9859.txt

(423 KB) Pobierz
T.  LOBSANG  RAMPA
JASKINIA   STAROŻYTNYCH
  
    
    (Tytuł oryginału: The Cave of The Ancients)
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
   
   
    Dla
    
    Maxa i Valerii Sorock
    
    dwojga poszukiwaczy Prawdy
    
   
   
   
   
   
   
   
   
   
   
   
   
   Wstęp
   
    Jest to ksišżka o okultyzmie i o mocy człowieka. Jest to zrozumiała ksišżka, w której nie ma żadnych "obcych stów", sanskrytu, martwych języków. Przeciętna osoba chce ZNAĆ rzeczy, a nie chce odgadywać znaczenia stów, których również nie rozumie przeciętny autor! Jeżeli pisarz zna swój fach, może pisać po angielsku bez maskowania braku wiedzy stosowaniem obcego języka.
    Zbyt wiele osób wpada w pułapkę wzniosłych słów. Prawa Życia sš bardzo proste; nie ma potrzeby ubierania ich w mistyczne czy pseudoreligie. Nie ma potrzeby komukolwiek ogłaszać boskich objawień". KAŻDY może mieć te same "objawienia", jeli je sobie wypracuje.
    Żadna religia nie ma kluczy do Raju, nikt też nie będzie potępiony ponieważ chodzi do kocioła w kapeluszu na głowie zamiast bez butów. W tybetańskim klasztorze nad wejciem widnieje napis Tysišc mnichom, tysišc religii. Wierz, w co chcesz, jeżeli postępujesz z innymi tak, jak chcesz żeby postępowano z tobš  OTRZYMASZ swoje, gdy nadejdzie ostateczne Wezwanie.
    Niektórzv mówiš, że Duchowa Wiedza może zostać uzyskana przez przyłšczenie do tego lub nnego kultu i opłacenie pokanej składki. Prawa Życia mówiš: Szukajcie, a znajdziecie.
    
    Ta ksišżka jest owocem długiego życia, treningu odbytego w najznakomitszych klasztorach Tybetu i mocy, które zostały uzyskane przez cisłe przestrzeganie Prawa. Jest to wiedza przejęta od starożytnych, spisana w piramidach egipskich, w wielkich wištyniach Andów i największej skarbnicy wiedzy okultystycznej na wiecie w górach Tybetu.
    T. Lobsang Rampa
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    
    Rozdział I
   
    Wieczór był ciepły, liczny. Niezwykle ciepły jak na tę porę roku słodki zapach kadzidła, łagodnie unoszšc się w bezwietrznym powietrzu, dodawał spokoju. W dali, w blasku chwały, słońce zachodziło za wysokie szczyty Himalajów, barwišc nieżne przybrania gór krwawš czerwieniš, jakby w przestrodze przed krwiš, która miała zalać Tybet w nadchodzšcych czasach.
    Wydłużajšce się cienie wspinały się z wolna w kierunku Lhasy z bliniaczych szczytów Potali i naszego, Czakpori. Poniżej, po prawej stronie, spóniona karawana kupców z Indii kierowała się do Pargo Kaling lub Zachodniej Bramy. Ostatni pobożni pielgrzymi podšżali z niestosownym dla nich popiechem po opasujšcej drodze Lingkor, jak gdyby obawiali się, że zostanš pochłonięci przez aksamitnš ciemnoć szybko nadcišgajšcej nocy.
    Kył Czu, albo Szczęliwa Rzeka, płynęła wesoło w swej nie kończšcej się podróży do morza, rozrzucajšc jasne błyski wiatła -  hołd odchodzšcego dnia. Lhasa była owietlona złotš powiatš malanych  lamp. Z pobliskiej Potali zabrzmiała tršbka obwieszczajšca koniec dnia. Jej dwięki toczyły się i odbijały echem przez Dolinę: odbijały od skalnych powierzchni i powracały do nas ze zdwojonym  brzmieniem.
     Oglšdałem znajomy obrazek. Przyglšdałem się Potali, gdzie w setkach okien  mnisi różnych stopni spełniali swoje wieczorne obowišzki. Na dachu potężnego budynku, przy Złotych Grobowcach, pojedyncza  postać, samotna i odległa, stała obserwujšc. Gdy ostatnie promienie słońca skryły się za łańcuchami gór, tršbka zabrzmiała znowu, i ze wištyni poniżej rozniosły się niskie dwięki piewu. Rychło ostatnie pozostałoci wiatła zgasły i, jak klejnoty na purpurowym  tle, na niebie zajaniały gwiazdy. Meteor błysnšł na niebie i zapłonšł w wybuchu końcowej płomiennej chwały, zanim spadł na Ziemię w postaci szczypty dymišcego kurzu.
    - Piękna noc, Lobsang! - powiedział dobrze znany głos.
    - Piękna noc, rzeczywicie - powtórzyłem podnoszšc się szybko, aby móc pokłonić się Lamie Mingyarowi.
    Usiadł przy cianie i pokazał, bym uczynił podobnie.
   - Czy możesz sobie wyobrazić, że ludzie, ty i ja, mogš wyglšdać tak jak to? - zapytał wskazujšc do góry.
   Patrzyłem na niego w milczeniu. Czy mógłbym przypominać gwiazdy na nocnym niebie? Lama był wysokim człowiekiem, przystojnym, ze szlachetnš twarzš. Nawet nie przypominał zbioru gwiazd! Rozemiał się widzšc mój ogłupiały wyraz twarzy.
    - Jak zwykle dosłownie, Lobsang, jak zwykle dosłownie - umiechnšł się. - Miałem na myli, że rzeczy nie zawsze sš tym, czym się wydajš. Jeżeli napisałby "Om! ma-ni pad-me Hum" tak duże, że wypełniłoby całš dolinę Lhasy, ludzie mogliby nie być w stanie tego przeczytać, ponieważ napis byłby zbyt wielki, by mogli go ogarnšć.
    Przerwał i popatrzył na mnie, żeby upewnić się, czy nadšżam za jego wyjanieniami.
    - W ten sam sposób - mówił dalej - gwiazdy sš "tak duże", że nie możemy okrelić, co w rzeczywistoci tworzš.
   Popatrzyłem na niego, jakby tracił rozsšdek. Gwiazdy tworzšce co? Gwiazdy były - po prostu  gwiazdami. Wtedy pomylałem, że pismo tak duże jak dolina stałoby się nieczytelne z powodu jego rozmiaru.
   - Pomyl - mówił dalej łagodny głos - że się kurczysz, kurczysz, stajšc tak małym jak ziarnko piasku. Jak wyglšdałbym dla ciebie wtedy? Przypućmy, że stałby się jeszcze mniejszy, że ziarnko piasku stałoby się dla ciebie wielkie jak wiat. Jak wtedy by mnie postrzegał?
    Zamilkł na moment i popatrzył na mnie przenikliwie.
   - No? Co widziałby? - zapytał.
   Siedziałem i gapiłem się. Mózg miałem sparaliżowany tš mylš, usta otwarte jak u ryby wyrzuconej na brzeg.
   - Widziałby, Lobsang - powiedział Lama - zbiór szeroko rozproszonych wiatów płynšcych w ciemnoci. Z powodu twoich małych rozmiarów mógłby widzieć molekuły mojego ciała jako osobne wiaty i rozległš przestrzeń pomiędzy nimi. Mógłby widzieć wiaty kršżšce wokół wiatów, mógłby widzieć "słońca", które sš molekułami pewnych psychicznych centrów, mógłby widzieć kosmos!
   Mój umysł zgrzytał, prawie mógłbym przysišc, że "maszyneria ponad moimi brwiami wpada w konwulsyjne drgawki z wielkiego wysiłku, jaki podjšłem w celu nadšżania za tš dziwnš, ekscytuj; ca wiedzš.
   Mój Przewodnik, Lama Mingyar Dondup, sięgnšł do przodu delikatnie podniósł mój podbródek.
    - Lobsang! - zachichotał. - Oczy wyszły ci z wysiłku, by nadšżyć za mnš.
    Wyprostował się umiechajšc i dał mi kilka chwil, abym ci szedł do siebie.
    - Popatrz na materiał swojej szaty - powiedział. - Poczuj go! 
    Zrobiłem to. Czułem się wybitnie głupio, gdy wpatrywałem  postrzępionš starš odzież, jakš nosiłem.
    - To jest ubranie - zauważył Lama - co gładkiego w dotyku. Nie możesz przez nie widzieć. Lecz wyobra sobie, że patrzysz na nie przez szkło powiększajšce dziesięć razy. Pomyl o grubych sznurach wełny jaków, każdy sznur dziesięć razy grubszy, niż widzisz go teraz. Mógłby zobaczyć wiatło pomiędzy sznurami. Lecz powiększ je milion razy, a będziesz mógł przejechać przez nie konno, nie wspominajšc, że każde włókno będzie zbyt potężne, by się na nie wspišć!
    Nabrało to dla mnie sensu teraz, kiedy mi to pokazano. Siedziałem i mylałem, kiwajšc głowš, gdy Lama powiedział:
   - Wyglšdasz jak zgrzybiała stara kobieta!
   - Panie! - powiedziałem w końcu - w takim razie całe życie to tylko przestrzeń, w której gdzieniegdzie rozsypane sš wiaty.
   - To nie jest takie proste - odpowiedział. - Usišd wygodniej, chcę przekazać ci trochę Wiedzy, jakš odkrylimy w Jaskini Starożytnych.
   - Jaskinia Starożytnych! - wykrzyknšłem pełen chciwej ciekawoci. - Zamierzasz opowiedzieć mi o tym i o Ekspedycji!
    - Tak! Tak! - uspokoił mnie. - Opowiem, lecz najpierw zajmijmy się Człowiekiem i Życiem tak, jak rozumieli je Starożytni w czasach Atlantydy.
    W głębi duszy byłem dużo bardziej zainteresowany Jaskiniš Starożytnych, którš odkryła ekspedycja wysokich lamów, i która  zawierała bajeczne zasoby wiedzy i urzšdzeń z czasów, kiedy Ziemia była jeszcze bardzo młoda. Znajšc mojego Przewodnika tak dobrze, jak znałem, wiedziałem, że nie mogę liczyć na usłyszenie opowieci, zanim on nie będzie gotowy. A to jeszcze nie nastšpiło. Ponad nami gwiazdy wieciły w całej swej wspaniałoci, a ich blasku nie tłumiło rzadkie, czyste powietrze Tybetu. W wištyniach i klasztorach Lamów płonęły pojedyncze wiatła. Z oddali, niesione przez nocne powietrze, napłynęło żałosne zawodzenie psa i odpowiadajšce na nie poszczekiwanie psów we wsi Szö, leżšcej poniżej nas. Noc była łagodna, nawet pogodna, i żadna chmura nie przepływała przez twarz księżyca, który wzeszedł przed chwilš. Flagi modlitewne wisiały bez sił i bez życia na swoich masztach. Skšd napłynęło niemiałe kołatanie modlitewnego młynka, który obracał jaki pobożny mnich, spętany przesšdami i niewiadomy Rzeczywistoci, w próżnej nadziei uzyskania łaski Bogów. 
    Lama, mój Przewodnik, umiechnšł się, słyszšc ten dwięk.
   - Każdemu zgodnie z jego wiarš - powiedział  każdemu zgodnie z jego potrzebami. Dostojeństwo obrzędów religijnych  jest pociechš dla wielu. Nie powinnimy potępiać tych, którzy nie przebyli jeszcze wystarczajšco długiej Drogi i nie potrafiš stać bez kul. Zamierzam opowiedzieć ci, Lobsang, o naturze człowieka.
   Poczułem, jak bardzo jest mi bliski ten Człowiek, jedyny, który kiedykolwiek okazywał mi uwagę i miłoć. Słuchałem uważnie, by nie zawieć jego wiary we mnie. Przynajmniej tak zaczšłem, lecz wkrótce stwierdziłem, że temat jest fascynujšcy, i wsłuchiwałem
się z nieukrywanym zainteresowaniem.
   - Cały wiat jest stworzony z wibracji, całe Życie, wszystko, co nieożywione, składa się z wibracji. Nawet potężne Himalaje - mówił Lama - sš w istocie masš rozp...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin