Goscinny R., Sempe J. J._Mikolajek_03_Mikolajek i inne chlopaki.rtf

(185 KB) Pobierz
Renė Gościnny

Renė Gościnny

Jean Jacques Sempė

 

MIKOŁAJEK I INNE CHŁOPAKI

 

Przełożyła Barbara Grzegorzewska

KLEOFAS MA OKULARY!

 

Dziś rano, kiedy Kleofas przyszedł do szkoły, bardzo żeśmy się, zdziwili, bo na nosie miał okulary. Kleofas to dobry kumpel, ale jest najgorszym uczniem w klasie. Podobno dlatego musi nosić okulary.

- Pan doktor - wyjaśnił nam Kleofas - powiedział moim rodzicom, ze może dlatego jestem najgorszy, że nie widzę dobrze na lekcjach. Więc zaprowadzili mnie do sklepu z okularami i pan od okularów zajrzał mi w oczy przez taki aparat, którego nie trzeba się bać, bo to nie będzie bolało, i kazał czytać masę liter, co nic nie znaczyły, a potem dal mi okulary i teraz - proszę! nie będę, już najgorszy.

Trochę, mnie zdziwiła ta historia, bo jeżeli Kleofas nie widzi dobrze na lekcjach, to pewno dlatego, że często śpi. Ale może okulary nie dadzą mu spać... Inna sprawa, że najlepszy w klasie jest Ananiasz, jedyny, co nosi okulary, i dlatego nie możemy go lać tak często, jak byśmy chcieli.

Ananiasz nie był zachwycony, kiedy zobaczył. ze Kleofas też ma okulary. Ananiasz jest pupilkiem naszej pani i stale ma pietra, że któryś z chłopaków zajmie jego miejsce, ale myśmy się bardzo ucieszyli, że teraz najlepszym uczniem będzie Kleofas, który jest fajnym kumplem.

- Widziałeś moje okulary? - zapytał Ananiasza Kleofas.

- Teraz ja będę ze wszystkiego najlepszy! Pani będzie mnie posyłała po mapy i będę ścierał tablicę! Tralala!

- O nie, mój drogi! Co to, to nie - powiedział Ananiasz. - Ja jestem najlepszy, i już! A ty nie masz prawa przychodzić do szkoły w okularach!

- Nie mam prawa, no nie, daj spokój! - powiedział Kleofas. - I nie będziesz wiecznie wstrętnym pupilkiem! Tralala!

- Ja też poproszę tatę, żeby mi kupił okulary, i też zostanę najlepszy! - powiedział Rufus.

- Wszyscy poprosimy naszych tatusiów, żeby kupili nam okulary!

- zawołał Gotfryd. - I wszyscy będziemy najlepsi, i wszyscy będziemy pupilkami!

No i zrobiła się niesamowita draka, bo Ananiasz zaczął krzyczeć i płakać. Mówił, że to oszukaństwo, że nie mamy prawa być najlepsi, że się poskarży, że nikt go nie kocha, że jest bardzo nieszczęśliwy i że się zabije. Na to przybiegł Rosół, nasz opiekun.

Kiedyś opowiem wam, dlaczego go tak nazywamy.

- Co tu się dzieje? - zawołał Rosół. - Ananiasz! Dlaczego płaczesz?

Spójrz mi w oczy i odpowiadaj!

- Oni wszyscy chcą nosić okulary! - wyjąkał Ananiasz, który dostał okropnej czkawki.

Rosół popatrzył na Ananiasza, popatrzył na nas, potarł dłonią usta i powiedział:

- Spójrzcie mi wszyscy w oczy! Nie będę się starał zrozumieć, o co wam chodzi. Uprzedzam tylko, że jeśli was jeszcze usłyszę, nie ręczę za siebie! Ananiasz, idź i napij się wody, wstrzymując oddech. Reszta chyba mnie zrozumiała!

I odszedł z Ananiaszem, który ciągle miał czkawkę.

- Ty - zapytałem Kleofasa - pożyczysz nam okularów, jak nas będą pytali?

- I na klasówki też! - powiedział Maksencjusz.

- Na klasówkach sam będę ich potrzebował - powiedział Kleofas.

- Przecież jeśli nie będę najlepszy, tata domyśli się, że nie miałem okularów, i będzie chryja, bo on nie lubi, kiedy pożyczam swoje rzeczy. Ale do odpowiedzi - jakoś to załatwimy.

Kleofas to naprawdę fajny kumpel. Pożyczył mi okulary na próbę, ale naprawdę nie wiem, jak mu się uda zostać najlepszym uczniem, bo przez te jego szkła wszystko widać na odwrót, i jak się patrzy na nogi, to wyglądają, jakby były tuż przy twarzy.

Potem dałem okulary Gotfrydowi, Gotfryd Rufusowi. Rufus założył je Joachimowi, Joachim Maksencjuszowi. Maksenejusz rzucił je do Euzebiusza, który nas okropnie rozśmieszył, udając, że ma zeza. Potem chciał je przymierzyć Alcest, ale wtedy zrobiła się draka.

- Ty nie - powiedział Kleofas. - Masz całe ręce w maśle od tych twoich kanapek i zamażesz mi szkła, a przecież nie warto mieć okularów, jeśli nic przez nie nie widać, no a ile się trzeba namęczyć, żeby je oczyścić, i tata nie da mi oglądać telewizji, jeżeli znowu będę najgorszy, tylko dlatego, że jakiś idiota zabrudził mi okulary swoimi tłustymi łapskami pełnymi masła!

Kleofas włożył z powrotem okulary, ale Alcest się rozzłościł.

- Przyłożyć ci tymi tłustymi łapskami pełnymi masła? - zapytał Kleofasa.

- Mnie nie wolno bić! - zaśmiał się Kleofas. - Ja mam okulary!

Tralala!

- To je zdejmij - powiedział Alcest.

- Nie, mój drogi - powiedział Kleofas.

- Ach, ci najlepsi uczniowie - westchnął Alcest. - Wszyscy tacy sami! Podłe tchórze!

- Ja jestem tchórzem, ja? - krzyknął Kleofas.

- Owszem, bo nosisz okulary! - wrzasnął Alcest.

- Dobra, zaraz zobaczymy, kto jest tchórzem! - krzyknął Kleofas, zdejmując okulary.

Obaj byli strasznie wściekli, ale nie mogli się pobić, bo przyleciał Rosół.

- Co znowu? - zapytał.

- On nie chce, żebym nosił okulary! - zawołał Alcest.

- A on chce mi je posmarować masłem! - wrzasnął Kleofas.

Rosół zakrył sobie twarz i pojechał rękami w dół po policzkach, a kiedy on tak robi, to wiadomo, że nie ma żartów.

- Wy dwaj, spójrzcie mi w oczy! - powiedział Rosół. - Nie wiem, coście znowu wymyślili, ale nie chcę więcej słyszeć o żadnych okularach! A na jutro odmienicie mi czasownik: „Nie powinienem opowiadać bredni i wywoływać zamieszania na przerwie, stawiając tym samym Pana Opiekuna wobec konieczności interwencji”. We wszystkich czasach w trybie oznajmującym.

I poszedł zadzwonić na lekcję.

Kiedy już staliśmy w szeregu, Kleofas powiedział, że jak Alcest będzie miał czyste ręce, to chętnie pożyczy mu swoje okulary.

Naprawdę fajny kumpel z tego Kleofasa!

W klasie - akurat była geografia - Kleofas podał okulary Alcestowi, który przedtem dokładnie wytarł sobie ręce o kurtkę.

Alcest nałożył je, ale miał pecha, bo nie zauważył naszej pani, która stała tuż przed nim.

- Przestań błaznować, Alcest! - zawołała pani. I nie rób zeza!

Jeszcze zrobi się przeciąg i zostanie ci to na zawsze! A teraz wyjdź za drzwi!

I Alcest wyszedł w okularach, o mało co nie wpadł na drzwi, a pani wywołała Kleofasa do tablicy.

No i oczywiście bez okularów musiało się to źle skończyć:

Kleofas dostał pałę.

ŁYK ŚWIEŻEGO POWIETRZA

 

Na niedzielę zostaliśmy zaproszeni na wieś do nowego domku pana Bongrain. Pan Bongrain jest księgowym w biurze, gdzie pracuje mój tata, i podobno ma chłopca w moim wieku, który jest bardzo miły i nazywa się Kalasanty.

Bardzo się ucieszyłem, bo strasznie lubię jeździć na wieś. Tata wyjaśnił nam, że pan Bongrain kupił ten dom nie tak dawno, i powiedział mu, że to tuż za miastem.

Pan Bongrain podał tacie wszystkie szczegóły przez telefon, a tata zapisał je na kartce. Zdaje się, że bardzo łatwo tam trafić. Jedzie się prosto, skręca w lewo przy pierwszych światłach, przejeżdża pod mostem kolejowym, potem znowu prosto aż do skrzyżowania, gdzie trzeba skręcić w lewo, potem jeszcze raz w lewo do dużego białego domu, następnie skręca się w prawo wąską polną drogą - i wtedy już prosto i na lewo za stacją benzynową.

Wyjechaliśmy, tata, mama i ja, dosyć wcześnie rano. Tata sobie podśpiewywał, ale szybko przestał, bo na szosie było mnóstwo samochodów. W ogóle nie można było jechać. Potem tata przegapił światła, przy których miał skręcić, ale powiedział, że to nic nie szkodzi, odnajdzie drogę przy następnym skrzyżowaniu.

Ale przy następnym skrzyżowaniu były jakieś roboty drogowe i postawiono tablicę z napisem: Objazd. No i zabłądziliśmy. Tata krzyczał na mamę, że źle czyta wskazówki zapisane na kartce, i pytał o drogę masę ludzi, którzy nie wiedzieli. W końcu przyjechaliśmy do pana Bongrain koło obiadu i dopiero wtedy przestaliśmy się kłócić. Pan Bongrain wyszedł nam na spotkanie aż do furtki.

- No proszę - powiedział. - Przyjechały mieszczuchy! Nie chciało się wstać z łóżeczka, co?

Więc tata wyjaśnił mu, żeśmy zabłądzili. Pan Bongrain zrobił strasznie zdziwioną minę.

- Coś ci się musiało pokręcić - powiedział. - Przecież to prosta droga! - I zaprosił nas do domu.

Fajny jest ten dom pana Bongrain! Nie za duży, ale fajny!

- Czekajcie - powiedział pan Bongrain - zawołam żonę. - I krzyknął: „Klaro! Klaro! Są nasi przyjaciele!”.

Przyszła pani Bongrain z czerwonymi oczami, kaszląca, w strasznie poplamionym fartuchu.

- Nie podaję wam ręki - powiedziała - cała jestem czarna od węgla! Od rana męczę się bezskutecznie, żeby rozpalić pod tą kuchnią!

Pan Bongrain roześmiał się.

- Oczywiście - przyznał - trochę tu prymitywnie, ale na tym właśnie polega urok życia na wsi! Nie możemy mieć tutaj kuchni elektrycznej, tak jak w mieście.

- Dlaczego? - zapytała pani Bongrain.

- Pogadamy o tym za dwadzieścia lat, jak już spłacę ten dom - powiedział pan Bongrain i roześmiał się znowu.

Za to pani Bongrain nie roześmiała się i wyszła, mówiąc:

- Przepraszam, muszę się zająć obiadem. Sądzę, że też będzie bardzo prymitywny.

- A co z Kalasantym? - zapytał tata. - Nie ma go?

- Ależ jest, jest - odpowiedział pan Bongrain - ale łobuz siedzi za karę w swoim pokoju. Wiesz ty, co on zrobił dziś rano, ledwie wstał? Nigdy byś na to nie wpadł: wszedł na drzewo, żeby zrywać śliwki! Masz pojęcie? Nie po to płaciłem kupę pieniędzy za każde z tych drzewek, żeby teraz szczeniak zabawiał się łamaniem gałęzi, no nie?

A potem pan Bongrain powiedział, że skoro przyjechałem, daruje Kalasantemu karę, bo wierzy, że jestem grzecznym chłopcem, który nie będzie bawił się w tratowanie ogrodu i warzywnika.

Kalasanty przyszedł powiedział dzień dobry mojej mamie i tacie i podaliśmy sobie ręce. Wygląda całkiem fajnie, jasne że me tak, jak chłopaki ze szkoły, ale trzeba przyznać że oni, chłopaki z mojej szkoły, są po prostu niesamowicie fajni.

- Pobawimy się w ogrodzie? - zapytałem. Kalasanty spojrzał na swojego tatę, który powiedział:

- Wolałbym nie, dzieci. Niedługo będzie obiad i nie chciałbym, żebyście nanieśli błota do domu. Mama dość się napracowała dziś rano przy sprzątaniu.

Więc usiedliśmy sobie z Kalasantym i kiedy starsi pili aperitif, oglądaliśmy pismo, które czytałem już wcześniej u siebie w domu.

Przeczytaliśmy wszystko kilka razy, bo pani Bongrain spóźniała się z obiadem. W końcu weszła do pokoju, zdjęła fartuch i powiedziała:

- No trudno... Proszę do stołu!

Pan Bongrain był bardzo dumny z przystawek i pochwalił się, że pomidory pochodzą z jego ogrodu. Na to tata roześmiał się i powiedział, że trochę się te pomidory pospieszyły, bo są jeszcze całkiem zielone. Pan Bongrain odpowiedział, że może istotnie nie są jeszcze zupełnie dojrzałe, ale za to mają inny smak niż te, które można dostać na rynku. Jeśli chodzi o mnie, to najbardziej smakowały mi sardynki.

A potem pani Bongrain przyniosła okropnie śmieszną pieczeń, która z wierzchu była całkiem czarna, a w środku wyglądała tak, jakby w ogóle nie była upieczona.

- Ja tego nie chcę - skrzywił się Kalasanty. - Nie lubię surowego mięsa!

Pan Bongrain spojrzał na niego groźnie i powiedział, że ma szybko kończyć sałatkę z pomidorów i jeść mięso jak wszyscy, jeżeli nie chce zostać ukarany.

Najmniej udały się ziemniaki do pieczeni: były trochę twarde.

Po obiedzie usiedliśmy w salonie. Kalasanty znowu wziął pismo, a pani Bongrain opowiadała mamie, że w mieście ma służącą, ale ta służąca nie chce w niedzielę pracować na wsi. Pan Bongrain mówił tacie, ile go kosztował ten cały dom i jaki zrobił doskonały interes. Ale to wszystko nie bardzo mnie ciekawiło, więc zapytałem Kalasantego, czybyśmy nie mogli pobawić się na dworze, gdzie jest pełno słońca. Kalasanty spojrzał na swojego tatę, a pan Bongrain powiedział:

- Ależ oczywiście, dzieci. Proszę was tylko, żebyście nie biegali po trawniku, lecz po alejkach. Bawcie się dobrze i bądźcie grzeczni.

Wyszliśmy z Kalasantym na dwór i Kalasanty powiedział, że zagramy w kule. Bardzo lubię grę w kule, bo mam niesamowitego cela. Graliśmy w alejce. Była tylko jedna, i to niezbyt szeroka.

Muszę przyznać, że Kalasanty nieźle sobie radził.

- Uważaj - powiedział. - Jeżeli jakaś kula wpadnie na trawnik, to mamy ją z głowy!

Potem strzelił, i bum! - jego kula przeleciała obok mojej i wpadła na trawę. Natychmiast otworzyło się okno i wyjrzała z niego twarz pana Bongrain, strasznie zła i czerwona.

- Kalasanty! - krzyknął pan Bongrain. - Mówiłem, żebyś uważał i nie niszczył tego trawnika! Ogrodnik pracuje nad nim od wielu tygodni! Jak tylko przyjedziesz na wieś, robisz się nieznośny!

Jazda do pokoju! Będziesz tam siedział do wieczora!

Kalasanty rozpłakał się i poszedł do swojego pokoju, więc ja też wróciłem do domu. Ale nie posiedzieliśmy długo, bo tata powiedział, że woli wcześnie wyjechać, żeby uniknąć korków na drodze. Pan Bongrain przyznał, że to bardzo rozsądne, w istocie.

Oni też wyruszą z powrotem, jak tylko pani Bongrain skończy sprzątanie.

Państwo Bongrain odprowadzili nas do samochodu. Tata i mama powiedzieli im, że spędzili dzień, którego długo nie zapomną.

Kiedy tata miał już ruszać, pan Bongrain zbliżył się do drzwiczek.

- Dlaczego nie kupisz sobie domku na wsi, jak ja? - zapytał. - Oczywiście ja mógłbym się bez niego obejść, ale nie można być egoistą, mój stary! Nie wyobrażasz sobie nawet, jak to zdrowo dla żony i dziecka, taki odpoczynek i łyk świeżego powietrza w każdą niedzielę!

KREDKI

 

Dziś rano, zanim poszedłem do szkoły, listonosz przyniósł dla mnie paczkę, prezent od Buni. Fajny chłop z tego listonosza!

Tata, który pił właśnie kawę z mlekiem, złapał się za głowę. „Oj, oj, oj, zanosi się na jakąś katastrofę!” Mamie nie spodobało się, że tata tak mówi, i zaczęła krzyczeć, że za każdym razem, jak jej mama, moja Bunia, coś zrobi, tata się zawsze musi do tego przyczepić. Wtedy tata powiedział, że chciałby w spokoju wypić swoją kawę z mlekiem, a mama mu na to, że no tak, oczywiście, ona jest potrzebna tylko do tego, żeby robić kawę z mlekiem i sprzątać mieszkanie, tata, że wcale tego nie powiedział, ale chyba nie żąda zbyt wiele, pragnie tylko mieć w domu trochę spokoju, on, który ciężko pracuje, żeby mama miała z czego robić kawę z mlekiem. A kiedy mama i tata rozmawiali, ja otworzyłem paczkę, no i bomba: to było pudełko kredek! Tak się ucieszyłem, że zacząłem biegać, skakać i tańczyć z prezentem po jadalni, i wszystkie kredki wypadły.

- Nieźle się zaczyna! - powiedział tata.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała mama. - Poza tym nie widzę, jakie nieszczęście miałoby zdarzyć się z powodu tych kredek! Naprawdę nie widzę!

- Zobaczysz! - mruknął tata.

I poszedł do biura. Mama kazała mi pozbierać kredki, bo spóźnię się do szkoły. Więc szybko włożyłem je do pudełka i zapytałem, czy mogę zabrać je do szkoły. Mama się zgodziła, tylko kazała mi uważać, żeby nie było żadnych historii. Przyrzekłem jej, wrzuciłem pudełko do tornistra i wyszedłem z domu. Nie rozumiem mamy i taty. Za każdym razem, jak dostanę jakiś prezent, są pewni, że narobię głupstw.

Przyszedłem do szkoły równo z dzwonkiem na lekcje. Bardzo byłem dumny z moich kredek i nie mogłem się doczekać, kiedy pokażę je chłopakom. Bo u nas w szkole jest tak, że przeważnie Gotfryd przynosi jakieś rzeczy. Dostaje je od ojca, który jest strasznie bogaty. Więc teraz cieszyłem się, bo pokażę Gotfrydowi, że nie on jeden może dostawać fajne prezenty, no bo co w końcu, kurczę blade...

Na lekcji pani wywołała Kleofasa do tablicy. Kiedy go pytała, pokazałem kredki Alcestowi, który siedzi ze mną w ławce.

- Strasznie fajne - powiedział Alcest.

- Bunia mi przysłała - wyjaśniłem.

- Co to jest? - zapytał Joachim.

I Alcest dał pudełko Joachimowi, Joachim Maksencjuszowi,

Maksencjusz Euzebiuszowi, Euzebiusz Rufusowi, Rufus Gotfrydowi, a Gotfryd zrobił głupią minę.

Ale ponieważ wszyscy otwierali pudełko i wyciągali kredki, żeby je obejrzeć i spróbować, jak malują, przestraszyłem się, że pani to zobaczy i zabierze kredki. Kiedy zacząłem dawać Gotfrydowi znaki, żeby mi oddał pudełko, pani zawołała:

- Mikołaj! Czemu się tak wiercisz i robisz z siebie błazna?

Okropnie się przestraszyłem. Zacząłem płakać i tłumaczyć pani, że dostałem od Buni pudełko kredek i chcę, żeby mi oddali.

Pani spojrzała na mnie z wyrzutem, westchnęła i powiedziała:

- Dobrze. Kto ma pudełko Mikołaja, niech mu je odda.

Gotfryd wstał i oddał mi pudełko. Zajrzałem do środka, brakowało mnóstwa kredek.

- Co znowu? - spytała mnie pani.

- Brakuje kredek - wyjaśniłem.

- Kto ma kredki Mikołaja, niech mu je odda! - powiedziała pani.

Wtedy wszyscy zerwali się, żeby mi oddać kredki. Pani zaczęła walić linijką w biurko i wszystkim wlepiła karę. Mamy odmienić czasownik: „Nie powinienem pod pretekstem kredek przerywać lekcji i wywoływać zamieszania w klasie”. Oprócz Ananiasza, pupilka naszej pani, którego nie było w szkole, bo chorował na świnkę, nie został ukarany tylko Kleofas, którego właśnie pytano przy tablicy. Pani zabroniła mu za to wychodzić na pauzę, jak zresztą za każdym razem, kiedy jest pytany.

Kiedy zadzwonił dzwonek na przerwę, zabrałem kredki ze sobą, żebyśmy mogli porozmawiać o nich z chłopakami, nie narażając się na to, że zostaniemy ukarani. Ale na podwórku, jak otworzyłem pudełko, zobaczyłem, że brakuje żółtej kredki.

- Brakuje żółtej! - zawołałem. - Oddajcie żółtą!

- Nudny jesteś! - powiedział Gotfryd. - Przez ciebie zostaliśmy ukarani.

Wtedy okropnie się zezłościłem.

- Jakbyście się tak nie wygłupiali, toby się nic nie stało - powiedziałem. - Tylko że wszyscy jesteście zazdrośni! A jak nie znajdę złodzieja, pójdę się poskarżyć!

- Euzebiusz ma żółtą! - krzyknął Rufus. - Jest cały czerwony! E, chłopaki, słyszeliście? Wymyśliłem kawał: powiedziałem, że Euzebiusz ukradł żółtą, bo jest cały czerwony!

Wszyscy zaczęli się śmiać i ja też, bo to był dobry kawał.

Opowiem go tacie! Nie śmiał się tylko Euzebiusz, który podszedł do Rufusa i rąbnął go w nos.

- No to kto jest złodziej? - zapytał Euzebiusz i z kolei rąbnął w nos Gotfryda.

- Przecież ja nic nie mówiłem! - wrzasnął Gotfryd, który nie lubi dostawać w nos, szczególnie od Euzebiusza. Rozśmieszył mnie ten numer z Gotfrydem, który oberwał, kiedy się tego nie spodziewał. No i Gotfryd podbiegł do mnie i bez uprzedzenia palnął mnie w głowę, pudełko upadło na ziemię i zaczęliśmy się bić. Rosół - nasz opiekun - przyleciał pędem, rozdzielił nas, zwymyślał od dzikusów, powiedział, że nie chce o niczym wiedzieć, i zadał każdemu po sto linijek do przepisania.

- Ja nie mam z tym nic wspólnego - powiedział Alcest. - Właśnie jadłem drugie śniadanie.

- Ani ja - dodał Joachim. - Właśnie prosiłem Alcesta, żeby mi dał gryza.

- Wypchaj się - burknął Alcest.

Wtedy Joachim trzepnął Alcesta, a Rosół zadał każdemu po dwieście linijek.

Kiedy wróciłem do domu na obiad, nie było mi wcale do śmiechu.

Pudełko było zniszczone, część kredek połamana i ciągle brakowało żółtej. W jadalni rozpłakałem się, opowiadając mamie o tym, jak nas ukarano. Kiedy przyszedł tata, tylko pokiwał głową.

- No proszę, nie pomyliłem się, jednak była awantura z powodu tych kredek!

- Nie przesadzajmy - powiedziała mama.

A potem usłyszeliśmy okropny hałas: to tata runął jak długi, stanąwszy na żółtą kredkę, która leżała pod drzwiami jadalni.

NA CAMPINGU

 

- Chłopaki! - powiedział Joachim, kiedy żeśmy wychodzili ze szkoły. - Jedziemy jutro na camping?

- A co to jest camping? - zapytał Kleofas, który nas zawsze rozśmiesza, bo nigdy niczego, ale to niczego nie wie.

- Camping? To bardzo fajne - wytłumaczył mu Joachim. - Byłem na campingu w zeszłą niedzielą z rodzicami i ich przyjaciółmi.

Jedzie się samochodem daleko na wieś, potem wybiera się jakiś ładny zakątek nad rzeką, stawia namioty, rozpala ognisko, żeby było na czym gotować, kąpie się, łowi ryby, śpi się pod namiotem, jest pełno komarów, a jak zaczyna padać, pędem ucieka się z powrotem.

- U mnie w domu - powiedział Maksencjusz - nigdy mi nie pozwolą wygłupiać się samemu gdzieś daleko na wsi. Szczególnie nad rzeką.

- Co ty - powiedział Joachim. - Będziemy tylko udawać! Zrobimy sobie camping na placu!

- A namiot? Masz przynajmniej namiot? - zapytał Euzebiusz.

- No jasne! odpowiedział Joachim. - To jak, zgadzacie się?

I w czwartek byliśmy wszyscy na placu. Nie wiem, czy już wam mówiłem, że w naszej dzielnicy, tuż koło mojego domu, jest niesamowicie fajny pusty plac pełen skrzynek, papierów, kamieni, starych puszek, butelek i nadąsanych kotów. A najważniejsze, że stoi tam stary samochód, który nie ma kół, ale i tak jest okropnie fajny.

Joachim przyszedł ostatni, niosąc pod pachą zwinięty koc.

- A namiot? - zapytał Euzebiusz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin