Gromow Aleksander - Menuet świętego Wita.rtf

(552 KB) Pobierz

Aleksander Gromow

 

Menuet Świętego Wita

 

(Mienuet światowo Wita)

Przełożyła Ewa Dębska

 


Musiałem budować z wiarą, wbrew odmiennym radom.

 

William Golding

„Wieża”

(przekł. Jadwiga Olędzka)

 

 

 

 

O, wędrowcy! A my tu, na górze, widzieliśmy, jak przez szwy dachu przesączała się granatowa noc. Tego mikroskopijnego otworu wystarczyło, by mogła się przezeń przesączyć jedna-jedyna gwiazda. Przecedzona dla nas przez niebo. Ta gwiazda przynosiła choroby. Odwracaliśmy się od niej: przynosiła śmierć.

 

Antoine de Saint-Exupery

„Pocztą na południe”


CZĘŚĆ PIERWSZA


1.

 

Zimno. Boże, jak zimno! Panie, pomóż mi przetrzymać tę noc. Jeśli jesteś, spraw, bym się ogrzał. Jeśli cię nie ma albo zostałeś gdzieś daleko, niech kto inny sprawi, żebym się ogrzał. Ktokolwiek, jest mi wszystko jedno. Niech to sprawi Stefan... niech da choćby odrobinę ciepła, na dolnych pokładach jeszcze jest dużo ciepła, wiem. Tu, na górze, zimno. Stefan nie wie, jak tu jest zimno w nocy na górze, kiedy leje deszcz i niskie chmury nadciągają z północy. Skąd niby ma wiedzieć? Obudzi się, wysunie nos, żeby sprawdzić, czy nie zasnął wartownik, i od razu z powrotem, nawet nie poczuje zimna. U-u... A jak ma wartownik spać na takim zimnie? Nic nie może, kompletnie nic, palce zgrabiały i głos wysiadł. To zimno mnie zabije. Leje straszliwie, aż dziw, że nie zamarza w locie? Piec się nie rozpali, torf przemókł, dach dziurawy, kurtka nie grzeje... Kompletnie nie grzeje. Zimno. Bardzo zimno. Niech Stefan da trochę ciepła, wszystko mu wybaczę, niech tylko każe przeciągnąć z dołu jakąś kichę z parą, żeby przynajmniej ręce można było ogrzać... Nie. Nie Łażę. Nie da. Szkoda prosić.

Wątła postać ruszyła w bok, oparła się o ogrodzenie na skraju placu. Nogi ślizgały się na mokrym metalu. Wolno-wolniuteńko postać ruszyła wzdłuż ogrodzenia, przebierając zziębniętymi palcami po cienkiej rurze, przyspawanej dla asekuracji na wysokości pasa. Za rurą w mętnym świetle kiwającej się lampy nic nie było widać poza mrokiem i deszczem z krupami śniegu, nie było widać ani ziemi, przyczajonej jakieś sto metrów niżej, ani palisady dokoła wieży, ani rozchwierutanych szop i dachów wewnątrz palisady, ani tym bardziej horyzontu, pokrajanego pędzonymi kłakami chmur. Naprzód, naprzód! Nie zatrzymywać się. Tylko tak można przetrzymać taką noc – iść i iść, iść donikąd, mierzyć i mierzyć krokami górną platformę donżonu, póki nie nadejdzie świt... Żeby już. Niechby tu Stefan posiedział, choćby jedną noc... Albo ktoś inny, przecież była propozycja, żeby trzymać wartę parami, grzać się wzajemnie. Stefan zabronił. Dlaczego zabronił, skoro tak zimno? Nikt nie wie...

– Hej, kto tam na dole?

Złudzenie. Nie ma tam nikogo. Bo i kto tam może być? Po co miałby być w tej ciemności w taką zimnicę? Nie ma kto, nie ma kto przychodzić, nikomu nie jesteśmy potrzebni, przecież mu mówiliśmy... Przed białymi klaunami i wędrującą pajęczyną ochroni palisada, a jeśli znowu przyjdzie calkat, to i tak palisady nawet nie zauważy, przejdzie jak po równym, ale z wieżą sobie nie poradzi i wartownika nie sięgnie, i wtedy będzie można popatrzeć, czy w ogóle jakoś podziała na calkata sprężynowy strzałomiot, czy nie podziała. Na żółwie czy, powiedzmy, bagienne czerwie działa, sprawdzali, ale już harpię, to można tylko przypadkowo strącić, i strzałomiotem, i blasterem, bo za skarby nie można jej trafić, zarazy... Ale generalnie to dobra rzecz, taki strzałomiot, zawsze nasmarowany i przygotowany do strzału, do czegoś się Stefan jednak przydał. Najpierw trzeba dobre piętnaście minut nakręcać, ale potem już tylko naciskasz na spust: pierwsza strzała leci na pięćset kroków, druga na czterysta dziewięćdziesiąt, trzecia na czterysta siedemdziesiąt, i tak dalej, a ostatnia, dziesiąta w magazynku, na trzysta dziesięć. I dokładnie bije, jak trzeba. Oczywiście, że Stefan miał pomocników: i Dave mu pomagał, i Ronda, i nawet Peter pracował z zapałem, a potem naprodukował tępych drewnianych strzał i próbował je chwytać rękami... Ani jednej nie złapał. Potem Fukuda z poręczy trapu zrobił prawdziwe ciężkie bełty z upierzeniem, żeby się nie kręciły i śpiewały w locie, a chemik Diego posmarował groty jakimś zielonym żelem i zakazał bez potrzeby łapami chwytać... Fajna sprawa ten strzałomiot, żeby tylko położył calkata... Jak załatwia go „macher”, wszyscy wiemy, dobrześmy widzieli. Dlaczego Stefan nie daje wartownikom broni? Boi się?

Pewnie, że się boi.

Krok. I jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden. Nie rozgrzewa takie chodzenie. Boże, jak zimno... Nawet jeśli nie zamarznę, to jutro i tak nie będę mógł wstać. A jutro dobrze by było mieć dobry humor, jutro urodziny Petry, to miła dziewuszka. Ile ona skończy – czterdzieści siedem? Tak, o rok młodsza ode mnie, malutka, pulchniutka taka, a proszę, czterdzieści siedem. Już czterdzieści siedem czy dopiero czterdzieści siedem?... Och, jakie głupie myśli, to z zimna. Jasne, że tak. Może popodskakiwać albo pobiegać? Nie, spadnę, pośliznę się i spadnę, poręcz nie pomoże... Ale tak nie wolno. Niesprawiedliwe to. Dobra, maluchy nie trzymają warty, to rozumiem. Dobra, dziewczyny nie dyżurują, tylko starsze i tylko w dzień, to też rozumiem. A dlaczego nie pełni służby wartowniczej Andrzej? Przecież nie jest maluchem? Czy może jest dziewczyną? Nie, on ma, proszę państwa, obserwacje. Musi w dzień czuwać, a w nocy spać, ale w dzień nawet torfu nie wydłubie... Boże, nie wytrzymam... Palce stóp już nic nie czują. Żebyż się jakoś ogrzać. Tylko na minutkę, na jedną jedyną maleńką minutkę wejść do środka i zagrzać się, jest luk, nikt przecież nie zauważy, a potem od razu z powrotem... A jak Stefan ukarze? Trudno, przecież nie zastrzeli. I nie ukarze. Wszyscy teraz śpią, i Stefan śpi, a ja tylko na minutkę...

Chłopięca postać odkleiła się od poręczy, stała chwilę niezdecydowana, dygocąc całym ciałem, usiłując szczelniej otulić się mokrą kurtką i zgięta, idąc pod deszcz, powlokła się do luku na środku placu. Na górnych kondygnacjach automatyka nie działała, ten luk trzeba było otwierać ręcznie. Przy luku chłopiec zatrzymał się, walcząc z pokusą, potem rozejrzał się, jakby ktoś mógł go zobaczyć, szczękając zębami, pochuchał na zgrabiałe palce i z trudem odsunął pokrywę na prowadnicach. Wewnątrz było czarno, ale ciepło wyczuwało się natychmiast. Chłopiec przykucnął nad lukiem, pochylił ku ciemności ostrożne ucho. Ciepło kusiło. Teraz chłopiec już wiedział, że stąd nie odejdzie. Śpią? Nie, chyba nie śpią... Odgłos uderzających o metalową górną platformę kropli deszczu przeszkadzał słuchać. Co to – sygnał alarmu? M-m-m... Nie, to nie sygnał, alarm brzmi zupełnie inaczej, nie tak, i na dodatek wyje na całym okręcie, a to tylko gdzieś w jednym miejscu. Nie, to nie sygnał alarmu ogólnego, to tylko coś, co go przypomina, o, a teraz już nie słychać sygnału alarmu, ale dudnią dwa głosy...

Mały zziębnięty chłopiec siedział na brzegu luku na górnym placu okrągłej wieży – donżonu, niemal wczepionej w płynące kłęby niskich chmur, a zimny, ukosem padający deszcz ciągle chlastał i chlastał ten placyk i drżącą, wątłą postać; deszcz szeleścił po całej wieży, głęboko wtopionej w grunt swoją szeroką podstawą, po wieży, która z metalową dziobową nadbudówką, już dawno temu zdjętą i wykorzystaną jako surowiec, nie przypominała donżonu w środku twierdzy, a przypominała tylko to, czym była w rzeczywistości: małym tunelowym statkiem o nazwie „Dekard”, klasy gwiezdnej, z ziemskim portem macierzystym, o średnim zasięgu swobodnego lotu, standardowej autonomii, obliczony na stu osiemdziesięciu pasażerów i sześciu członków załogi...

 


2.

 

W kajucie ktoś był. Ktoś niewidoczny ostrożnie stąpał bosymi stopami, macał po ciemku, bardzo starał się nie hałasować. Stefan Lorenz obudził się tak, jak budził się zawsze – bez stanu przejściowego z mruganiem i przeciąganiem się, bez zasnuwającej oczy różowawej mgły z odpływającymi urywkami nocnych snów. Ciało włączyło się i głowa stała się jasna. Leżał w milczeniu, twarzą do ściany, oddech pozostawał równy, jak we śnie, ale ciało, wbrew jego woli, było napięte. Poruszył się, i ten, kogo miał za swoimi plecami, znieruchomiał. Wtedy Stefan poruszył policzkiem, trochę poruszał nogami, podciągnął je, znieruchomiał znowu, zmusiwszy się do wyluzowania, i zaczął czekać. Przez jakiś czas tego drugiego nie było słychać, ale Stefan dobrze wyobrażał sobie, jak nocnemu przybyszowi głucho wali serce. Uśmiechnął się w duchu: boi się pewnie oddychać... Ucieknie? Nie, nie ucieknie, póki nie doprowadzi sprawy do końca, zbyt długo na to czekali, już brakuje im cierpliwości, nie ucieknie, skoro już znowu się zdecydowali...

Jasne. Szpera po półce, tam gdzie ubranie. I kabura, oczywiście, też tam jest, oto już wypełza na zewnątrz, dobrze to słychać. Jakoś długo się grzebie... No i co, dużo znalazłeś? Gdzie teraz będziesz szukał? Można się domyślać, że pod poduszką, na więcej ci fantazji nie wystarczy. Dobra... Leżymy cicho. Zbliża się. Na paluszkach idzie, ostrożny, i ręce pewnie w ciemnościach rozłożył, jak lunatyk. A jak on drzwi sforsował? Przecież tam są trzy IK-promienie. Zresztą, jeśli się czołgał i bardzo starał, to można przeleźć pod dolnym, ale trzeba to wiedzieć!... Czyli – wiedzą.

Wstrętne to wszystko, bez dwóch zdań.

Niewidzialny natknął się na łóżko. Wolno, bardzo wolno ręka zaczęła pełznąć pod poduszkę. Ciekawe, kto to, pomyślał Stefan. Ilja, Dave, Diego? Rudy Ludwig? Czy może Ronda – jakoś wilkiem wczoraj patrzyła, wyzywająco, aż ktoś jej uwagę zwrócił. Gdyby Peter tu był, nawet nie trzeba by było zgadywać. Chociaż nie, Peter sam by się nie pakował, to nie jego styl, przysłałby kogoś innego, głupszego...

Głowa razem z poduszką uniosły się miękko – nocny przybysz wsadził rękę aż po łokieć. Stefan gwałtownie odwrócił się i spróbował schwytać tę rękę, ale ta natychmiast uciekła. Stefan poderwał się na równe nogi. Ktoś obok wydał z siebie dziwny wysoki pisk, wykręcił się, obracając się z szybkością bąka, odskoczył, kolejny raz uniknął schwytania, i od razu rozległo się klaskanie bosych nóg po podłodze. Obcy lekko uderzył w drzwi, a w otwartym prostokącie mignęła niewysoka sylwetka – jakieś dziesięć lat, określił Stefan – zniknęła, uskakując w bok, ale Stefan już był w drzwiach, a w kajucie buczał sygnał własnoręcznie wykonanego urządzenia strażniczego – nie za głośno, żeby nie budzić śpiących, ale z mocą właściwą sygnałowi strażniczemu – tak by obudzić tylko jednego człowieka, tego jednego, co to sam przeciwko wszystkim...

Na korytarzu Stefan dogonił uciekiniera trzema skokami.

Uwe?

Schwytany chłopiec nie stawiał oporu, tylko zasłaniał głowę rękami. Stefan wciągnął go do kajuty, po drodze wyłączając sygnał, i rozejrzawszy się, pchnął jeńca w kąt najdalszy od drzwi. Potem podszedł do szafy, w milczeniu wyjął i włożył kombinezon. Zdjąwszy z szafy ciężki, z masywną karbowaną rękojeścią „macher”, zważył go na dłoni.

– Po to przyszedłeś?

– Będziesz mnie bił? – zapytał chłopiec. – No to bij...

– Po to przyszedłeś, pytam?

– Nie – skłamał chłopiec i widząc kpiący uśmiech, poderwał głowę. Już się nie bał nawet samego diabła. – Tak! Tak! Po to! I co z tego?

Stefan milcząco przespacerował z kąta w kąt. Chłopiec obserwował go wilczymi oczyma. Czyli co... teraz nawet Uwe? Ten też nienawidzi. Za co? Fajnie by było raz i na zawsze splunąć na to, niech Peter robi, co chce, jeśli tylko wróci, i pozostali też niech sobie robią, co chcą... Ale nie wolno. W żaden sposób nie wolno, i to jest to najgorsze. Kiedyś mnie zaskoczą, pomyślał Stefan, durnia z siebie zrobiłem, wyskakując bez broni, następnym razem na korytarzu będzie zorganizowana pułapka. Albo następnym razem odważą się i przyjdą sprzedać kosę... Już dawno należało zmienić alarm. Można ich powstrzymywać długo, bardzo długo, ale, oczywiście, nie wiecznie, i im dalej, tym będzie gorzej. Kiedyś to się źle skończy, może nawet wcześniej, niż sądzę...

Po co ci „macher”?

Uwe wyzywająco pociągnął nosem.

– A co, nie wolno? Tobie, jak zwykle, wolno, a nam nie?

– Wam nie – powiedział Stefan. – A mnie tak.

– Tak po prostu tak? – Chłopiec podniósł głos. – Myślisz, że jak jesteś najstarszy, to i najmądrzejszy? Ty masz pięćdziesiąt trzy lata, a ja równo pięćdziesiąt – dużo różnicy?

– Istnieje też inne wyliczenie – powiedział Stefan. – Wedle niego ty masz dziesięć, a ja trzydzieści i pół. Muszę więcej wyjaśniać? Może zaproponujesz, żeby maluch Jakob został dowódcą? On ma czterdzieści jeden, w rozkwicie lat. A przy okazji, „dużo różnicy” – tak się nie mówi. Mówi się „duża różnica”. Nie zapominaj.

– Peter jest starszy od ciebie o dwa tygodnie...

Stefan uśmiechnął się kącikiem ust.

– Z Peterem połowa z was umrze w ciągu sześciu miesięcy, a druga połowa będzie się starała ukraść mu ten właśnie „macher”. Też sobie idola znaleźliście. Lepiej od innych znam statek i lepiej od innych wiem, co należy robić, by przeżyć – no to kto powinien dowodzić wami: ja czy ten twój Peter? Ja przynajmniej nie mam was w nosie.

– Nudzisz – z okrucieństwem w głosie powiedział Uwe. – Masz bić, to bij, na co czekasz?

Stefan przespacerował się po kajucie, nogą pchnął krzesło w kierunku chłopca.

– Siadaj. – Uwe zawahał się, usiadł na brzeżku.

– Przypomniałeś mi coś, o czym zapomniałem – wolno powiedział Stefan. – Czy zdarzyło się, żebym kogoś uderzył?

– No... nie biłeś. Tylko zamachiwałeś się, ale myślisz, że to lepsze? Na torf wysyłałeś. Blasterem groziłeś...

– Przecież to nie to samo. Pytam ostatni raz: po co ci był „macher”?

– To nie mnie! – pisnął Uwe. – To na dach! Dla wartownika!...

– Kłamiesz – spokojnie powiedział Stefan. – Nie dla ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin