Gallagher Stephen - Huragan.doc

(1282 KB) Pobierz

Stephen Gallagher

 

Huragan

(The Boat House)

 

Przełożył Mirosław Kościuk


PROLOG:

 

Po Utonięciu (I)

 

 

Starzy i młodzi, wszyscy odbywamy naszą ostatnią

podróż

 

ROBERT LOUIS STEYENSON


Do starego domu McCarthy’ego na Stepie nie zaglądał od prawie roku. Z miejscem tym wiązało się zbyt wiele wspomnień, i to nie tylko tych najświeższych. Dobre oraz złe przemieszały się ze sobą i niekiedy miał wrażenie, że te dobre mogą być niemal równie bolesne. Powrócił myślami do lat dzieciństwa, do wakacji spędzanych w tym lichym, drewnianym domku razem z siostrą i jej rodziną po śmierci rodziców. Potem przemieszkał tu trzy lata z Nerys. Waśnie się pobrali i oboje byli zbyt biedni, by pozwolić sobie na coś lepszego. Każdy grosz odkładali wtedy na zakup udziału w zakładzie. Został jego właścicielem jeszcze zanim Wayne nauczył się chodzić, ale Nerys odeszła dawno temu.

To były ciężkie, ale szczęśliwe czasy. Szkoda, że uświadomił to sobie dopiero teraz.

Trzymaj się, Ted, powiedział w duchu. Nie załamuj się. Uważając, by nie rozwalić wyrobionej dwójki, skręcił na biegnącą cyplem, usłaną liśćmi drogę. Gdyby tylko...

Gdyby tylko można było wymazać to straszliwe ostatnie lato. Nie tyle wypalić z umysłu jednym odmierzonym błyskiem, ile właśnie wymazać, niczym zapisany na tablicy wiersz, który ułożył się jakoś nie tak, i odnaleźć zagubiony rytm, tak jakby nigdy nie wydarzyło się nic złego. Co by za to dał? Odpowiedzi nie musiał szukać gdzieś w zakamarkach duszy. Wszystko. Oddałby wszystko, byleby tylko jego życie wyglądało tak jak dawniej. Wspomnienia mógłby zostawić, bo wtedy by już nie raniły, co więcej, pozwoliłyby, na Boga, docenić w pełni to, co miał.

To tyle w kwestii niezałamywania się.

Droga była nierówna, a miejscami zaczynała już zarastać. Furgonetka podskakiwała na starych, wyschniętych koleinach, niekiedy w przednią szybę trzepały zwisające nisko gałęzie. Jako dziecko z całej doliny najbardziej upodobał sobie Step, wysoki, zalesiony cypel, wybiegający w głąb jeziora. Chcąc dotrzeć z brzegu na jego szczyt, należało pokonać strome wzniesienie, podjazd drogą był nie mniej uciążliwy. Łatwiejszy dostęp odarłby go po części z tajemniczości, to zaś osłabiłoby czar, a właśnie czar czynił Step miejscem wyjątkowym. Bawił się tutaj, tutaj dorastał. Gdy był tu po raz ostatni, siedział na przeglądających się w wodzie wysokich skałach, płakał w samotności i nie wstydził się łez.

Nie potrzebował zgadywać, jaki widok roztacza się dzisiaj z góry. Zobaczy dolinę i czy to w pełni słonecznego blasku, czy też w cieniu pochmurnego dnia, czy wreszcie w strugach deszczu, będzie to ziemia rodzinna, która nigdy nie pozwoli mu odejść.

Zbliżał się do końca drogi. Przed sobą miał stary domek, ostatnio należący do McCarthyego, choć Pete McCarthy wyprowadził się niemal przed rokiem.

Wiosna była całkiem przyjemna, jakkolwiek większość mieszkających w dolinie ludzi uważała, że w tych stronach najlepszą porą roku jest jesień. To wtedy zachody słońca barwiły góry złotem i czerwienią, a okoliczne lasy stały ciemne i mroczne, jakby żywcem przeniesione z jakiejś bajki. Przyjezdni potrafili spędzić godzinę i więcej na tarasie restauracji sióstr Venetz, ze łzami w oczach obserwując wstające z jeziora wieczorne mgły.

W tym czasie miejscowi siedzieli zapewne w domach i na kalkulatorach Casio przeliczali pieniądze zdarte w trakcie sezonu. Wielu zastanawiało się, czy po tym roku stać ich już będzie na kupno nowego volvo, a może nawet na zimowy rejs po ciepłych morzach. Ludzie ci pracowali bez wytchnienia przez całe lato, niekiedy tak ciężko, że zapominali unieść głowę i przypomnieć sobie, dlaczego tak naprawdę są tutaj. Nie dla pieniędzy czy wątpliwej przyjemności obsługi turystów, tylko dla samej doliny, której subtelna obecność zdawała się ich przenikać i nie wypuszczać.

Ted Hammond wiedział, że nigdy nie uda mu się odejść. Było już za późno na przerwanie tańca; dolina zbyt długo trzymała go w ramionach. Przyjaciele mogli przychodzić i odchodzić, on pozostanie tu na zawsze.

Zaparkował przed starym domkiem, na wprost zabudowanego drewnianego ganku. Kilka metrów dalej zarośnięta droga kończyła się, przechodząc w jeszcze bardziej zarośniętą ścieżkę. Dom stał w ciszy opuszczenia. Drogę i ścieżkę czekał ten sam los.

Dom miał kiedyś swoją nazwę, Rosedale, lecz tabliczka dawno się rozpadła i dzisiaj nikt już tego nie pamiętał. Parterowy budynek był zbyt zniszczony, by można go było sprzedać czy choćby wynająć. Co prawda ściany i dach zachowały się w całkiem niezłym stanie, żeby jednak mógł przyciągać tłumy gości, należałoby wymienić parę okien, dokonać drobnych napraw, a całość porządnie odmalować.

Taki remont planowała jego siostra. Ostatecznie to ona była właścicielką, nawet jeśli pozwoliła Tedowi zatrzymać klucz i pudełko z papierami. Dzisiaj także przyjechał tutaj dlatego, że go o to prosiła. Miał oczyścić rynny, naprawić piec, który nie chciał ciągnąć, i sprawdzić wszystko, zanim dadzą ogłoszenie. Jeśli chodzi o Teda, to raczej wolałby pozostawić domek własnemu losowi. Już teraz miejsce to przywodziło na myśl zapomniany cmentarny zakątek; martwe róże, porosły mchem ogródek, tłoczące się zbyt blisko drzewa. Domek z piernika zestarzał się i trącił stęchlizną. Byłoby lepiej, gdyby dolina zabrała go z powrotem.

Albo, zaświtało mu w głowie, niech wszystko zostanie tak jak jest, do powrotu McCarthyego.

Wysiadł z furgonetki i popatrzył przez ganek na zamknięte frontowe drzwi. Prawie udało mu się wyobrazić, że drzwi są otwarte, a z nieoświetlonego korytarza wychodzi Pete McCarthy ze starym kartonem po zupie Heinza w dłoniach. W kartonie leżą koszule, a na nich chwiejące się na wszystkie strony radio. Nie był najlepszym mechanikiem, jakiego zdarzyło się Tedowi zatrudniać, ale z pewnością z nikim nie pracowało mu się lepiej. Opowiadając dowcip nieodmiennie zapominał pointy, kiedy zaś gwizdał, wszystkim wokół puchły uszy. A jednak Ted już wtedy wiedział, że będzie mu go brakować.

I brakowało. Tęsknił za obojgiem. Bardzo tęsknił.

Dlatego przyjechał wtedy, żeby się pożegnać. Ich samochód stał już załadowany. Chłopiec bawił się kierownicą, a oni stali we trójkę na werandzie i rozmawiali o przeróżnych rzeczach, unikając tego, co trzeba było powiedzieć naprawdę. Odwlekali moment rozstania. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby po prostu uścisnęli mu dłoń, wsiedli do wozu i odjechali.

Och, Ted”, powiedziała Diane. Postąpiła krok naprzód i mocno się do niego przytuliła. Ted otoczył ją ramionami, uświadamiając sobie nagle, że Diane była w tym samym wieku, co Nerys w chwili śmierci. Właśnie taki wizerunek żony jego pamięć zachowała na zawsze. Od tamtego momentu nie było tygodnia, żeby choć raz nie pragnął jej powrotu i oto teraz, przez krótką chwilę, która pierzchła przed dochodzącym do głosu poczuciem rzeczywistości, miał wrażenie, że jego marzenia się spełniają.

Trzymał ją w objęciach, a ona na powrót stała się Diane, o innym zapachu, innym wyglądzie i przeżyciach. Równie drogą, choć nie tą samą młodą kobietą, która owego listopadowego wieczoru odeszła w milczeniu na zawsze. Kiedy w końcu opuściła ramiona, miała łzy w oczach.

Pete wyciągnął rękę. Do widzenia, Ted, powiedział z powagą. Przykro mi z powodu tego, co na ciebie sprowadziłem. To nie twoja wina, odrzekł Ted. Skąd mogłeś wiedzieć.

Znał jednak Petea i wiedział, że zapewne obwinia siebie do dziś.

Przekręcając klucz w zamku zastanawiał się, gdzie oni byli teraz, jak sobie radzili. Na początku przysłali mu parę pocztówek, i to wszystko. Dowiedział się, że wylądowali na południowym wybrzeżu, gdzie Pete znalazł pracę na przystani. Ponieważ jednak nie zdołali wynająć nic taniego, przeprowadzili się gdzieś na wschód. Otworzywszy drzwi, poczuł przemożną pewność, że pomimo wszystkiego, co się tutaj stało, oni kiedyś wrócą. Z czasem najgorsze ze wspomnień wypalą się, a zaszczepiona pod skórą obecność doliny ściągnie ich z powrotem.

Niech siostra sobie myśli, że szykuje dom do wynajęcia. Nie ma sprawy, przygotuje go jak trzeba, ale powie jej, że dach wymaga naprawy, że część desek przegniła, grożąc zawaleniem. Powie, że postara się rozłożyć prace tak, by zdążyć przed następnym sezonem.

Gdyby Pete i Diane wrócili, dom by już na nich czekał.

Wciągnął w płuca chłodne, przesycone zapachem pleśni powietrze. W zalegającej wnętrze ciszy każdy dźwięk wydawał się głuchy i przeszywający. W samym środku wiosennego popołudnia wszystko wydawało się być uśpione niczym o czwartej nad ranem. Miał wrażenie, że trafił do domku dla lalek. Po obu stronach korytarza widział drzwi kolejnych pomieszczeń; dwie sypialnie, pokój dzienny, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin