Elaine Coffman - Sekwoje.rtf

(789 KB) Pobierz

             

             

             

 

 

 

Prolog

 

Szkocja, rok 1856

 

Maggie Ramsay złożyła ostatni surdut i umieściła w ot¬wartym kufrze. Patrzyła na ubrania męża; każde przywoływało jakieś wspomnienie z tych szczęśliwszych czasów, kiedy w do¬skonały sposób wypełniała je muskularna sylwetka Bruce'a Ramsaya.

Zatrzasnęła wieko kufra i odwróciła się.

Bruce Ramsay umarł i choćby nie wiem jak długo wpatrywała się w jego garderobę, nie mogła go przywrócić do życia. Nie¬znośny ucisk w piersi nie pomagał w zachowaniu spokoju, ale jakoś przełknęła i zdołała powstrzymać łzy, cisnące się do oczu.

- To już ostatni - zwróciła się do ludzi, czekających w mil¬czeniu przy drzwiach. - Możecie znieść na dół.

Bez słowa, dziwnie odrętwiała, przyglądała się, jak służący ujmują wytarte skórzane uchwyty i z wysiłkiem dźwigają wielki kufer o wypukłym wieku. Maggie była zmęczona. Jeszcze nigdy nie czuła się tak zagubiona, tak całkowicie pozbawiona woli i uczuć. Jakby wszystko w niej umarło. Zastanawiała się, czy w ogóle będzie jeszcze kiedyś zdolna coś poczuć, czy życie będzie jej płynąć biernie, jakby bez jej udziału, tak jak się działo przez ostatni rok. Czy pewnego dnia zbudzi się, spojrzawszy w lustro ujrzy starą kobietę i zdziwi się, kiedy to wszystko się stało.

Nadszedł czas odjazdu, lecz Maggie nie potrafiła 0PUSCIC pokoju Bruce'a, bo to oznaczało definitywne rozstanie z ich wspólnym życiem, z tym wszystkim, co ich łączyło. Odwróciła się z wahaniem, myśląc o tym, czy powinna ostani raz obejść zamek Glengarry, jeszcze raz zajrzeć do każdego z pokoi, żeby na zawsze utrwalić je w pamięci. Była tu taka szczęśliwa. Brała ślub w małej rodzinnej kaplicy na tyłach zamku. Tu urodziło się ich troje dzieci.

A teraz został tu pochowany jej mąż.

Nie, nie mogła już chodzić po tych pokojach. Glengarry, jakie znała, należało do przeszłości, do minionych, szczęśliwszych czasów. Lepiej było po prostu odejść. Z westchnieniem sięgnęła po mufkę, leżącą na ulubionym skórzanym fotelu jej męża. Miękka, wytarta skóra zachowała odciśnięty kształt sylwetki Bruce'a Ramsaya.

Och, Bruce, co ja teraz zrobię? Co z nami będzie? Przycisnęła mufkę do twarzy. Proszę, niech to wszystko okaże się złym snem. Niech się teraz obudzę i zobaczę Bruce' a wchodzącego do pokoju, z Fletcherem siedzącym mu na ramionach. Będzie się śmiał, kiedy mu powiem ... rozśmieszy go niedorzeczny pomysł, że mógł zjechać na koniu z urwiska. On, Bruce Ramsay, najlepszy jeździec w północnej Szkocji. Och, będzie pękał ze śmiechu. A potem postawi Fletchera na ziemi, stanie przede mną, jak zawsze silny, urodziwy, pełen życia, weźmie mnie w ramiona i pocałunkami ukoi moje troski. On nie umarł. Nie mógł umrzeć. Nie on. Za dużo miał w-sobie życia, żeby umrzeć.

A jednak umarł.

Spojrzała na fotel, a potem dotknęła dłonią siedziska, jakby w ten sposób mogła poczuć więź łączącą ją z Bruce'em. Poczuła jedynie chłód gładkiej skóry i szybko cofnęła rękę. Świadomość, że wszystko się skończyło, uderzyła ją z taką siłą, że aż zachwiała się na nogach i musiała się chwycić poręczy fotela, żeby nie upaść. Zawsze, kiedy pozwalała sobie na wspomnienia, opadała ją słabość, od której kręciło jej się w głowie. Rozpacz i żal przygniatały ją ciężarem nie do udźwignięcia, mimo iż starała się odnaleźć w sobie choćby cząstkę tej żelaznej siły, jaką zawsze przypisywał jej mąż.

Bruce Ramsay, książę Glengarry, nie żył. Pomyślała, że ci wszyscy, którzy twierdzą, że czas leczy rany, kłamią. Minął rok od chwili, gdy jej wspaniały mąż spadł na ostre grzebienie skał u stóp urwiska, ciągnącego się wzdłuż dzikich północnych wybrzeży Szkocji. Minął cały długi rok, a jej ból nie zelżał ani trochę. Nigdy nie uzyskała wyjaśnień, jak to się stało, że dwudziestodziewięcioletni książę, doskonały jeździec, skierował konia na skraj urwiska i runął w dół albo jakim cudem koń, inteligentne zwierzę, dał się zmusić do skoku w przepaść. W istocie Maggie nie miała zbyt wiele czasu, żeby się nad czymkolwiek zastanawiać, ponieważ kości księcia ledwie zdążyły spocząć w grobie, kiedy została wciągnięta w długotrwałą walkę sądową, wszczętą przez człowieka z Niziny Szkockiej, niejakiego Adaira Ramsaya.

Maggie znała owego Ramsaya, podobnie jak znajomo brzmiał jego pozew, w którym dowodził, że tytuł jej zmarłego męża według prawa jemu się należy. Wszystko zaczęło się dwa lata wcześniej, kiedy przed masywną bramą zamku Glengarry pojawił się niepozorny człowiek w okularach. Głośno zastukał laską w rzeźbione dębowe drzwi, domagając się widzenia z księciem.

Wprowadzony do biblioteki Bruce'a Ramsaya, Adair Ramsay zaprezentował dokumenty stwierdzające, że roszczenia Bruce'a do tytułu książęcego oparte były na fałszywych podstawach¬spreparowanych rejestrach kościelnych z czasów pradziadka Bruce'a, dotyczących małżeństw, które nigdy nie zostały zawarte. Adair Ramsay upierał się, że tytuł należy się jego rodzinie, która nie była spokrewniona z rodziną Bruce'a, choć wydawało się to dziwne z powodu zbieżności nazwisk.

Bruce kazał wówczas wyrzucić intruza. Jednakże Adair Ram¬say był równie cierpliwy, jak chytry. Przez następny rok pojawiał się jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem podobnie traktowany przez Bruce'a.

Wreszcie ostatnim razem, kiedy przybył do zamku, przywiózł ze sobą dokumenty przygotowane przez prawnika, z wezwaniem na przesłuchanie do Edynburga. Maggie i Bruce udali się tam i po dwóch wstępnych rozprawach sąd wydał werdykt na korzyść Bruce'a Ramsaya.

Po ostatnim przesłuchaniu Adair Ramsay wpadł w furię.

- Jeszcze wrócę - zagroził. - Jeszcze nie wygraliście.

- Możesz się wypchać swoimi groźbami - zlekceważył go Bruce.

Wówczas zdawało się, że Adair ustąpił. Przez ponad dwa miesiące panował spokój. Któregoś wieczoru, jedząc barani gulasz, Bruce zwrócił się do Maggie:

- Nie chce mi się wierzyć, że ten głupiec tak łatwo zrezygnuje. Jest uparty i nieustępliwy jak Szkot, a do tego ma przebiegłość Anglika.

Mimo kpiącego tonu, głos Bruce'a zdradzał zaciekawienie nagłym milczeniem przeCiwnika.

- Myślisz, że jeszcze będziemy mieć z nim do czynienia? ¬podchwyciła Maggie.

- Z pewnością jeszcze się objawi, a muszę przyznać, że jestem ciekaw, jaki będzie jego następny krok.

Z jakichś powodów Maggie nie potrafiła brać tej sprawy tak lekko jak Bruce. Niejeden raz zdarzyło mu się żartować z obaw żony.

- Moja zalękniona ptaszyna - mówił, biorąc ją w ramiona. ¬Kulisz się na dźwięk każdego nadjeżdżającego powozu.

Maggie groziła mu wtedy palcem.

- Śmiej się, ile chcesz, ale ja nie ufam temu człowiekowi.

Ma wąskie rozbiegane oczy i uśmiecha się tak, jakby szczerzył zęby.              

- Nie można nikogo osądzać po tym, że ma rozbiegane oczy i pokazuje zęby - śmiał się Bruce.

- Może ty nie możesz, ale ja mogę. Nie zauważyłeś, że kiedy z tobą rozmawia, nie patrzy ci w oczy? On nie spocznie, dopóki nie odbierze ci tytułu, a nas wszystkich nie wtrąci do lochu.

Bruce wyciągnął do niej ramiona. - Chodź tu, moja kwoczko.

- Och! Nie waż się porównywać mnie do kury, kiedy wiesz, że mam rację - obruszyła się, targając go za uszy.

- Oj, wiem, że masz rację, kochanie - przyznał pokornie Bruce. - Jest typowym mieszkańcem niziny i ja też mu nie ufam.

Tydzień później nadeszła pilna depesza, wzywająca Bruce'a do Edynburga.

Wyruszył natychmiast, ale nigdy nie dotarł na miejsce.

Po dwóch dniach znaleziono ciało księcia Glengarry oraz jego wierzchowca na ostrych zębach skał, pożerających wszystko, co na nie spadło.

Miesiąc po śmierci męża Margaret Sinclair Ramsay znów trafiła do sądu, żeby walczyć przeciwko Adairowi Ramsayowi, który miał nadzieję zagarnąć tytuł, odziedziczony przez syna Maggie, Fletchera.

- Nie martw się, dziewczyno - pocieszał Maggie ojciec, hrabia Caithness. - Zobaczę, co się da zrobić.

Przed laty list od hrabiego Caithness mógł przenosić góry.

Ale czasy się zmieniały, w Szkocji zamierały dawne obyczaje. Hrabia Caithness był już stary i prawie ślepy, i dlatego nie gościł w Edynburgu od ponad piętnastu lat. Jego nazwisko nie miało już tej mocy co kiedyś ... prawdę mówiąc, niewielu tamtejszym ludziom było w ogóle znane.

Mniej więcej w tym samym czasie Maggie dowiedziała się, że ojciec nie tylko jest chory, ale też prawie zrujnowany i może w każdej chwili stracić swe rozległe posiadłości.

Nie mogąc liczyć na starego ojca i nie mając innej rodziny, do której mogłaby się zwrócić, musiała sobie radzić sama, wspomagana jedynie przez kilku oddanych przyjaciół. W pro¬cesie, nazwanym przez wielu "najbardziej pożałowania godną sprawą, jaka kiedykolwiek toczyła się w szkockim sądzie", tytuł księcia Glengarry został odebrany młodemu Fletcherowi Ram¬sayowi i przyznany, wraz z przynależnymi doń ziemiami i posiad¬łościami, Adairowi Ramsayowi.

O czym powiadomiono wstrząśniętą Margaret Ramsay. Miała dwa tygodnie na opuszczenie zamku Glengarry.

Samotna, bezdomna Maggie, bez środków do życia, spako¬wała wszystkie swoje osobiste rzeczy oraz pamiątki po mężu. Nie miała nic więcej do roboty. Przed paroma minutami woź¬nica powiadomił ją, że dzieci i ich niania czekają już w po¬wozie.

Jej życie w Glengarry dobiegło smutnego, bardzo smutnego końca.

Rozejrzała się dokoła, by sprawdzić, czy nie zapomniała żadnej z rzeczy męża.

Westchnęła, rozcierając zziębnięte dłonie. Dobrze się wywią¬zała z pakowania - nie zostało nic oprócz mebli, które teraz należały do Adaira Ramsaya. Nie miała już nic do zrobienia, ale ociągała się z opuszczeniem zamku. Może dlatego, że właściwie nie miała dokąd pójść, poza domem ojca. Nie dalej jak tego ranka postanowiła wrócić do miejsca swego dzieciństwa, lecz podejmując tę decyzję, myślała o tym, ile czasu upłynie, nim i stamtąd będą musieli się wynieść.

Usłyszawszy dyskretne kaszlnięcie, odwróciła się i ujrzała wielebnego Davida MacDonalda, stojącego w drzwiach. Pastor odniósł wrażenie, że Maggie doszła do siebie, a przynajmniej próbowała się pozbierać.

- Przykro mi, że na próżno fatygowałeś się taki szmat drogi, Davidzie. Czas na mnie. Dzieci są już na dole, czekają na mnie w powozie.              

- Wiedziałem o tym, zanim wszedłem tu na górę. Rozma¬wiałem z nimi ... - Urwał, patrząc na nią błagalnie. - Maggie, chcę pobyć z tobą choć chwilę ś'am na sam.

 

- Przykro mi ... - Maggie westchnęła, owijając się szczelniej wełnianym szalem. - Nie chcę teraz rozmawiać o religii. Nie mogę• Może później ... za jakiś czas.

- Ale właśnie teraz najbardziej potrzebujesz Boga.

Maggie żachnęła się niecierpliwie.

- Moje potrzeby najwyraźniej Boga nie obchodzą.

- Niezbadane są ścieżki Pana. Będzie twoją ucieczką i siłą. Nie odwróci się od ciebie.

- Już się odwrócił. -Spojrzenie jej przygasło.-Nie mów tyle o Bogu. Obawiam się, że całkiem o mnie zapomniał.

- Tak ci się wydaje, ponieważ często wola Boża idzie w po¬przek ludzkiej woli, Musisz się trzymać swojej wiary. Ona cię nie opuści w godzinie próby.

- Wiary - powtórzyła wolno. - Nie mogę się trzymać czegoś, co samo sobie zaprzecza. Nie wiem, czy jeszcze wierzę w samą wiarę.

- To przemawia twój ból, nie twoje serce.

Maggie zamilkła, patrząc na wielebnego MacDonalda niewi¬dzącym wzrokiem. Ból. Tak, miała go pod dostatkiem. Od dawna był jej nieodłącznym towarzyszem. Cierpiała najpierw z powodu Bruce'a, a potem swojej naj młodszej córeczki, Ainsley.

 

Ainsley. Mała dziewczynka, małe imię, a tak wiele znaczyły.

Maggie była pewna, że do śmierci nie opuści jej wspomnienie dnia, kiedy Bruce został pochowany. Tak bardzo żałowała, że nie może cofnąć czasu, wymazać tragedii, jaka się stała tamtego strasznego dnia. Gdyby wiedziała, że Ainsley przebudzi się z drzemki, sama zejdzie na dół, szukając matki, i trafi do salonu, gdzie leżało zmasakrowane ciało Bruce'a ... Nie dało się zapom¬nieć przeraźliwego krzyku, jaki wydobył się z gardła Ainsley, ani przerażenia w jej oczach na widok ciała ojca układanego w trumnie, którą następnie zabito gwoździami. Maggie przełknęła łzy, wspominając moment, kiedy musiała uderzyć córeczkę.

Policzek wymierzony dziecku przerwał rodzierający krzyk, ale cisza, która po nim nastąpiła, była jeszcze gorsza, znacznie gorsza. Dobry Boże, gdyby zauważyła obecność córki i zdążyła ją wyprowadzić z salonu, nim dziewczynka zobaczyła to, co zobaczyła. Może gdyby się nie pogrążyła tak głęboko we własnym żalu, prędzej by zrozumiała, jaki wstrząs musiała przeżyć Ainsley, Ale zrozumiała to dopiero dwa dni po pogrzebie, kiedy niania zajmująca się dziećmi powiedziała jej, że Ainsley jest dziwnie milcząca.

Z początku lekarze twierdzili, że to minie, że szok wywołany widokiem ojca zamykanego w trumnie stopniowo zatrze się w młodym umyśle. Mówili też, że wówczas dziewczynka od¬zyska mowę.

Miniony rok był tak samo trudny dla Maggie, jak dla Ainsley.

Maggie z poczuciem bezsilności patrzyła, jak córka żyje w świecie ciszy. To było jak zawieszenie między niebem a piekłem, w jakiejś zagubionej otchłani.

Z czasem okazało się, że lekarze mieli rację. Po roku Ainsley odzyskała mowę, ale odzywała się mniej niż dawniej i rzadko się śmiała.

 

Maggie spojrzała na zatroskaną twarz swego długoletniego duszpasterza i przyjaciela, Davida MacDonalda. Jakoś nie mogła znaleźć pocieszenia i otuchy, którą kiedyś potrafił jej dawać. Poczuła się tym bardziej opuszczona i pusta w środku. Jakby Bóg rzeczywiście się od niej odwrócił.

Dawniej smutek wydawał jej się czymś bezosobowym. Teraz miał swoją nazwę - oznaczał utratę.

Otrząsnąwszy się z zadumy stwierdziła, że wielebny Mac¬Donald przygląda jej się z uwagą. Odpowiedziała mu twardym spojrzeniem, a potem wzruszyła ramionami, jakby chciała po¬wiedzieć: "Jeśli Bogu na mnie zależy, będzie musiał mi to okazać. Zwracanie się do niego jest dla mnie zbyt bolesne".

Nie oglądając się za siebie, Margaret Ramsay wyszła z pokoju.

Choć wyprostowana sylwetka mogła świadczyć o sile i opano¬waniu, oczy miała bardzo smutne.

Ruszyła w dół po schodach. Zerknąwszy odruchowo przez okno klatki schodowej zauważyła, że na podjeździe, obok jej powozu, stoi też powóz Adaira Ramsaya. Nie tracił czasu, żeby objąć to, co obecnie należało do niego. Przyśpieszyła kroku, chcąc uniknąć spotkania z tym człowiekiem.

Niemal zbiegała po schodach, jej lekkie pantofle ledwie dotykały kamiennych stopni, lecz nie była dość szybka, by umknąć przed widokiem lisiej twarzy Adaira Ramsaya.

- Zechce pani pozwolić na chwilkę, madame! - zawołał do niej z biblioteki, kiedy mijała otwarte drzwi. Stał w mrocznym wnętrzu. Ciężkie zasłony były zaciągnięte, nie paliły się żadne świece i tylko słabe smugi światła, przeciskające się przez szpary w draperiach, rozjaśniały nieco pomieszczenie. Stanęła w progu, wytężając wzrok.

- Proszę wejść do środka - zachęcił, wykonując ruch chudą, kościstą dłonią.

Maggie zrobiła kilka kroków w jego stronę i przystanęła z dumnie uniesioną głową. Patrząc na tego człowieka, nie była w stanie stłu!Jlić w sobie uczucia nienawiści. Serce waliło jej niespOkojnym rytmem.

- Ma pan wszystko, co należało do mnie, zniszczył pan człowieka, którego kochałam. Czego jeszcze może pan chcieć? ¬spytała.

Niemal wyskoczył zza biurka i podszedł w jej stronę.

- Bóg mi świadkiem, madame, nie mogę uwierzyć, że rani mnie pani swymi słowami, podczas gdy ja pragnę tylko udzielić pani pewnej rady.

- Jakiej? Że powinnam sobie ulżyć w cierpieniu, wychylając kielich cykuty?

- Nie pragnę pani śmierci.

- Nie, skądże znowu. Czemu miałby pan tego chcieć? Tylko mój mąż miał ten przywilej, że życzył mu pan śmierci.

Puścił jej uwagę mimo uszu, choć jego twarz przybrała jeszcze bardziej okrutny wyraz. Maggie odruchowo zrobiła krok do tyłu, czując dreszcz biegnący po kręgosłupie, kiedy się roześmiał.

- Muszę panią ostrzec, madame, żeby się pani wyzbyła wszelkich zakusów na odzyskanie tytułu książęcego lub zamku Glengarry.

- Pańskie ostrzeżenie jest zbędne. Mój mąż nie żyje. Tytuł książęcy nie może przejść na mnie.

- To prawda, ale ja mam na myśli pani syna. Maggie bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści. - Grozi pan mojemu synowi?

Tym razem to Adair się cofnął. Wyraz napięcia zniknął z jego twarzy.

- Bynajmniej. Udzielam pani jedynie rady, madame. Lepiej zostawić wszystko tak, jak jest. Ruszając gniazdo szerszeni, można się narazić na użądlenie. Pani może nie ma nic do stracenia, ale pani syn tak.

- Jak może stracić coś po raz drugi? Przecież to pan ma teraz tytuł, czyżby pan zapomniał?

- Nie mówię o tytule.

- Więc pan mu grozi - powiedziała, czując, jak serce pod- chodzi jej do gardła.

- Niech pani tylko spróbuje mieszać, a już ja dopilnuję, żeby pani pożałowała. Nie ma takiego miejsca, gdzie bym pani nie znalazł. - Spojrzał w stronę powozu. - Chłopak jest podobny . do ojca. Nie chciałbym, żeby poszedł w jego ślady.

Maggie zdrętwiała ze strachu. Wiedziała, o czym mówił, dobrze rozpoznała groźbę. Jakże nieprzyjazny wydał jej się nagle ten dom, jak daleki od wspomnień tamtych szczęśliwych czasów, kiedy wraz z Bruce'em i dziećmi żyła tu bezpiecznie.

Już siedząc w powozie, Maggie po raz ostatni spojrzała na zamek Glengarry przez okno. Usiadła na twardej ławce naprzeciw Maude, niani, która z typową dla szkockich góralek lojalnością postanowiła ich nie opuszczać, mimo iż Maggie uprzedziła ją, że nie ma z czego jej płacić. Wyczuwając na sobie wzrok Maggie, Maude pochyliła się do przodu i poklepała ją po ręce.

- Może pani spróbuje trochę odpocząć, a ja opowiem dzieciom bajkę.

Zamknąwszy oczy, Maggie bezskutecznie usiłowała się zdrzem¬nąć. Czuła się zmęczona, lecz jej umysł nie chciał spocząć, nie pozwalał jej zasnąć. Otwarła więc oczy i sięgnęła do wiklinowego koszyka po cienki tomik Hamleta. Czytała przez kilka minut, po czym uniosła wzrok znad książki, zapatrzona przed siebie. Biedny Hamlet, pomyślała, miał w życiu tyle samo kopotów co ja. Zastanawiała się, czy jej życie skończy się równie tragi¬cznie.

Znajdowała się w fatalnym położeniu, niepewna przyszłości, lak samo jak przed rokiem, kiedy umarł Bruce. Miała przy sobie l rójkę dzieci, całkiem jeszcze małych, i zadawała sobie pytanie, jaki los je czeka.

Bóg nigdy nie zamyka jednych drzwi, równocześnie nie otwierając innych ...

Przez chwilę zastanawiała się, skąd pochodzi ta myśl, aż wreszcie przypomniała sobie, że wypowiedział ją wielebny MacDonald na pogrzebie Bruce'a.

- Jeśli masz zamiar otworzyć jakieś drzwi, to chyba najwyższy czas - powiedziała cicho Maggie, spoglądając w niebo przez małe okienko powozu .

- Mówiła pani coś? - spytała Maude.

- Wierzysz w cuda? - odpowiedziała pytaniem Maggie.

- Oczywiście, że wierzę. A pani nie?

Maggie zamyśliła się.

- Tak, chyba tak. Nie miałabym powodu żyć dalej, gdybym powiedziała, że nie wierzę.

- Niech pani się tym wszystkim tak nie zamartwia. Jakoś się ułoży. Nawet po naj dłuższej i najciemniejszej nocy zawsze rano wstaje słońce.

- Wiem - powiedziała Maggie bez przekonania, opierając głowę o ścianę powozu. - Boję się tylko, czy doczekam końca nocy.

- Martwi się pani na zapas - powiedziała Maude.

- Tak - przyznała Maggie z westchnieniem. - Chyba masz rację. - Opuściła wzrok z powrotem na ksiąkę, odszukała wiersz tekstu, na którym skończyła, i zaczęła czytać:

"Kiedy kogo nawiedzają smutki, to nigdy luzem, a zawżdy gromadnie" .

Przeczytała ponownie, a potem powtórzyła na głos Maude.

- Nie powinna się pani martwić - upierała się niania.¬Według mnie te gromady smutków już do pani przyszły. Teraz nadszedł czas, żeby oczekiwać na cud.

- Tylko cud może odmienić naszą przyszłość - przyznała Maggie. - Muszę ci powiedzieć, Maude, że niepokoję się i trochę boję. Mój ojciec jest schorowany i z trudem utrzymuje samego siebie. - Patrząc na zalęknione twarzyczki swoich dzieci, doda¬ła: - Maude, co z nami będzie?

- Proszę nie tracić wiary. Zawsze jest jakaś nadzieja.

Maggie pokręciła głową.

- Moje nadzieje umarły dawno temu. Pozostały mi jedynie wątpliwości.

- Nawet wątpliwości mają swoją dobrą stronę. Wszystko będzie dobrze. Zobaczy pani. Któregoś dnia wyjdzie pani za jakiegoś dobrego człowieka i oglądając się wstecz, przyzna, że Maude miała rację.

Maggie nie wyglądała na przekonaną. Z zamkniętymi oczyma, odchylając głowę do tyłu, powiedziała:

- Mężczyzna, który chciałby poślubić zrujnowaną kobietę z trójką dzieci, musiałby być zupełnie szalony.

 

1

Północna Kalifornia, rok 1857

Kiedy Adrian Mackinnon oświadczył, z tą samą nonszalan¬cją, z jaką polewał syropem naleśniki, że wkrótce się ożeni, nastąpiły różne reakcje, jednak żadna nie przypominała gratulacji. - Facet zupełnie oszalał - mruknął pod nosem któryś z drwali.

- Nie sądziłem, że tego doczekam - wyznał inny.

- To się zdarza człowiekowi, kiedy spędza za dużo czasu w tych lasach. Wariuje. Z braku światła słonecznego - powiedział drwal o nazwisku CIem Burnside do swego kompana Johna Schurtza.

- Rozumiem, że każdy mężczyzna potrzebuje kobiety - przy¬znał Schurtz - ale żaden nie potrzebuje żony.

- Żony? - Shorty Savage omal się nie udławił tym słowem. ¬Do diabła! Jeśli chce żony, to chętnie oddam mu swoją.

Dudley Dunlap wybuchnął gromkim śmiechem.

- To mi się podoba! Cholera! Ja to bym nawet dorzucił tuzin dzieciaków, na osłodę.

- Nie rozmawiamy o grze w pokera, Shorty - zmitygował go Tom Radford.

- Czy ja wiem? Nie jestem pewien - odparł Shorty. - Mał¬żeństwo czy poker, jedno i drugie to hazard. Problem w tym, że jak ci nie idzie w pokerze, możesz rzucić kartami, a z żoną sprawa nie jest taka prosta.

- Mylisz się, Shorty. Kiedy jesteś żonaty, też możesz się wycofać z gry. Czyż sam tego nie zrobiłeś, opuszczając swoją ślubną? - przypomniał mu Dudley.

Shorty podrapał się po brzuchu.

- No cóż, nigdy nie myślałem o tym w taki sposób, ale skoro tak mówisz, pewnie masz rację. - Pokręcił głową. - Powinienem był to zrobić znacznie wcześniej. Kiedy się wreszcie zdecydo¬wałem, musiałem przebyć trzy tysiące mil, żeby się uwolnić od tej kobiety. Boże miłosierny! Miała nos niczym pies gończy. ¬Wziął do ust kęs jedzenia i żując, mówił dalej: - Nie mieści mi się w głowie, żeby człowiek przy zdrowych zmysłach naprawdę mógł chcieć żony, a co dopiero zadawał sobie trud, żeby jej szukać. Żona i rozum - rzekł do siebie, znów potrząsając głową. ¬Te dwa pojęcia nie idą z sobą w parze. W ogóle nie idą w parze.

- Jedyna pociecha, jaką mam w życiu - włączył się Hoot Howell - to ta, że nigdy nie miałem żony.

- Ja też - zawtórował mu Ern Ingersoll. - Jeszcze nie wi¬działem kobiety, która by cię wzięła w ramiona, nie próbując równocześnie wziąć cię w garść.

- Wiecie, co mówią o małżeństwie - odezwał się Clyde Bishop. - Kawaler jest pawiem. Mężczyzna zaręczony lwem ... - A żonaty osłem - dokończył za niego John Schurtz, na co cała stołówka zatrzęsła się od śmiechu.

- Mówcie sobie, co chcecie - powiedział Adrian, wymachując kawałkiem naleśnika nabitym na widelec - a ja uważam, że najwyższy czas wziąć sobie żonę, więc wybieram się na parę tygodni do San Francisco.

Piętnaście widelców z brzękiem upadło na stół. A potem zaległa grobowa cisza.

- Żonę? - rozległ się czyjś strwożony szept, jakby wypowie¬dzenie tego słowa głośno miało wywołać jakiś straszny skutek. ¬Powiedział "żonę"?

- Moja żona nieboszczka odpoczywa w grobie, a ja wolny wdowiec nie krzywduję sobie - wyrecytował Ox Woodburn, na co znów odpowiedział gromki śmiech.

- Musiał pan to wymyślić w wielkim pośpiechu - zauważył Wielki John Polly - bo nie dalej jak dwa dni temu przekonywał pan Toma Radforda, że kobieta jest ostanią rzeczą, jakiej m꿬czyzna potrzebuje w życiu. Skąd ta nagła zmiana?

Adrian odłożył widelec i sięgnął po kubek z kawą.

- Nie wiem. Może próbując przekonać Toma Radforda, że nie potrzebuje żony, doszedłem do wniosku, że jajej potrzebuję.

eszłej nocy, siedząc przy kominku, drapiąc po łbie mojego psa i sącząc brandy, zacząłem myśleć o tym wszystkim, co tu stworzyłem, gdy nagle do mnie dotarło, że nie mam komu tego zostawić. I to mi odebrało całą przyjemność z faktu, że zdołałem urzeczywistnić swoje marzenie.

- Ma pan trzech lub czterech braci, którym może zostawić swój majątek, a do tego więcej bratanic i bratanków, niż można zliczyć na palcach obu rąk. Niech pan spisze tes¬tament - poradził Wielki John. - Oszczędzi pan sobie kło¬potów.

Adrian uniósł brwi w wyrazie zdumienia.

- Myślałem, że ty i MoHy jesteście szczęśliwi.

- Nie powiedziałem, że nie jestem szczęśliwie ożeniony.

Powiedziałem tylko, że małżeństwo wiąże się z kłopotami.

- Chyba warto je znosić, skoro wytrzymujesz tak długo. Ile to już minęło, trzydzieści lat?

- Dwadzieścia pięć - sprostował Wielki John.

W tej samej chwili ktoś zawołał, że należy mu się medal za męstwo.

Ponownie zagrzmiał śmiech, lecz Adrian nie poddał się ogólnej wesołości.

- Chcę wychować synów. Chcę ich nauczyć, jak kochać i szanować to, co zbudowałem, żeby kontynuowali moje dzieło, kiedy mnie zabraknie. Nie chcę, żeby to wszystko umarło wraz ze mną.

- Człowiek, który tak mówi, z pewnością doczeka się samych córek - stwierdził Shorty. - Niech pan zapamięta moje słowa.

Zgromiony spojrzeniem Adriana, Shorty wbił wzrok w talerz z naleśnikami. Omal się nie udławił, kiedy rozbawiony CIem walnął go w plecy.

- Chodźmy porozmawiać gdzie indziej - zaproponował Wielki John, odsuwając krzesło od stołu.

- Kobietę, psa i pień kasztana, okładaj rózgą co dzień od rana! - zawołał za nimi John Schurtz, na nowo wzbudzając powszechną wesołość.

- Schurtz, wygląda, jakby ci się zupełnie nic nie podobało w kobietach - zauważył Wielki John.

- Nic podobnego, Wielki Johnie. Podoba mi się, a jakże. Ich milczenie mi się podoba.

Wielki John wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Ad¬rianem i obaj zgodnie 'wybuchnęli śmiechem. Zostawiając za sobą gwarną stołówkę pełną nieokrzesanych drwali, skierowali się w stronę tartaku.

- Nie jestem pewien - zaczął Wielki John - ale wydaje mi się, że pragnie pan żony z całkiem niewłaściwych po¬wodów.

- Dlaczego tak mówisz? Czyżby istniał jakiś właściwy powód?

- Oczywiście, że istnieje - zaśmiał się Wielki John. - Nie wierzy pan w miłość?

Adrian zignorował pytanie.

- Dzieci zawsze były zrozumiałym powodem do ożenku. Wielki John nie przestawał się śmiać.

- Istnieje pewna różnica pomiędzy tym, co zrozumiałe, a tym, co właściwe, ale ja się nie bardzo znam na tych sprawach, więc niech mnie pan nie słucha.

- Ależ słucham cię - zapewnił Adrian. - Mów dalej.

- Cóż, ja to widzę tak. .. To znaczy, mam na myśli ... Och, do licha! To, co dla mężczyzny jest zrozumiałym powodem, dla kobiety może wcale nie być. Chce pan jechać do San Francisco i mówić każdej poznanej kobiecie, że proponuje jej małżeństwo, ponieważ chce mieć synów? Będą panu zamykać drzwi przed nosem. Kobiet jest w San Francisco jak na lekarstwo, a taka kobieta, jakiej pan pragnie, nie będzie chciała poślubić mężczyzny Iylko dlatego, że on chce mieć synów.

- Nie zapominaj, że jestem zamożnym człowiekiem.

- Takiej kobiety, która się skusi na pieniądze, pan nie będzie chciał. W San Francisco jest więcej bogaczy niż godnych szacunku kobiet. Kobieta, która by panu odpowiadała, będzie miała całą listę wymagań, a na czele tej listy będzie żądanie, żeby pan ją kochał... i jej nadskakiwał.

_ Kochał? - Adrian roześmiał się głośno, odrzucając głowę cło tyłu. - Każda kobieta wie, jeśli jest mądra, że majątek przyda jej się znacznie bardziej niż miłość. - Spojrzał na Wielkiego Johna, marszcząc brwi. - Swoją drogą, co ci daje taką pewność, że wiesz, jakiej kobiety pragnę?

- To, że znam pana od dawna. Widziałem, jak pan się zmienił, odkąd pański brat się ożenił i odsprzedał panu swoją cześć. Od kiedy Alex i Katherine wrócili do Teksasu, stał się pan twardym, zgorzkniałym człowiekiem, Adrianie. Nie trzeba być specjalnie bystrym, by pojąć, że pańska gorycz bierze się z poczucia krzywdy, ze świadomości, że kobieta, którą pan kochał, wolała pańskiego brata. A co do twardości ... chyba pojawiła się wtedy, gdy postanowił pan udawać, że nic pana to nie obchodzi, że niczego pan nie potrzebuje. Myślę, że właśnie dlatego stał się pan takim perfekcjonistą. Zadowala pana tylko to, co najlepsze. Może się mylę, ale wydaje mi się, że w ten sposób próbuje pan sobie coś udowodnić.

- Nie muszę niczego udowadniać.

_ Proszę mnie o tym przekonać, udowadniając mi, że me mam racji.

- W czym?

- Że nie takiej kobiety będzie pan szukał.

- To znaczy jakiej?

_ Tak samo doskonałej i pięknej jak dom, który pan sobie wybudował. Kobiety, której będą panu zazdrościć wszyscy mężczyźni. Kobiety, która nigdy nie zdoła sprostać pańskim oczekiwaniom, bo taka, która by umiała, jeszcze się nie narodziła.

Ależ owszem, zaprzeczył w duchu Adrian. Miała na imię Katherine.

Wieść o tym, że właściciel Kalifornijskiej Kompanii Drzewnej zamierza się ożenić, rozniosła się po obozie lotem błyskawicy. Podobnie jak drwale ze stołówki, większość ludzi w obozie twierdziła zgodnie, że Adrian musiał podejmować tę decyzję, będąc nie w pełni władz umysłowych. Rozumieli, że samotny mężczyzna, taki jak Adrian, potrzebuje odrobiny pociechy i to¬warzystwa, choć zważywszy na fakt, że w tych stronach od¬czuwało się dotkliwy niedostatek kobiet, uznawali za mało prawdopodobne, by udało mu się jakąś znaleźć.

Jednakże wszyscy oni nie doceniali Adriana Mackinnona. Przez ostatnie dziesięć lat Adrian przywykł dostawać to, czego zapragnął. Jeśli nie mógł tego zbudować lub zdobyć, po prostu to kupował. A zadowalał się wyłącznie tym, co najlepsze. Nie stałby się jednym z najbogatszych ludzi w Kalifornii, gdyby pozwalał, żeby drobne przeszkody zmuszały go do zmiany poglądów czy zstępowania z raz obranej drogi. Były inne sposoby radzenia sobie z przeciwnościami losu niż wycofywanie się czy ucieczka.

Pożegnawszy się z Wielkim Johnem, Adrian skierował swe kroki do biura tartaku, lecz kiedy już tam przybył, jakoś nie mógł się skupić na czekającej go pracy. Tego dnia w ogóle nie potrafił myśleć o interesach ... ani nawet o przyszłości i plano¬wanym ożenku. Tego dnia jego myśli uparcie wracały do prze¬szłości.

A przeszłość oznaczała. Katherine Simon.

Minęło wiele czasu. Ile? Dwadzieścia trzy lata od tamtego strasznego dnia, gdy Komancze napadli na Fort Parker i porwali jego małą siostrzyczkę Margery. Adrian oczyma duszy spoglądał w przeszłość, bezwiednie obracając w palcach ołówek. Miał świadomość, że ów najazd na Fort Parker zmienił bieg jego życia, jednocześnie odzierając go ze wspomnień o rodzinie, którą utracił.

Margery. Pamiętał, że kiedy ją porwano, miała sześć lat, a on i jego brat bliźniak Alexander byli zaledwie o rok starsi.

Mieli po siedem lat i byli przerażeni. Pamiętał, jak strasznie się bał tamtego dnia, gdy ich ojciec John nakazał, by naj starszy syn Andrew został w domu z matką, a sam zabrał pozostałych pięciu synów w pościg za bandą Komanczów. Kiedy wrócili, zobaczyli dwa świeże groby i spalony dom.

Ojciec Adriana już nigdy więcej nie wrócił do domu. Przez cały następny rok szukał Margery i bandy, która zabiła Andrew i Margaret. Adrian i Alex mieli po osiem lat, kiedy szeryf przyjechał na ich farmę w Limestone County w Teksasie, żeby powiedzieć pięciu pozostałym przy życiu Mackinnonom, że są sierotami.

Potem los rozproszył pięciu braci: Tavis z Nicholasem wyje¬chali do Nantucket, żeby się uczyć budowania statków, Ross został bawidamkiem i awanturnikiem, aż w końcu musiał uciekać przed przymusowym ożenkiem do Szkocji, gdzie odziedziczył tytuł szlachecki, a bliźniacy Adrian i Alex na pewien czas zasilili szeregi Strażników Teksasu; potem zaciągnęli się do wojska, by walczyć na wojnie meksykańskiej, nim gorączka złota przywiodła ich do Kalifornii. Wzbogaciwszy się, osiedli w północnej Kalifor¬nii i zainwestowali w przemysł drzewny.

Wtedy życie jakby wymknęło się Adrianowi spod kontroli.

Alex napisał ten nieszczęsny list, zamierzając prosić miłość swego życia, Karin Simon, żeby przyjechała na zachód i go poślubiła, tyle że w pijackim otępieniu pomyłkowo napisał imię jej siostry Katherine.

Adrian wiele razy w życiu się bał, lecz do końca życia miał zapamiętać tamten strach, kiedy ujrzał Katherine, swą wielką miłość, schodzącą ze statku w San Francisco. Coś w nim wtedy umarło.

Patrząc wstecz, zrozumiał, że dob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin