Gemmell David_Saga Drenajow_07_Legenda.rtf

(911 KB) Pobierz
David Gemmell

 

David Gemmell

Saga Drenajów
tom 7

 

legenda

 

Przełożyli Barbara Kamińska, Zbigniew A. Królicki


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tę książkę dedykuję trojgu bardzo bliskich mi osób. Mojemu ojcu, Billowi Woodfordowi, bez którego Druss Legenda nigdy nie stanąłby na murach Dros Delnoch. Mojej matce, Olivii, która wzbudziła we mnie umiłowanie opowieści, w których bohaterowie nigdy nie kłamią zło rzadko triumfuje, a miłość zawsze zwycięża.

Ofiarowuję ją także mojej żonie, Valerii, która udowodniła mi, że w życiu może być tak, jak w tych opowieściach.

Składam również wyrazy wdzięczności Russellowi Claughtonowi, Timowi Lentonowi, Tomowi Taylorowi, Nickowi Hopkinsowi i Stelli Graham za ich pomoc podczas pisania tej książki.


PROLOG

 

Drenajski herold nerwowo wyczekiwał przy wielkich drzwiach sali tronowej, strzeżonych przez dwóch wartowników z plemienia Nadirów, którzy patrzyli przed siebie, wbijając skośne oczy w herb przedstawiający orła z brązu na tle ciemnego drewna.

Posłaniec oblizał spierzchnięte wargi suchym językiem i poprawił purpurową pelerynę na kościstych ramionach. W sali obrad w Drenanie, odległym o sześćset mil na południe, był niezwykle pewny siebie, gdy Abalayn poprosił go, aby podjął się tej delikatnej misji: podróży do odległego Gulgothir w celu ratyfikowania układów zawartych z Ulrykiem, władcą Nadirów. Bartellus pomagał uprzednio w przygotowywaniu układów oraz dwukrotnie brał udział w rozmowach prowadzonych w Vagrii, na zachodzie i w Mashrapurze, na południu. Wszyscy rozumieli znaczenie handlu i konieczność uniknięcia przedsięwzięć tak kosztownych jak wojna. Ulryk nie będzie wyjątkiem. To prawda, że niedawno podbił narody północnej równiny, jednak przez całe wieki gnębiły one jego lud podatkami i najazdami, przyczyniając się w ten sposób do własnej zguby.

Inaczej było z Drenajami. Zawsze traktowali Nadirów taktownie i z kurtuazją. Sam Abalayn dwukrotnie odwiedził Ulryka w jego mieście namiotów na północy, gdzie podejmowano go po królewsku.

Jednakże Bartellus był zdumiony zniszczeniami w Gulgothir. Nie dziwił go fakt zdobycia bram miasta, ale to, że bestialsko okaleczono wielu obrońców. Na głównym dziedzińcu zamku piętrzyła się mała sterta ludzkich rąk. Bartellus wzdrygnął się na to wspomnienie i czym prędzej odsunął je od siebie.

Kazano mu czekać trzy dni, traktowano go jednak uprzejmie – a nawet przyjaźnie.

Znowu poprawił pelerynę, świadomy, że jego szczupła, niezgrabna postać nie pasuje do godności posła. Zza paska wyjął lniany gałganek i otarł nim pot na łysej głowie. Żona wciąż powtarzała mu, że kiedy jest zdenerwowany, błyszczy mu łysina. Wolałby, aby nie mówiła tego głośno.

Powstrzymując dreszcz, obrzucił spojrzeniem wartownika po prawej. Mężczyzna był niższy od niego, a na głowie nosił nabijany kolcami hełm ozdobiony koźlą skórą. Miał napierśnik z lakierowanego drewna, a w ręku dzierżył włócznię z zębatym grotem. Jego twarz była szeroka i okrutna, oczy ciemne i skośne. Gdyby Bartellus kiedykolwiek potrzebował człowieka do ucinania głów...

Spojrzał w lewo – i natychmiast tego pożałował, drugi ze strażników bowiem patrzył wprost na niego. Poczuł się jak królik uciekający przed polującym jastrzębiem i pospiesznie wrócił wzrokiem do brązowego orła na drzwiach.

Na szczęście jego oczekiwanie dobiegło końca i drzwi otworzyły się na oścież.

Biorąc głęboki oddech, Bartellus wmaszerował do środka.

Dwadzieścia marmurowych kolumn podpierało pokryty freskami sufit długiej sali. Na filarach płonęły pochodnie, rzucając posępne, tańczące cienie na ściany. Przy każdej stał nadiryjski wartownik uzbrojony we włócznię. Nie rozglądając się na boki, Bartellus przeszedł pięćdziesiąt kroków dzielących go od tronu umieszczonego na marmurowym podium.

Na tronie siedział Ulryk, Władca Północy.

Nie był wysoki, lecz emanował siłą i energią, która poraziła dochodzącego do środka sali Bartellusa. Miał charakterystyczne dla Nadirów, wysokie kości policzkowe i czarne jak noc włosy, lecz jego skośne oczy były fioletowe i przenikliwe. Śniadą twarz okalała trójkątna broda, nadając jej demoniczny wygląd, ale ciepły uśmiech łagodził to wrażenie.

Najbardziej zaskoczyło Bartellusa to, że władca Nadirów nosił białą szatę Drenajów, ozdobioną herbem rodziny Abalayna: złotym koniem wznoszącym się nad srebrną koroną.

Herold skłonił się nisko.

– Panie mój, przynoszę ci pozdrowienia od Jego Wysokości Abalayna, obranego władcą wolnego narodu Drenajów.

Ulryk skinął głową, gestem nakazując mu kontynuować.

– Mój pan Abalayn gratuluje ci świetnego zwycięstwa nad buntownikami z Gulgothir i ufa, że skoro już masz za sobą okropności wojny, znajdziesz czas, aby pomyśleć o nowych układach i traktatach handlowych, o których rozmawiał z tobą, gdy miał zaszczyt gościć u ciebie minionej wiosny. Oto list od króla Abalayna, jak również proponowane układy i porozumienia.

Bartellus zrobił krok do przodu, prezentując trzy zwoje. Ulryk przyjął je i ostrożnie położył na podłodze obok tronu.

– Dziękuję ci, Bartellusie – powiedział. – Powiedz mi, czy rzeczywiście plemiona Drenai obawiają się, że moja armia pomaszeruje na Dros Delnoch?

– Raczysz żartować, panie?

– Wcale nie – stwierdził niewinnie Ulryk, głębokim i dźwięcznym głosem. – Kupcy mówią mi, że w Drenanie toczą się wielkie dyskusje.

– To tylko czcze plotki – odpowiedział Bartellus. Sam pomagałem w przygotowywaniu traktatów i uznałbym to za zaszczyt, gdybym mógł pomóc w wyjaśnieniu bardziej skomplikowanych ustępów.

– Nie, jestem pewien, że są w najlepszym porządku powiedział Ulryk. – Zdajesz sobie jednak sprawę, że mój szaman, Nosta Khan, musi odprawić wróżby. Wiem, że to prymitywny obyczaj, ale jestem pewien, że to zrozumiesz.

– Oczywiście. Takie rzeczy podtrzymują tradycję.

Ulryk dwukrotnie klasnął w dłonie i z cienia po lewej stronie wychynął pomarszczony, stary człowiek w tunice z koźlej skóry. Pod chudym, prawym ramieniem niósł białego kurczaka, a w lewej ręce szeroką i płytką, drewnianą misę. Ulryk wstał, wyciągnął ręce i wziął od niego kurczaka, chwytając ptaka za szyję i nogi.

Wolnym ruchem uniósł ręce ponad głowę, a następnie – Bartellus szeroko otworzył oczy z przerażenia – opuścił ptaka i odgryzł głowę od tułowia. Skrzydła zatrzepotały gwałtownie, a krew trysnęła wkoło, mocząc białą szatę. Ulryk trzymał wstrząsaną konwulsjami ofiarę nad misą, patrząc jak reszta życiodajnej krwi spływa na drewno. Nosta Khan odczekał, aż ostatnia kropla wycieknie z ciała, a potem uniósł misę do ust. Podniósł oczy na Ulryka i potrząsnął głową.

Wojownik odrzucił ptaka i powoli zdjął z siebie białą szatę. Pod nią miał czarny napierśnik i zawieszony na pasie miecz. Zza tronu wyjął hełm wojenny z czarnej stali, obszyty futrem srebrnego lisa i włożył go na głowę. Otarł zakrwawione usta szatą Drenajów i niedbale rzucił ją w stronę Bartellusa.

Herold spojrzał w dół na pokrytą krwią tkaninę u swoich stóp.

– Obawiam się, że wróżby nie są pomyślne – powiedział Ulryk.


ROZDZIAŁ 1

 

Rek był pijany. Nie aż tak bardzo, żeby rzucało się to w oczy, ale wystarczająco, aby nie dbać o nic, pomyślał, gapiąc się na rubinowe wino, rzucające krwawe cienie w kielichu z ołowianego szkła. Płonące na palenisku głownie grzały mu plecy, dym gryzł w oczy, a jego kwaśny zapach mieszał się z odorem nie mytych ciał, zapomnianych posiłków oraz stęchłej, wilgotnej odzieży. Płomień latarni zatańczył krótko na lodowatym wietrze, gdy podmuch zimnego powietrza omiótł izbę. Zniknął, kiedy nowo przybyły zatrzasnął drzwi, mamrocząc słowa przeprosin do tłumu zapełniającego gospodę.

Rozmowy, które zamarły w nagłym podmuchu mroźnego powietrza, ożyły na nowo, a tuzin głosów z różnych grup zmieszał się w niezrozumiały gwar. Rek popijał wino małymi łykami. Zadrżał, gdy ktoś wybuchnął śmiechem; ten dźwięk był równie chłodny jak zimowy wiatr bijący o drewniane ściany. Jakby ktoś przeszedł po twoim grobie, pomyślał. Ciaśniej owinął ramiona błękitnym płaszczem. Nie musiał przysłuchiwać się dysputom, aby znać temat wszystkich tych rozmów: od wielu dni wciąż mówiono o tym samym.

O wojnie.

Jedno krótkie słowo, a tyle nieszczęścia. Krew, śmierć, podbój, głód, choroby i przerażenie.

Nowy wybuch śmiechu wstrząsnął izbą. – Barbarzyńcy! – zawył głos ponad szmerem. – Łatwy cel dla kopii Drenajów. – Znowu śmiech.

Rek patrzył w kryształowy kielich. Taki piękny. Taki kruchy. Wykonany starannie, a nawet z miłością, oszlifowany niczym cenny brylant. Podniósł naczynie i spojrzał nań z bliska, dostrzegając odbity w nim tuzin oczu.

A każde oskarżało. Przez chwilę miał ochotę roztrzaskać puchar na kawałki, zniszczyć te oczy i ich oskarżenia. Nie zrobił tego jednak. Nie jestem głupcem, powiedział sobie. Jeszcze nie.

Horeb, właściciel gospody, wytarł grube palce w ręcznik i obrzucił zmęczonym lecz uważnym spojrzeniem ciżbę, czujny, gotowy wkroczyć ze słowem i uśmiechem, zanim zaczną się obrzucać wyzwiskami i okładać pięściami. Wojna. Cóż mają w sobie takie krwawe przedsięwzięcia, że redukują ludzi do poziomu zwierząt? Niektórzy z pijących – a właściwie, większość z nich – Horeb dobrze znał. Wielu miało rodziny: farmerzy, kupcy, rzemieślnicy. Wszyscy byli sympatyczni; większość była zdolna do litości, godna zaufania, a nawet dobra. I oto proszę, rozmawiali o śmierci i chwale, gotowi rozsiekać każdego podejrzanego o pronadiryjskie sympatie. Nadir – już to słowo wyrażało wzgardę.

Nauczą się, pomyślał Horeb ze smutkiem. Ach, jeszcze jak się nauczą! Oczy Horeba omiotły obszerną izbę i złagodniały, gdy dostrzegł córki, zajęte sprzątaniem ze stołów i roznoszeniem kufli. Drobniutką Dori, której piegowata buzia zarumieniła się pod wpływem jakiegoś grubiańskiego dowcipu; Besę, będącą wiernym wizerunkiem swojej matki, wysoką i jasną; Nessę, pulchną i niezbyt urodziwą, ale kochaną przez wszystkich, która wkrótce poślubić miała czeladnika piekarskiego, Norvasa. Dobre dziewczyny. Dary radości. Następnie, spojrzenie jego padło na wysoką postać w błękitnym płaszczu, siedzącą przy oknie.

– Do licha, Rek, otrząśnij się z tego – wymamrotał, dobrze wiedząc, że mężczyzna go nie usłyszy. Horeb odwrócił się, zaklął, a następnie zdjął swój skórzany fartuch i chwycił na pół opróżniony dzban piwa oraz kufel. Jakby po namyśle, otworzył niewielką szafkę i wyjął z niej butelkę porto, którą przechowywał z myślą o weselu Nessy.

– Kłopot dzielony z kimś to kłopot podwojony – powiedział, wciskając się w siedzenie naprzeciw Reka.

– Przyjaciel w potrzebie, to przyjaciel, którego należy unikać – odparował Rek, przyjmując oferowaną butelkę i znów napełniając swój kielich. – Kiedyś znałem pewnego generała – powiedział, przyglądając się trunkowi, długimi palcami obracając powoli kielich. – Nigdy nie przegrał bitwy. I nigdy żadnej nie wygrał.

– Jak to możliwe? – zapytał Horeb.

– Znasz odpowiedź. Już ci to kiedyś mówiłem.

– Mam złą pamięć. A poza tym lubię słuchać twoich historyjek. Jak mógł nigdy nie wygrać i nigdy nie przegrać?

– W obliczu zagrożenia zawsze się poddawał – wyjaśnił Rek. – Sprytnie, co?

– Jak to się działo, że miał zwolenników, jeżeli nigdy nie zwyciężał?

– Ponieważ nigdy nie przegrywał. Oni również nie.

– Czy ty poszedłbyś pod jego rozkazy? – zapytał Horeb.

– Ja nie słucham niczyich rozkazów. A już na pewno nie od generałów. – Rek odwrócił głowę nasłuchując gwaru rozmów. Zamknął oczy skupiając uwagę. – Posłuchaj ich – powiedział cicho. – Posłuchaj jak mówią o chwale.

– Nie znają niczego lepszego, Rek, przyjacielu. Nie widzieli wojny, nie posmakowali jej. Kruków jak czarne chmury nad polami bitew, wydziobujących chciwie oczy trupom, lisów szarpiących porozrywane ścięgna, robaków...

– Przestań, do cholery... nie musisz mi przypominać. Niech będę przeklęty, jeżeli pójdę na wojnę. Kiedy Nessa bierze ślub?

– Za trzy dni – odpowiedział Horeb i uśmiechnął się szeroko. Zamilkli, każdy pogrążony we własnym milczeniu, pozwalając, aby hałas przepływał ponad nimi. Popijali i rozmyślali, bezpieczni we wzajemnej bliskości. Po chwili Rek pochylił się do przodu.

– Pierwszym celem ataku będzie Dros Delnoch – powiedział. Czy wiesz, że mają tam tylko dziesięć tysięcy ludzi?

– Słyszałem, że nawet mniej. Abalayn dążył do zmniejszenia liczby regularnych oddziałów i oparł się na milicji. Mimo to, jest tam przecież sześć wysokich murów i silna twierdza. A Delnar nie jest głupcem – brał udział w Bitwie o Skeln.

– Naprawdę? – powiedział Rek. – Słyszałem, że każdy nasz wojownik walczył tam przeciwko dziesięciu tysiącom i strącał góry na wrogów.

– To z sagi Drussa-Legendy – odparł Horeb głębokim basem. – Opowieści o gigancie, którego oczy siały zgrozę, a topór śmierć. Skupcie się dzieci wokół mnie i trzymajcie się z dala od cienia, na wypadek, gdyby zło czaiło się w ukryciu w czasie, gdy będę opowiadał tę historię.

– Ty draniu! – wykrzyknął Rek. – Kiedyś wprawiało mnie to w przerażenie. Znałeś go, prawda – myślę o Legendzie?

– Dawno temu. Mówią, że umarł. Jeśli nie, musi mieć już ponad sześćdziesiątkę. Byliśmy razem w trzech kampaniach, lecz rozmawiałem z nim tylko dwukrotnie. Jednak raz widziałem go w akcji.

– Czy był dobry? – zapytał Rek.

– Wspaniały. Było to tuż przed Skeln i klęską Nieśmiertelnych. Zaledwie potyczka. Tak, był bardzo dobry.

– Nie jesteś zbyt gadatliwy, Horebie.

– Chcesz, abym, jak tamci głupcy, trajkotał o wojnie, śmierci i zabijaniu?

– Nie – powiedział Rek, cedząc wino. – Nie chcę. Znasz mnie przecież, prawda?

– Wystarczająco, aby cię lubić. Mimo wszystko.

– Co masz na myśli?

– To, że sam nie lubisz siebie.

– Wręcz przeciwnie – powiedział Rek, nalewając sobie kolejny kielich. – Lubię siebie zupełnie wystarczająco. Tyle, że znam siebie lepiej niż większość ludzi.

– Wiesz, Rek, czasami myślę, że wymagasz od siebie zbyt wiele.

– Nie. Wcale nie, wymagam bardzo niewiele. Znam swoje słabostki.

– Śmieszna sprawa z tymi słabostkami – powiedział Horeb. – Większość ludzi powie, że zna swoje słabe strony. Zapytani o nie odpowiedzą: „Hm, po pierwsze, jestem zbyt hojny”. Dalej więc, wymień swoje, jeśli musisz. Od czego są oberżyści?

– Hm, po pierwsze, jestem zbyt hojny, szczególnie dla oberżystów.

Horeb potrząsnął głową, uśmiechnął się i zamilkł.

Zbyt inteligentny, aby zostać bohaterem, zbyt przerażony, żeby być tchórzem, pomyślał. Obserwował jak przyjaciel opróżnił kielich, przybliżył go do oczu i patrzył na swoje wielokrotne odbicie. Przez chwilę Horeb sądził, że tamten roztrzaska puchar, takim gniewem płonęła zarumieniona twarz Ręka.

Potem młodszy mężczyzna łagodnie położył kielich na drewnianym stole.

– Nie jestem głupcem – powiedział miękko. Zesztywniał zdając sobie sprawę z tego, że wyrzekł te słowa głośno.

– Do diabła! – powiedział. – Alkohol wreszcie mnie zmógł.

– Pozwól, że zaprowadzę cię do twojego pokoju zaproponował Horeb.

– Czy jest w nim zapalona świeca? – zapytał Rek kołysząc się na ławie. – Nie pozwolisz, aby zgasła, prawda? Niezbyt lubię ciemności. Nie boję się, rozumiesz. Tylko nie lubię ich.

– Nie pozwolę, by zgasła, Rek. Zaufaj mi.

– Ufam ci. Uratowałem cię, czyż nie? Pamiętasz?

– Pamiętam. Podaj mi rękę. Pomogę ci dojść do schodów. Tędy. Dobrze. Jedna stopa za drugą. O tak.

– Nie wahałem się. Wkroczyłem od razu ze wzniesionym mieczem, prawda?

– Tak.

– Nie. Nie prawda. Stałem tam przez dwie minuty, dygocząc. A ciebie zranili.

– A jednak wkroczyłeś, Rek. Nie rozumiesz? Rana nie ma znaczenia – i tak mnie uratowałeś.

– Dla mnie to ma znaczenie. Czy jest świeca w moim pokoju?

Za nim wznosiła się forteca, ponura i szara, owiana dymem i płomieniem. Kiedy biegł, z łomoczącym sercem i urywanym oddechem, miał jeszcze w uszach bitewny zgiełk. Spojrzał za siebie. Twierdza była blisko, bliżej niż przedtem. Przed nim znajdowały się wzgórza otaczające Równinę Sentran. Migotały i cofały się przed nim urągając mu swoim spokojem. Przyspieszył. Znalazł się w cieniu. Bramy twierdzy otworzyły się. Zmagał się z siłą ciągnącą go w tył. Krzyczał i błagał. Jednak bramy zamknęły się i znowu znalazł się w ogniu bitwy, a w drżącej dłoni trzymał miecz.

Obudził się; miał szeroko otwarte oczy, rozszerzone nozdrza, a w płucach ciężar rodzącego się krzyku. Czyjaś miękka dłoń pogłaskała jego twarz, łagodne słowa uspokoiły go. Jego oczy odzyskały zdolność widzenia. Nadchodził świt, różowe światło dziewiczego dnia przenikało przez lód powstały na wewnętrznej stronie okna sypialni. Przewrócił się na bok.

– Niespokojnie spałeś – powiedziała do niego Besa, gładząc jego czoło. Uśmiechnął się, naciągnął na ramię kołdrę z gęsiego puchu i pod przykryciem przytulił ją do siebie.

– Teraz nie jestem niespokojny – powiedział Rek. Jak mógłbym być? – Ciepło jej ciała podnieciło go, palcami zaczął pieścić jej plecy.

– Nie dzisiaj – powiedziała, pocałowała go lekko w czoło i odsunęła się. Odrzuciła kołdrę, zadrżała i pobiegła przez pokój, zbierając po drodze ubrania. – Zimno – powiedziała. – Zimniej niż wczoraj.

– Tutaj jest ciepło – zasugerował podnosząc się, aby popatrzeć jak się ubiera. Przesłała mu w powietrzu całusa.

– Świetnie się z tobą baraszkuje, Rek. Jednak nie chcę mieć z tobą dzieci. A teraz wyłaź z łóżka. Dziś rano przyjeżdża grupa podróżnych i musimy wynająć ten pokój.

– Jesteś piękną kobietą, Besa. Gdybym miał choć trochę rozumu, ożeniłbym się z tobą.

– W takim razie dobrze, że go nie masz, bo odrzuciłabym cię, a twoja duma nigdy by tego nie zniosła. Szukam kogoś solidniejszego. – Jej uśmiech złagodził ostre słowa. Prawie.

Drzwi otworzyły się i wpadł Horeb, niosąc miedzianą tacę z chlebem, serem i dzbanem.

– Jak głowa? – zapytał i postawił śniadanie na drewnianym stole przy łóżku.

– Świetnie – powiedział Rek. – Czy to sok pomarańczowy?

– Tak – i będzie cię drogo kosztował. Nessa wytropiła vagryjskiego kupca, gdy opuszczał statek. Czekała godzinę, ryzykując odmrożenie, tylko po to, aby zdobyć dla ciebie pomarańcze. Nie sądzę abyś był tego wart.

– Prawda. – Rek uśmiechnął się. – Smutne, ale prawdziwe.

– Czy naprawdę wyruszasz dziś na południe? – zapytała Besa, gdy Rek sączył sok. Skinął głową. – Jesteś głupcem. Myślałam, że masz już dość Reinarda.

– Spróbuję go unikać. Czy oczyszczono moje ubranie?

– Dori poświęciła mu całe godziny – odpowiedziała Besa. – I po co? Po to abyś je ubrudził w lesie Graven.

– Nie o to chodzi. Wyjeżdżając z miasta trzeba zawsze wyglądać jak najlepiej. – Spojrzał na tacę. – Chyba nie tknę sera.

– Nie szkodzi – powiedział Horeb. – I tak dopiszę ci do rachunku!

– W takim razie zmuszę się do zjedzenia go. Są jacyś nowi podróżni?

– Jest karawana wioząca przyprawy, zmierza do Lentrii przez Graven. Dwudziestu ludzi, dobrze uzbrojonych. Pojadą okrężną trasą na południe i zachód. Była też kobieta podróżująca samotnie, ale już wyjechała – powiedział Horeb. – I na koniec mamy także grupę pielgrzymów. Jednak oni wyruszają dopiero jutro.

– Kobieta?

– Niezupełnie – powiedziała Besa. – Prawie.

– Słuchaj, dziewczyno – dodał Horeb, uśmiechając się szeroko. – Taka złośliwość jest niepodobna do ciebie. Wysoka panna na wspaniałym koniu. Uzbrojona.

– Mógłbym z nią podróżować – powiedział Rek. Uczyniłoby to podróż przyjemniejszą.

– I obroniłaby cię przed Reinardem – wyglądała na taką. No dalej, Regnak, ubieraj się. Nie mam czasu siedzieć tutaj i podziwiać jak jesz śniadanie niczym lord. Narobiłeś już dosyć zamieszania w tym domu.

– Nie mogę się ubrać kiedy tutaj jesteś – zaprotestował Rek. To nie uchodzi.

– Ty wariacie – powiedziała, zbierając tacę. – Ściągnij go z łóżka, ojcze, bo inaczej będzie się wylegiwał cały dzień.

– Ona ma rację, Rek – powiedział Horeb, gdy drzwi się za nią zamknęły. – Czas, abyś się ruszył. Wiem, jak dużo czasu potrzebujesz na przygotowania, zanim pokażesz się publicznie, więc zostawię cię samego, abyś się do tego zabrał.

– Wyjeżdżając z miasta...

– Trzeba wyglądać jak najlepiej. Rozumiem. Zawsze tak mówisz, Rek. Do zobaczenia na dole.

Pozostawiony samemu sobie Rek spoważniał, zmarszczki...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin