Pilipiuk Andrzej - Sprawa Filipowa.pdf

(257 KB) Pobierz
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Pilipiuk
Sprawa Filipowa
Sankt-Petersburg wiosna 1903r.
Poniedziałek, godzina 11:18
Ostro pachniały końskie pączki, które, mimo surowych przepisów porządkowych,
poniewierały się tu i ówdzie na ulicach. Od Newy wiało chłodem, choć nie było już na niej
kry. Drzewa na skwerkach pozieleniały, a w powietrzu unosił się, przyniesiony z wiatrem,
zapach świeżej ziemi. Gdzieś za rogatkami miejskimi pola czekały na obsianie. Z niewielkich
kawiarenek i knajpek buchały zapachy jedzenia. Twarze ludzi wychodzących z cerkwi i
soborów rozjaśniała radość. Przestrzeń śpiewała. Rozległ się stukot kopyt i ulicą przemknął
odkryty powóz. Ci, którzy stali najbliżej, poznali ubranego w paradny mundur pasażera i
wyrzucili do góry czapki. Powóz jechał dość szybko. Siedzący w jego wnętrzu car oderwał się
od leżących mu na kolanach papierów i pozdrawiał tłum. Ludzi ogarnęło uniesienie.
Jeden człowiek nie podzielał ogólnej radości. Twarz miał zaciętą, w oczach płonęły ponure
ognie. Ubrany był w długi, czarny płaszcz, a na głowie miał zrudziałą robociarską czapkę.
Dostrzegł zamieszanie, jakie wywołał przejeżdżający obok powóz i domyśliwszy się, kto
może nim jechać, puścił się biegiem wzdłuż nabrzeża. Konie sadziły szybko, drobinki błota
tryskały im spod kopyt. Mężczyzna przyśpieszył. Biegł samym brzegiem rzeki, tam, gdzie nie
było ludzi. Zaczynał już mieć zadyszkę, ale nie zwalniał. Powóz za chwilę skręci na most.
Wtedy... Namacał w kieszeni pistolet. A potem drogę zagrodził mu zbity tłum. Przed wjazdem
powstał ścisk. Człowiek z pistoletem nie zdołał się przecisnąć. Przez jego głowę przeleciał
huragan myśli. Strzelać! Teraz, natychmiast. Szansa trafienia jest niewielka, ale... Car usiadł.
Morze głów, las rąk. Niedoszły zamachowiec rozejrzał się wokoło. Gdyby teraz wyciągnął
broń, ci ludzie, którzy go otaczali, zatłukliby go na śmierć. Wolno się wycofał, zapinając
jednocześnie płaszcz. W chwilę później przeszedł koło stójkowego. Ten nie zwrócił na niego
uwagi. Minąwszy policjanta, zszedł nad rzekę po kamiennych schodkach. Do specjalnego
uchwytu, wmurowanego w kamień tuż nad wodą, przycumowano niewielką, płaskodenną
łódkę, z gatunku tych, którymi można było za stosowną opłatą przeprawić się na drugi brzeg
rzeki. W tej łódce nie było właściciela, zresztą, nawiasem mówiąc, spoczywał on od
poprzedniego wieczora na dnie rzeki. Potrzeba nie zna prawa. Zwłaszcza, gdy potrzebującym
jest rewolucjonista. Odpiął łańcuch i powiosłował w górę rzeki. Niedaleko, kilkaset metrów.
W tłumie był jeszcze jeden człowiek, któremu nie spodobało się rozgrywające na jego
oczach widowisko. Skrzywił wargi w złym uśmiechu. Zawarł w nim całą swoją pogardę do
cara i do ludzi. Sprawdził godzinę na swoim złotym, kieszonkowym zegarku i, lekko
zdziwiony, ruszył nieco szybszym krokiem w stronę pobliskich schodków, prowadzących nad
wodę. Człowiek z łódką i ten ze złotym zegarkiem dotarli na miejsce spotkania jednocześnie.
Ten z zegarkiem wskoczył do środka i odpłynęli od nabrzeża na środek rzeki. Teraz dopiero,
gdy nikt nie mógł ich podsłuchać, zaczęli rozmowę. Pierwszy zaczął mówić wiosłujący
mężczyzna w płaszczu.
- Zakładam, że jest pan profesorem Michaiłem Michajłowiczem Filipowem.
- Zgadza się. A pan jest Borys Sawinkow, przywódca organizacji bojowej partii
socjalistyczno - rewolucyjnej i tak dalej.
1
- Zgadza się. Jestem terrorystą.
Profesor popatrzył uważnie na swojego rozmówcę. Szczera twarz z wystającymi kośćmi
policzkowymi, chorobliwie biała skóra, a w oczach dynamit...
- Dobrze. I co dalej? W liście nalegał pan na spotkanie. Swoją drogą, gdy zobaczyłem
podpis, myślałem w pierwszej chwili, że to prowokacja Ochrany.
- Słyszałem, że jest pan obserwowany od czasów zamachu na cara Aleksandra... Zdaje się,
że dynamit, który został użyty przez towarzysza Hryniewicza, był pańskiej produkcji?
Profesor niespodziewanie poczuł ukłucie nieufności.
- Nie będę potwierdzał, ale też nie zaprzeczę - powiedział.
Terrorysta skinął głową.
- Z grubsza o tym chciałem rozmawiać.
- Jeśli potrzebuje pan dynamitu, to trafił pan pod niewłaściwy adres. Nie zajmuję się
produkcją. Jestem profesorem, owszem, ukończyłem studia chemiczne i przyrodnicze, ale to...
- Pan daruje. Po co miałbym fatygować pana, gdyby chodziło mi o kilka kilogramów
materiału wybuchowego? Nie ośmieliłbym się w tak błahej sprawie zawracać panu głowy.
Dynamit sam umiem zrobić. Gorzej z trotylem...
- Mogę służyć fachową pomocą, jeśli chodzi o teoretyczną stronę zagadnienia. Ale tylko
teoretyczną.
- Dziękuję, naprawdę nie trzeba. Mamy w partii kilku fachowców. Zająłem panu czas w
zupełnie innej sprawie.
- No cóż. Proszę przechodzić do konkretów.
Sawinkow sięgnął do kieszeni płaszcza i wydobył plik kartek, wyprutych z "Przeglądu
Naukowego". Otworzył je na jednej ze stron.
- Tu jest pański artykuł, panie profesorze. Artykuł odnoszący się do prac Marii
Skłodowskiej-Curie.
- Zgadza się. Ja go napisałem. Nie wiedziałem, że rewolucjoniści czytują literaturę
naukową. I to zwłaszcza tak hermetyczną... Pismo, które redaguję, jest przeznaczone dla
wąskiej grupy fachowców.
- Raczy pan żartować, panie profesorze. Może i nie skończyłem studiów, ale to nie znaczy,
że nie mogę zrozumieć najprostszego... Zresztą, czytałem także pracę, która jest w nim
recenzowana. I sporo ciekawych informacji udało mi się przyswoić.
- Do czego pan zmierza?
- Och, to proste. Wspomina pan w swojej recenzji, że siły, które wiążą atom do kupy, są
niewyobrażalnie wielkie. I że nie można porównywać ich z siłami wiążącymi atomy w
cząsteczki. I sugeruje pan, że w określonych warunkach można by te siły wyzwolić.
- Z grubsza tak. Otrzymałem przed kilku tygodniami dość zagadkową przesyłkę...
Wspominam zresztą o niej w tym artykule... Ktoś przesłał mi kilkadziesiąt niezwykle
interesujących wzorów i schematy czegoś, co określił idiotycznym mianem "bomby
atomowej". Nie wiem jeszcze, czy cokolwiek z tego wyjdzie, ale wzory te są wysoce
zastanawiające... Niestety badania mogące doprowadzić do pozytywnych wyników byłyby
potwornie kosztowne...
- Od kilku lat stosuję trotyl i dynamit i do tej pory siły, które wyzwalały się przy ich
rozkładaniu się, zadowalały mnie. Gdy potrzebowałem czegoś mocniejszego, kupowałem od
moich znajomych anarchistów nitroglicerynę.
- W sumie sześć zamachów, w tym cztery udane.
- Nie jest łatwo być terrorystą. Zresztą, wymyślają coraz to nowe cuda. Opancerzone
powozy, zbroje... A nasze bomby mają niewielki zasięg. Trzeba podbiec, rzucić, następuje
wybuch, rzucający może zginąć. Można też dopaść carskich oficjeli w ich pałacach, ale
wówczas potrzeba większej siły.
- Sto pudów trotylu zniesie z powierzchni ziemi pół miasta.
2
- Nie przesadzajmy, profesorze. Nasze najcięższe bomby mają po jakieś pół puda. Trzeba
by taką stupudową przenieść pod mur, a do tego trzeba by ze czterech chłopa.
- To ma związek?
- Co?
- Pańska wypowiedź odnośnie wysadzania całych pałaców z moim artykułem?
- Tak. Sugerował pan możliwość sztucznego przyśpieszenia rozpadu atomów, co wiązałoby
się z wyzwoleniem odpowiednich do moich celów ilości energii. Jeśli podane przez
tajemniczego nadawcę dane są prawidłowe, niewielkim ładunkiem możnaby zdmuchnąć pól
miasta...
- O ile są prawidłowe... Chyba pan sobie zdaje sprawę z tego, że rozbicie atomu jeszcze
przez dziesięciolecia pozostanie w sferze niesprawdzonych hipotez naukowych, a wręcz
pseudonaukowych?
- Zdaję sobie sprawę. Ale nie mogę czekać.
Profesor wpatrzył się w zadumie na rozciągające się na brzegach rzeki miasto.
- Chce pan, żebym zbudował opisaną w artykule bombę?
- Właśnie. Chciałbym mieć coś, co postawię, a potem odejdę. I co, rozrywając się, zmiecie
z powierzchni ziemi całe Carskie Sioło. Wraz ze wszystkimi mieszkańcami.
Profesor parsknął śmiechem. A potem nagle przestał się śmiać.
- Czy jest to możliwe? - zapytał Sawinkow.
- Nie. Chociaż hipotetycznie chyba by się dało.
- Wobec tego złożę w imieniu mojej partii zamówienie. Czy zdąży pan na początek
przyszłego kwartału?
Tym razem profesor śmiał się tak, że mało nie popuścił w spodnie.
- Mam rozbić atom w ciągu półtora miesiąca?
- Dysponuje pan najbystrzejszym umysłem w całej Rosji.
- Eksperymenty, które być może doprowadzą do pozytywnych wyników, mogą potrwać
lata. No i oczywiście będą kosztowne jak diabli. Uran wydobywa się obecnie w trzech czy
czterech miejscach na świecie.
Terrorysta uśmiechnął się.
- Ile potrzeba?
- Pięćdziesiąt tysięcy rubli. Oczywiście na początek.
Usta terrorysty wygięły się w podłym uśmiechu.
- Pieniądze będą jutro rano - powiedział. - Spotkamy się...
*
12:26
Nikifor Iwanowicz Susłow szedł gorącym tropem. Od stójkowego do stójkowego.
Każdemu pokazywał niedużą, niezbyt wyraźną fotografię. Stójkowych dobierano tak, aby
łatwo zapamiętywali twarze, ale oczywiście nie wszystkim się to udawało. Ślad zaprowadził
go na nadbrzeże. Ostatni z dyżurujących tu stójkowych na widok fotografii zamyślił się na
chwilę.
- Tak, on tu był - powiedział wreszcie. - Godzinę temu przejeżdżał Najjaśniejszy Pan. Ten
typek najpierw pobiegł za powozem, a potem zatrzymał go tłum. Przeciskał się koło mnie, a
potem zszedł w dół, miał tam przywiązaną łódkę. Taka nieduża, z niebieskim paskiem nad
linią zanurzenia.
- Kiedy to było?
- Jak już powiedziałem, godzinę temu.
- Dziękuję w imieniu służby - wcisnął stójkowemu srebrnego rubla i wszedł na most.
3
Z przewieszonej przez ramię torby wydobył silną lornetkę i wolno zaczął badać
powierzchnię rzeki na całym odcinku, który mógł objąć wzrokiem. Niespodziewanie
spostrzegł łódkę. Kiwała się na wodzie jakiś kilometr dalej. W pierwszej chwili stwierdził, że
płynie z prądem, ale po chwili dostrzegł linkę, za pomocą której przycumowano ją do
sterczącego z wody pala. Wyjął z kieszeni mapę i chwilę ją studiował. Następnie wszedł do
pobliskiej apteki.
- Chciałbym zadzwonić - powiedział, odwijając jednocześnie kołnierz.
W ciemnym wnętrzu apteki błysnął złotem znaczek Ochrany. Właściciel postawił aparat na
ladzie. Agent podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie z departamentem. Po chwili,
zadowolony z siebie, wyszedł z apteki i przeszedłszy po moście na drugą stronę, ruszył
szybkim krokiem wzdłuż rzeki.
12:56
Agenci Josif Akimow i Tomasz Wilkowski już na niego czekali. Akimowa znał lepiej,
pracowali razem nad szeregiem spraw. Wiedział, że może na nim polegać prawie tak samo, jak
na sobie. Wilkowski pracował w Ochranie dopiero od dwu tygodni. Chwilowo był
praktykantem. Był bardzo bystry i Nikifor już teraz czuł, że ten człowiek zajdzie bardzo
daleko. Jednocześnie wyczuwał w tym milczącym Polaku coś dziwnego. Pewną obcość. Nie
potrafił powiedzieć, na czym polega. Tomasz wyglądał, jakby był chory. Twarz miał
chorobliwie bladą, a czasami zamykał na chwilę oczy i przetaczał głową po szyi, tak, jakby
chciał odsunąć zawrót głowy. Niekiedy, szczególnie rankami, miewał delikatne tiki nerwowe.
Susłow usiłował go rozgryźć. Tomasz, jak się wydawało, czekał na coś, co dopiero się
wydarzy. Wypełniał wszystkie zadania wyjątkowo sumiennie, ale zbyt interesował się czasem.
Skreślał kolejne dni w swoim kalendarzyku i często patrzył na zegarek. Ale dzisiaj wydawało
się, że wreszcie nadszedł dzień, na który czekał. Widać było po nim potworne napięcie. Jak na
ostatnich metrach bieżni, gdy zawodnik za chwilę rzuci się na taśmę i zdobędzie zwycięstwo.
- I jak? - zapytał Susłow.
- Sprawdziliśmy dyskretnie cały park i bulwar nad wodą - zameldował Akimow. - Nigdzie
ani śladu.
- Dobrze. Obserwuj łódkę. Jeśli nie wróci po nią w ciągu sześciu godzin, to będzie
znaczyło, że już nie wróci. Sprawdziliście ją?
- Nie.
Przyciągnął sobie linkę i zajrzał do środka. W łódce leżało kilka niedopałków papierosów,
popiół wytrząśnięty z fajki oraz oderwany kawałek jakiegoś papieru. Wydobył go. W rogu
widniała pieczęć biblioteki uniwersyteckiej. Umieścił świstek w swoim notesie.
- Było ich co najmniej dwu - powiedział do Akimowa.
- Dlaczego tak sądzicie?
- Jeden palił papierosy, a drugi fajkę. Mogło być ich nawet trzech, choć łódka jest dość
mała, a sadząc po śladach wody na burcie, nie zanurzyła się zbyt głęboko. Dlatego myślę, że
raczej dwu.
- Choroba - powiedział Akimow z uznaniem.
- Nu spokojnie. Za pół roku też będziesz umiał się domyślić. Trzeba zwracać uwagę na
szczegóły. Szkoda, że na brzegu nie ma śladów.
W tym momencie Wilkowski wyciągnął z krzaczków jakiegoś pijaczka. Susłow podszedł
do niego i pokazał mu znaczek.
- Porozmawiamy sobie? - zapytał.
Pijaczek energicznie pokręcił głową.
- Fatalnie. Chyba trzeba cię będzie zaprowadzić na odwach. Jak długo tu siedzisz?
- Od wczoraj - wybełkotał pijaczek.
4
- Świetnie. A widziałeś może takiego, co tu wysiadł z łódki?
- Było ich dwu - powiedział pijaczek. - Jeden jakby robotnik, ale rączki miał bielutkie.
Socjalista aż śmierdziało. A ten drugi lepszy gość. Dewizkę miał. Złotą.
Susłow spojrzał na Akimowa. Twarz tego ostatniego wyrażała podziw.
- Taki jak ten? - podsunął pijakowi fotkę.
- Ten sam - ucieszył się pijaczek. - Ta sama wredna morda.
- Kiedy wysiedli? - zapytał Wilkowski.
- Pół butelki temu.
- Jakieś piętnaście do dwudziestu minut - wydedukował Susłow. - Akimow, zostańcie przy
łódce. Wilkowski ze mną.
- A ten tutaj?
Susłow wręczył pijaczkowi dwadzieścia kopiejek.
- Wypij sobie piwo za zdrowie Ochrany - powiedział.
- Wedle rozkazu, panie naczelniku! - wrzasnął służbiście pijaczek i usiłował zasalutować,
ale trafił się palcami w oko.
Ruszyli. Napotkany niebawem kolejny stójkowy pokazał im, w którym kierunku udał się
poszukiwany. Jak się okazało, dziesięć minut temu był już sam. Jego tajemniczy towarzysz ze
złotą dewizką zniknął bez śladu. Kolejny stójkowy nad kanałem widział, jak dopiero co
Sawinkow wsiadał do tramwaju. Obaj wywiadowcy złapali bryczkę i pognali w ślad za nim.
Niebawem dopędzili tramwaj.
- Może być uzbrojony - przypomniał Wilkowskiemu.- Skaczemy jednocześnie. W razie
czego strzelaj tak, żeby zabić.
Wilkowski uśmiechnął się lekko. Bryczka przyśpieszyła. Skoczył, lądując na tylnym
pomoście. Zrobił to tak zręcznie, że Nkifor się zdziwił. Woźnica strzelił z bata i po chwili
Susłow wylądował na przednim pomoście tramwaju.
- Dokąd, dokąd, taka twoja...- wydarł się konduktor, ale widząc odznakę Ochrany, którą
mignął mu w przelocie agent, umilkł.
W wagonie nie było nikogo, kto odpowiadałby rysopisowi. Nikt z podróżnych nie widział
też człowieka przedstawionego na zdjęciu. Agenci wyskoczyli w biegu. Zawrócili na miejsce,
gdzie po raz ostatni widziano wroga i zaczęli wypytywać okolicznych stójkowych. Nikt nic
nie widział. Borys Sawinkow zniknął, jakby go ziemia pochłonęła.
*
Sawinkow wyczołgał się spod ławki w tramwaju. Poślinionymi palcami zgasił lont
trzymanej w ręce laski dynamitu. Rewolwer zatknął za pasek.
- Dziękuję za współpracę - powiedział kwaśno do pasażerów i wyskoczył z wagonu.
*
13:17
- No to straciliśmy trop - powiedział ponuro Nikifor. - A już byliśmy tak blisko. Dziesięć
minut i byśmy go mieli.
- Musieliśmy popełnić błąd - zauważył Tomasz. - Co będziemy robić dalej? Urwały nam
się w ręku wszystkie nici...
- Spokojnie, nie panikuj. Ponieważ jesteś praktykantem, powiedz, co zrobiłbyś na moim
miejscu.
- Cofnąłbym się do miejsca, gdzie widziano go po raz ostatni.
- Jak widzisz, to nic nie dało.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin