Faza trzecia - Kłamstwa (rozdziały 1-3).docx

(37 KB) Pobierz

GONE

 

Faza trzecia :

Kłamstwa

 

Tłumaczenie: Genialna_Astrid (www.forumgone.fora.pl)

 

 

ROZDZIAŁ 1 | 66 godzin, 52 minuty


 

 

Obrzydliwe, obsceniczne graffiti.
Powybijane okna.
Etykiety Ekipy Ludzi, ich logo i ostrzeżenia dla odmieńców – wynoście się stąd.
W oddali, na końcu ulicy, za daleko od Sama, by mógł im przeszkodzić, stały dzieciaki – dziesięcioletnie, a może nawet młodsze. Pola porośnięte jęczmieniem, widoczne bardzo wyraźnie w świetle fałszywego Księżyca, na poboczach. Butelka z alkoholem krążyła z ręki jednego dziecka do drugiego – pociągały hausty z butelki, zataczały się.
Trawa rosła wszędzie. Chwasty siłą torowały sobie drogę między pęknięciami asfaltu. Śmieci: paczki po chipsach, plastikowe reklamówki, porwane kartki papieru, części garderoby, pojedyncze buty, opakowania po hamburgerach, zepsute zabawki, potłuczone butelki i zgniecione puszki – wszystko co nie było jadalne – utworzyło przypadkowo uformowaną, kolorową kolekcję śmieci. Była przypomnieniem dawnych, dobrych dni.
Ciemność tak głęboka, że by doświadczyć jej w normalnym świecie, musiałbyś znaleźć się na największym pustkowiu wśród największej dzikości.
Żadnych świateł na ulicach ani na gankach. Elektryczność nie działała. Być może na zawsze.
Nikt nie marnował baterii, już nie. Zapas tych, które pozostały, był bardzo niewielki.
Niewielu próbowało także zapalać świece czy podpalać petardy. Nie po tym, jak ogień strawił trzy domy i mało nie pozbawił życia jednego dziecka, które było poparzone tak mocno, że Lanie – Uzdrowicielce, pół dnia zajęło uratowanie mu zdrowia i życia.
Krany nie działały. Nic nie wypływało z bezużytecznych teraz hydrantów i węży przeciwpożarowych. Z ogniem nie można było zrobić nic – tylko patrzeć jak sieje zniszczenie i uciekać.
Perdido Beach, California. Tak naprawdę to już nie była California. Teraz to tylko Perdido Beach - ETAP. Dokąd nie pójdziesz, niezależnie od tego, gdzie pójdziesz i ile razy zapytasz dlaczego – wszędzie tylko ETAP.
Sam miał moc. Potrafił strzelać z dłoni palącą, śmiercionośną wiązką światła. Albo mógł tworzyć kule świetlne, o natężeniu silniejszym niż żarówka. Mógł sprawić, by unosiły się one w powietrzu, służąc jako latarnie.
Ale nie wszyscy chcieli świateł Sama, które dzieciaki nazywały słońcami Sammi’ego. Zil Sperry, przywódca Ekipy Ludzi, zabronił swoim ludziom, przyjmowania świateł Sama. Większość z normalnych uległa jego żądaniom. Niektórzy mutanci również nie chcieli świecącej reklamy tego, kim są i co potrafią.
Lęk się rozprzestrzeniał. Jak epidemia. Przeskakiwał z osoby na osobę.
Ludzie chowali się w ciemności, wystraszeni. Cały czas w strachu.
Sam był we wschodniej, tej niebezpiecznej, części miasta. Części, w której Zil wyznaczył granicę, której odmieńcy nie mogli przekraczać. Szedł, bo musiał wywiesić flagę, by zademonstrować, pokazać, że ciągle sprawuje nadzór nad miastem. Chciał pokazać, że nie został zastraszony prze kampanię lęku Zila.
Dzieciaki tego potrzebowały. Świadomości, że ktoś je chroni. Tym kimś był nie kto inny jak Sam.
Sam opierał się przed przyjęciem tej roli, ale mimo to zmuszono go do jej wykonywania. I był zdeterminowany, by źle ją grać. Cokolwiek pozostawiał bez uwagi, kiedykolwiek tracił panowanie, próbował odnaleźć inne życie i siebie, działo się coś okropnego.
Tak więc teraz chodził ulicami o drugiej nad ranem, gotowy. Tak na wszelki wypadek.
Sam przechodził blisko brzegu. Na morzu nie było fal. Już nie. Żadnych rozległych, spienionych fal przeszywających Pacyfik i w zagadkowy, wspaniały sposób rozlewających się jak spray o piaszczyste brzegi plaż Perdido Beach.
Falowanie było teraz delikatnym szeptem. Shhh. Shhh. Shhh. Zawsze lepsze to niż nic. Ale i tak nie było mu lepiej.
Był blisko Clifftop – hotelu, w którym aktualnie mieszkała Lana. Zil zostawił ją w spokoju. Odmieniec, czy nie, nikt nie zadzierał z Uzdrowicielką.
Ściana ETAPu przechodziła przez hotel. Wyznaczała granicę odpowiedzialności Sama i ostatnią część jego obchodu.
Ktoś szedł prosto w jego kierunku. Poczuł napięcie, przygotowując się na najgorsze. Było oczywistym, że Zil wolałby widzieć go martwym. A oprócz niego, na życie Sama czyhał także Caine – jego brat bliźniak. Caine okazał się przydatny w walce z Gaiaphage i Drakiem Merwinem – psychopatą, ogarniętym żądzą zabijania. Sam nie był jednak na tyle naiwny, by uwierzyć, że Caine się zmienił. Jeśli wciąż żył, wkrótce spotkają się ponownie.
Bóg tylko wie, ile jeszcze horrorów, kryje ta zbladła noc. Horrorów z udziałem ludzi, lub nie. Horrorów w górach pokrytych ciemnością, w czarnych jaskiniach, na pustyni, w lesie na północy. W zbyt spokojnym oceanie.
ETAP nigdy się nie poddaje.
Postać wyglądała jak dziewczynka.
- To tylko ja, Sinder – głos uspokoił Sama.
- Jak tam, Sinder? Zgubiłaś się?
Sinder była uroczą Gotką, która bardzo starała się nie brać udziału w konfliktach rozgrywających się w ETAPie. Była ponad podziałami.
- Cieszę się, że Cie znalazłam – powiedziała Sinder. W jednej ręce trzymała stalową rurę, pokrytą taśmą samoprzylepną, ułatwiającą uchwyt. Nikt nie wychodził bez broni, a już na pewno nie nocą.
- Wszystko w porządku? – pytał Sam. – Jesteś najedzona?
To pytanie stało się standardem. Nie: „Jak się masz?”, ani coś równie naiwnego, ale „Jesteś głodna?” lub „Jadłaś coś?”.
- Tak, jakoś sobie radzę – powiedziała Sinder. Jej trupio blada cera, sprawiała, że wyglądała bardzo młodo. Jej skóra zdawała się być wrażliwa i podatna na zniszczenia. Oczywiście rura, paznokcie pomalowane na czarno i kuchenny nóż wetknięty za pasek, pozbawiały jej tej delikatności i nie wyglądała już tak łagodnie.
- Słuchaj Sam. Nie należę do osób, które lubią, no wiesz, obgadywać inne osoby. Nie lubię oszczerstw – rzekła zakłopotana.
- Wiem – powiedział. Czekał, co dziewczyna ma do powiedzenia.
- Chodzi o Orsay – powiedziała Sinder i obejrzała się za siebie z poczuciem winy. – Wiesz, czasami z nią rozmawiam. Generalnie jest całkiem fajna, najczęściej. Dosyć interesująca.
- Mhm.
- Najczęściej.
- Tak.
- Ale, no wiesz, jest też dziwna – Sinder uśmiechnęła się kwaśno. – Zupełnie jakbym była jedyną osobą, z którą może porozmawiać.
Sam rozproszył się. Usłyszał dźwięk tłukącego szkła i piskliwy chichot tuż za sobą. Dzieci rzucały w siebie pustymi butelkami po alkoholu. Niedawno, chłopiec o imieniu K.B został znaleziony martwy z butelką wódki w ręce…
- Nieważne… Orsay jest przy barierze.
- Przy barierze?
- Na plaży, przy barierze. Zachowuje się tak, jakby myślała że… Po prostu porozmawiaj z nią, dobra? Aha, i nie mów jej, że z Tobą o tym rozmawiałam. Dobrze?
- Jest na plaży? Jest coś koło drugiej w nocy.
- Właśnie wtedy to robią. Nie chcą, żeby Zil… ani Ty, tak myślę, ich pogonili. Wiesz, jak biegnie bariera: przez Clifftop, a potem do plaży? Pamiętasz te kamienie? Tam właśnie jest. Nie jest sama. Są z nią też inne dzieciaki.
Sam poczuł niepożądane mrowienie w okolicy kręgosłupa. Przez ostatnich parę miesięcy rozwinął się w nim całkiem dobry instynkt do wyczuwania kłopotów. Ta sytuacja pachniała kłopotami.
- Dobra, sprawdzę to.
- Jasne. Super, dzięki.
- Dobranoc, Sinder. Trzymaj się.
Oddalał się od niej, zastanawiając się nad tym, jakie nowe szaleństwo i niebezpieczeństwo kryje się w niedalekiej przyszłości. Wspiął się z powrotem na drogę do Clifftop. Rzucił okiem na balkon Lany. Patrick, pies Lany, musiał go usłyszeć, bo szczeknął ostrzegawczo.
- To tylko ja, Sam – powiedział.
W ETAPie pozostało już bardzo mało żywych psów i kotów. Jedynym powodem, dla którego Patrick nie skończył jako psi stek, był fakt, że należał do Uzdrowicielki.
Z najwyższego wzniesienia na klifie Sam zobaczył morze i kilku ludzi na kamieniach, podmywanych przez fale, które tak naprawdę nie były falami. Kamienie były duże i niegdyś stanowiły niebezpieczeństwo dla surferów, takich jak on i Quinn. Kiedyś…
Sam nie potrzebował światła, by ujrzeć skały na morzu. Zobaczyłby je, nawet, gdyby był ślepy. Bardzo dobrze pamiętał ich położenie. W dawnych czasach, kładł tam swój sprzęt do surfowania.
Gdy dotknął suchego pisaku na plaży usłyszał głosy. Jeden mówił. Drugi płakał.
Mur ETAPu, nieprzenikniony dla ludzkiego oka, nieprzepuszczalny, który określał granice ETAPu, odbijał blask. Nie był to nawet blask tylko trudne do wytłumaczenia zjawisko optyczne bliskie świeceniu. Szarawe i puste świecenie.
Małe ognisko płonęło na plaży, rzucając lekkie, pomarańczowe światło i formując rozchwiane koło na powierzchni wody.
Nikt nie zauważył nadejścia Sama, więc miał czas na rozpoznanie większości z pół tuzina dzieciaków, znajdujących się na plaży. Francis, Cigar, D-Con, paru innych i Orsay.
- Widziałam coś… - zaczęła Orsay.
- Opowiedz mi o mojej mamie – rzekł jakiś płaczliwy głos.
Orsay pomogła jej się uspokoić, chwytając za rękę.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by znaleźć się tam, gdzie twoi bliscy – mówiła Orsay.
- Orsay nie jest telefonem komórkowym! – warknęła jakaś czarna dziewczyna, siedząca obok Orsay. - Kontaktowanie się z barierą jest bardzo bolesne dla (no i tu mamy problem, bo następuje słowo The Prophetess, co oznacza tłumacząc dokładnie prorokini (rodzaj żeński od proroka), ale Prorokini to takie dziwne słowo, może lepiej jakaś Wyrocznia?) Prorokini. Daj jej trochę spokoju. Słuchaj uważnie…
Sam zmrużył oczy, nie całkiem zdolny rozpoznać ciemnowłosą dziewczynę w migotliwym ogniu. Jakaś nowa znajoma Orsay? Czemu jej nie rozpoznawał? Znał przecież każde dziecko w ETAPie.
- Zacznij jeszcze raz – rzekła czarnowłosa dziewczyna do Prorokini.
- Dzięki, Nerezza – odparła Orsay.
Sam otrząsnął się w zdumieniu. Nie tylko nie wiedział, co robi Orsay. Nie wiedział też, że Orsay znalazła sobie nowego, osobistego przewodnika, którego on nie rozpoznał – dziewczynę o imieniu Nerezza.
- Widziałam coś – Orsay zaczęła znowu i zawahała się, jakby spodziewała się, że ktoś zaraz jej przerwie. – Miałam wizję.
Po zgromadzeniu przeszedł szmer. Albo to woda zmyła piasek z plaży, wywołując lekki szum.
- W mojej głowie zobaczyłam wszystkie dzieciaki z ETAPu – te starsze i te młodsze. Zobaczyłam, jak stali na klifie.
Wszystkie głowy obróciły się w stronę klifu. Sam zrobił unik, by uniknąć spojrzeń. Zdał sobie sprawę, że postąpił głupio, nie chowając się wcześniej. Na szczęście zakryła go ciemność.
- Dzieciaki z ETAPu, więźniowie ETAPu, przyglądający się zachodzącemu słońcu. Taki piękny zachód słońca. Słońce czerwieńsze i żywsze niż wszystko, co kiedykolwiek widziały – wydawała się być zauroczona wizją. Wyglądała jak zahipnotyzowana. – Takie czerwone zachodzące słońce…
Cała uwaga z powrotem skupiła się na Orsay. Mały tłum nie wydawał żadnych dźwięków.
- Piękny zachód słońca. Dzieci wpatrzone w czerwone słońce. A za nimi… za nimi diabeł. Demon – Orsay drgnęła i skrzywiła się, jakby nie mogła na to patrzeć. – Potem dzieci zobaczyły w słońcu wszystkich swoich bliskich, z wyciągniętymi ramionami. Matki i ojców. Wszyscy zjednoczeni tęsknotą i miłością, czekający z niepokojem na dzieci – by przywitać je z powrotem w domu.
- Dziękuję Ci, Wyrocznio – powiedziała Nerezza.
- Oni czekają… - mówiła dalej Orsay. Podniosła dłoń i przejechała nią wzdłuż bariery. – Tuż po przekroczeniu bariery. Tuż po zachodzie słońca.
Opadła na piach twardo i niezgrabnie, zupełnie jak kukiełka, której sznurki zostały odcięte. Siedziała tak przez chwilę, zgięta w pół, z dłońmi na kolanach i spuszczoną głową.
W chwilę później, poderwała się lekko. Jej twarz zdobił słaby uśmiech.
- Jestem gotowa – powiedziała.
Oparła swoją dłoń o mur ETAPu. Sam wzdrygnął się. Wiedział z własnego doświadczenia, że to bolesne. Wywoływało uczucie łapania nagiego, elektrycznego drutu. Nie pociągało za sobą tych samych efektów, ale uczucie było takie samo.
Wąska twarz Orsay wypełniła się bólem. Jednak gdy przemówiła jej głos był czysty, beztroski – jakby czytała wiersz.
- Śni o Tobie, Bradley – Orsay zwróciła się do Cygara. Bradley to jego prawdziwe imię. – Śni o Tobie… Jesteś na farmie Knotta Berry. Boisz się iść na przejażdżkę. Byłeś bardzo dzielny. Twoja matka tak strasznie za Tobą tęskni…
Cygaro pociągnął nosem. Nosił ze sobą własnoręcznie wykonaną broń – plastikową, świecącą szablę z żyletkami po obu końcach. Miał włosy związane gumką w koński ogon.
- Ona… Ona wie, że tu jesteś. Chce, żebyś do niej przyszedł. Wie…
- Nie mogę – zajęczał Cygaro, a pomocniczka Orsay - Nerezza pocieszająco otoczyła go ramionami.
- …Kiedyś nadejdzie czas… - mówiła Orsay powoli.
- Kiedy? – zaszlochał Cygaro.
- Śni jej się, że niedługo z nią będziesz… Za jakieś trzy dni. Wie to. Jest tego pewna – głos Orsay uderzył w zachwycony ton. – Widziała, jak inni to robią.
- Co? – dopytywał się Francis.
- Widziała innych, którzy pojawili się z powrotem. Po drugiej stronie bariery – powiedziała Orsay znużona. Wyglądała, jakby zapadała w sen. – Widziała je w telewizji. Bliźniaczki – Anna i Emma… widziała je… w telewizji. Udzielały wywiadu. Mówiły, że…
Orsay drgnął i cofnęła rękę, odrywając ją od bariery, jakby nagle zdała sobie sprawę z bólu.
Sam wciąż pozostawał w ukryciu. Wciąż nie wiedział, co zrobić. Powinien się dowiedzieć, co to wszystko miało znaczyć. O czym mówiła Orsay? Ale czuł się dziwnie i nieswojo, jakby wtrącał się do nie swoich spraw. Czuł, jakby przerywał nabożeństwo.
Wycofał się ostrożnie, podążając wzdłuż klifu za najciemniejszymi cieniami. Musiał bardzo
uważać, by nikt go nie usłyszał.
- To wszystko na dzisiaj – rzekła Orsay, zwieszając głowę.
- A co z moim tatą? Miałaś opowiedzieć o moim ojcu! – mówił D-Con naglącym głosem. – Powiedziałaś, że zrobisz to dzisiaj! Dzisiaj jest moja kolej!
- Jest zmęczona – powiedziała stanowczo Narezza. – Nie widzisz, jakie to dla niej trudne i męczące?
- Mój tata na pewno jest na zewnątrz i chce ze mną porozmawiać – zawodził D-Con, celując palcem w mur ETAPu, jakby chciał pokazać, że jego ojciec tam jest. – Jest zaraz za tą ścianą. On na pewno… Na pewno… - zaczął się krztusić niezdolny, by mówić dalej. Wtedy Nerezza otoczyła go drugim ramieniem, podobnie jak wcześniej Cygaro.
- Oni wszyscy czekają – powiedziała Orsay. – Wszyscy są na zewnątrz. Zaraz za barierą. Wszyscy…
Grupa podniosła się niechętnie i Sam zdał sobie sprawę, że idą prosto na niego. Ognisko dogorywało, wyrzucając w górę snop iskier.
Cofnął się i schował w szczelinie skał klifu. Nie znał tej szczeliny i tej części plaży. Poczekał aż Francis, Cygaro, D-Con i inni wejdą na klif i pójdą dalej w noc.
Kompletnie wyczerpana Orsay szła na końcu razem ze swoją pomocniczką. Gdy tamci, ramię w ramię, weszli na górę Orsay zatrzymała się. Popatrzyła prosto na Sama. Zupełnie jakby wiedziała, że tam jest.
- Byłam w jej śnie – rzekła. - Widziałam jej sny.
Sam poczuł, że ma suche usta. Odetchnął głęboko. Nie chciał pytać, ale nie mógł tego powstrzymać.
- Czyje sny? Mojej mamy?
- Ona śni o Tobie. I mówi… mówi… - Orsay upadła, prawie dotykając ziemi kolanami. Złapała ją jej wierna pomocniczka Nerezza. Wciąż stała obok.
- Mówi, żebyś pozwolił im odejść, Sam. Pozwolił im odejść, gdy ich czas nadejdzie.
- Co?
- Sam, nadejdzie czas, gdy świat nie będzie już potrzebował bohaterów. Prawdziwy bohater wie, kiedy odejść.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2 | 66 godzin, 47 minut

 

 

Cichutko,
Już nie płacz,
Śpij słodko kochanie,
A gdy się obudzisz,
Dam Ci najpiękniejsze gwiazdki z nieba…

To prawdopodobnie zawsze była piękna kołysanka, pomyślał Derek. Prawdopodobnie była równie piękna, gdy śpiewali ją normalni ludzie. Może nawet się wzruszali? Może płakali, słuchając lub śpiewając tę kołysankę? Teraz, kołysankę śpiewała siostra DerekaJill. Ale ona nie była normalną osobą…
Piękne piosenki czasami przenoszą człowieka do świata magii. Kiedy Jill śpiewała, Derek wędrował po świecie marzeń. Ale bynajmniej nie działo się to za sprawą piosenki. Mogłaby mu wyśpiewać książkę telefoniczną. Albo list do sklepu wysyłkowego. Cokolwiek śpiewała, do jakiejkolwiek melodii, było to tak piękne, że niemal wywoływało ból. Nikt, kto słuchał jej śpiewu, nie pozostawał nieporuszony. Nikt nie mógł odejść, usłyszawszy jej głos. Nikt, kto jej słuchał nie mógł być zły ani wystraszony. Jej śpiew uśmierzał nawet głód. Wszyscy myśleli, że to za sprawą piosenki – jej melodii i słów. Ale to nie była prawda…
Derek chciał mieć wszystkie najpiękniejsze gwiazdy – podczas, gdy śpiewała było to wszystko czego chciał. Nie jedzenie. Nie uścisk rodziców, ani powrót do dawnego świata. Chciał mieć tylko to, o czym śpiewała Jill.
Derek upewnił się wcześniej, że okna są zamknięte. Kiedy bowiem Jill śpiewała, każda osoba w zasięgu jej głosu, mimowolnie przychodziła, by posłuchać. Początkowo nie mogli zrozumieć, jak to się dzieje.
Jill miała dziewięć lat. Nigdy nie uczyła się śpiewać. Nie brała też lekcji muzyki. Ale pewnego dnia, jakiś tydzień temu, Derek usłyszał ją, gdy podśpiewywała sobie jakąś głupią piosenkę z filmu o wróżkach. Derek stanął jak wryty, jakby nie mógł przejść do porządku dziennego nad głupimi przyśpiewkami siostry. Nie był w stanie się ruszyć. Cały czas słuchał, jak zaczarowany. Na jego twarzy pojawił się uśmiech błogości. Poczuł się szczęśliwy. Gdy Jill wyśpiewała dwie ostatnie nuty i zapadła ciszq, poczuł, jakby obudził się z najpiękniejszego snu w swoim życiu i z powrotem znalazł się w szarej i brzydkiej rzeczywistości. Jakiś dzień później przekonał się, że to nie jest zwykły talent. Jego siostra była odmieńcem. Mutantem. Była nienormalna.
To odkrycie było druzgocące. Druzgocoące, ale przede wszystkim przerażające. Derek był normalny. Nie miał mocy. Mutanci, ludzie tacy jak Dekka, Brianna, Orc i najsilniejszy – Sam Temple, przerażali go. Najzwyczajniej w świecie się ich bał. Ich moc pozwalała im robić, co tylko zechcą. Nikt nie mógł ich powstrzymać.
Większość z nich zachowywała się normalnie. Byli w porządku. Najczęściej używali swoich mocy, by robić pożyteczne rzeczy. Ale Derek widział Sama w trakcie walki. Sam kontra inny super-mutant – Caine Soren. Zniszczyli pół miasta, próbując zabić siebie nawzajem. Podczas gdy bitwa szalała, Derek zwinął się w kłębek i schował najlepiej, jak umiał. Strach nie pozwolił mu wyjść z ukrycia. Był tchórzem. Nie przyznawał się do tego przed sobą, ale tak, był tchórzem.
Wszyscy wiedzieli, że odmieńcy myślą, że są super. Każdy wiedział, że mają najwięcej jedzenia. Odmieńcy nigdy nie jedli zgniłego, zepsutego jedzenia. A inni tak. Nigdy nie jedli owadów. A on i Jill tak. Niedawno, byli tak głodni, że Derek złapał jakieś pasikoniki, które potem zjedli.
Mutanci nigdy nie upadali tak nisko. A przynajmniej Zil tak twierdził. Derek wierzył mu. Dlaczego niby Zil miałby kłamać?
A teraz jego siostra była jednym z nich. Jednym z tych odmieńców. Jednym z krewniaków tego całego Sama. Naprawdę trudno mu było przyjąć to do siebie. Kochał siostrę. Kochał ją, ale była mutantem. Czy naprawdę stanie się taka, jak mówił Zil? Już teraz wydawało mu się, że się nią brzydzi. Ale nie kiedy śpiewała. Kiedy śpiewała zapominał o cierpieniu, zapominał o tym, że tkwi bez wyjścia w ETAPie. Kiedy Jill śpiewała na niebie znów świeciło słońce, a trawa znowu była zielona. Tak przepięknie zielona… I wiał wiatr. Delikatny, przyjemny wiatr pieścił jego skórę. Kiedy Jill śpiewała, widział swoją matkę, i ojca, i wszystkich tych, którzy zniknęli. Gdy Jill otwierała usta cały koszmar ETAPu zdawał się znikać. Przykrywała go piosenka, słowa piosenki, jej melodia… Tak jak teraz. Derek unosił się na skrzydłach melodii wysoko, wysoko do nieba. Dotykał go. Czuł delikatne chmury pod swoimi palcami.
I gdy umrę, z czasem zamilknie alleluja…
Piosenka o umieraniu – przygnębiająca, pełna smutku. Derek o tym wiedział. Ale gdy Jill śpiewała brzmiało to tak pięknie. Trafiało prosto do serca Dereka.
Tak się cieszę, że niedługo się spotkamy…
Oh, tak bardzo się cieszył! Mimo że siedzieli w ciemnym pokoju pełnym smutnych wspomnień.
Nagle Jill przestała śpiewać. Derek zauważył smugę światła przenikającą przez szparę w firance. To światło spłoszyło Jill. Światło rozpryskiwało się po pokoju. Odnalazło twarz Dereka...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin