rozdz. 14 - Ciemność, widzę ciemność.doc

(75 KB) Pobierz

  14. Ciemność, widzę ciemność…

W nocy miałam same koszmary, głównie związane z mordowanym Paulem i dzieckiem, które miało zajebiście czerwone oczy. Bomba! Edwarda nie było w pokoju, ale absolutnie się tym nie przejęłam, czułam się u nich bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Zaczęłam jednak żałować, że mu powiedziałam o Paulu. Dlaczego? Ponieważ teraz wymknięcie się im, żeby mu pomóc graniczyło z cudem. Przeciągnęłam się i poszłam do łazienki wziąć szybki prysznic. Gdy skończyłam poranną toaletę weszłam do pokoju w szlafroku, gdyż oczywiście zapomniałam zabrać ze sobą rzeczy. Przywitała mnie w nim Alice.

- Cześć! – Wręcz krzyknęła z tym swoim chochliczym uśmieszkiem na twarzy.

- Cześć. – Odpowiedziałam zdezorientowana.

- Ja tylko na chwilkę. – Oznajmiła. – Ponieważ Rosalie, Emm, Carlisle i Esme wyjechali na polowanie i wrócą za trzy dni, chciałam cię zapytać co miałabyś ochotę dziś robić.

Bomba. Cały dzień z chochlikiem z ADHD[1]. Na pewno zwariuję. Chciałam się jakoś z tego wykręcić, ale wiedziałam, że z nią nie mam szans wygrać w starciu.

              - Siedzieć w domu. – Wybrałam w końcu najbezpieczniejszą z opcji.

Alice spojrzała na mnie jak na chorą umysłowo.

              - Zwariowałaś? Jeśli w ciągu godziny czegoś nie wymyślisz sama to zrobię. – Posłała mi buziaka i zniknęła za drzwiami.

Dzień zapowiadał się genialnie, aż tryskałam radością. Podeszłam do swojej torby z rzeczami i zaczęłam kompletować strój.

              - Musimy coś z tym zrobić. – Odezwał się Edward, a ja ze strachu aż podskoczyłam.

              - Tak musimy. – Powiedziałam hardo. – Przecież jak ona coś wymyśli to ja padnę na zawał.

Moje słońce zaczęło się głośno śmiać. Podszedł do mnie, wziął mnie na ręce i razem ze mną usiadł na łóżku.

              - Nie o niej mówiłem. – Uśmiechnął się szeroko. – Chodziło mi o Twoje rzeczy. Ostatnio przebywasz tu dość często a już niebawem mam nadzieję, że zamieszkamy razem.

Misiu nieświadomie podsunął mi pomysł na spędzenie dzisiejszego dnia. Nie było to męczące a i Alice powinna być zadowolona.

              - Czy Alice wie o naszym domu? – Musiałam się najpierw upewnić.

              - Tak, wszyscy wiedzą a dlaczego pytasz? – Spojrzał na mnie zdezorientowanym wzrokiem.

Nie odpowiedziałam mu, wybiegłam z jego pokoju i pognałam do małej diablicy. Zapukałam i zapytałam czy mogę wejść. Na odpowiedź długo nie musiałam czekać, po sekundzie drzwi stały otworem.

              - Wiem co chciałabym dziś robić. – Zakomunikowałam dumnie.

              - Wiem, wiem! – Alice zaczęła z radości podskakiwać i klaskać w dłonie. – I mi też podoba się ten pomysł.

Ach, no tak. Zapomniałam, ten diabeł wcielony miał już na pewno wizję.

              - To kiedy jedziemy do Port Angeles? – Spytała.

Zbiła mnie z tropu. Nie planowałam tam jechać.

              - A po co mamy tam jechać? Chciałam tylko zaaranżować wnętrza naszego domu. Mojego i Edwarda.

              - Głupiutka mała Bella. – Alice zaczęła mnie głaskać po policzku. – Przecież nie będziemy planować wystroju na sucho. Pojedziemy do Port Angeles i rozejrzymy się po sklepach co oferują, jeśli nic nam się nie spodoba pomyślimy o sklepach internetowych. – Uśmiechnęła się triumfalnie.

              - Mam nadzieję, że mówiąc „nic nam się nie spodoba” miałaś na myśli mnie i Edwarda. – Oznajmiłam i wyszłam wściekła sama na siebie.

Wróciłam do pokoju rzucając w swoją stronę wszystkie możliwe przekleństwa jakie znałam. Jak mogłam wpaść na tak idiotyczny pomysł? Plułam sobie w twarz. Spojrzałam na Edwarda stojącego na środku swojego pokoju z głupkowatym uśmieszkiem.

              - A ty z czego się tak śmiejesz? – Oberwało mu się bo był pierwszy, który mi się nawinął.

              - To nie moja wina, że nie skonsultowałaś najpierw ze mną tego cudownego planu. A cieszę się, gdyż zrobiłem ci przez ten czas miejsce w mojej szafie na twoje ubrania. Jeżeli chcesz mogę je poukładać za ciebie.

              - Dzięki, poradzę sobie. – Byłam już naprawdę wściekła.

Co oni sobie wszyscy myślą! Fuck! Najgorsze było to, że z Cullenami nie warto było się kłócić, bo i tak zawsze wychodzili z tego zwycięsko. Odwlekałam nasz wyjazd jak tylko mogłam, najpierw zaczęłam w żółwim tempie układać swoje rzeczy, później poszłam umyć włosy, które starannie suszyłam. Każdy włos z osobna. Alice średnio co trzy minuty wpadała do pokoju i pytała czy jestem  gotowa, a ja za każdym razem odpowiadałam, że nie i jeśli będzie mi tak przeszkadzać to do jutra nie skończę. Edward siedział cierpliwie na swoim ukochanym fotelu przyglądając się mojej mozolnej pracy i wybuchając śmiechem, gdy Alice wychodziła z pokoju z miną skrzywdzonego dziecka.

              - Co mogłabym jeszcze wymyśleć, żeby odłożyć wyjazd na później, bo skończyły mi się pomysły. – Spytałam mojego zrelaksowanego misia.

              - Nic! – Alice wleciała do pokoju. – Ubieraj się i jedziemy.

Kurwa! Czy ona stała cały czas pod drzwiami? Miałam jej już dość. Gdyby nie to, że jej ciało jest twarde jak skała a i ona sama jest o stokroć silniejsza ode mnie przywaliłabym jej! Przysięgam. W końcu skapitulowałam. Ubrałam się i zeszliśmy z Edwardem do salonu, gdzie czekała już ta mała, zadziorna małpa i jej zrelaksowany chłoptaś.

              - Przysięgam ci Jasper, że jak nie zapanujesz nad moimi emocjami na tych zakupach to ją zamorduję a Edward mi w tym pomoże!

              - Zawsze do usług. – Pokłonił się przede mną Edward i wszyscy się śmialiśmy.

Droga do Port Angeles była nawet ciekawa. Alice i Jazz siedzieli z przodu, a Edward skutecznie odciągał moją uwagę od narwanego chochlika to głaszcząc mnie po nodze, to całując. W pewnym momencie znaleźliśmy się nawet w pozycji leżącej na tylnim siedzeniu, ale Alice zaczęła udawać, że wymiotuje i odechciało nam się wszystkiego.

              - Jestem głodna! – Oznajmiłam, gdy dojeżdżaliśmy do centrum.

              - No chyba sobie teraz żartujesz. – Pierwsza odezwała się Alice.

              - Nie żartuje! Chciałam ci przypomnieć, że jestem tylko marnym człowieczkiem, który ma swoje potrzeby a jeśli ci to nie wystarcza, to przypominam też, że jestem zaciążonym marnym człowieczkiem.

              - Ed, stary. – Po raz pierwszy głos zabrał Jazz. – Aż ci współczuję, hormony u niej już dawno przekroczyły dozwoloną normę.

Tak, niech się śmieją z biednej ciężarnej, głodnej jak cholera Belli. Co mi tam, nie będę od teraz na nich zwracała uwagi. Niech sobie robią i mówią co chcą. Weszliśmy właśnie na drugie piętro centrum, gdy poczułam, że nie tylko głód mi doskwiera.

- Idę do ubikacji. – Oznajmiłam.

- Pójdę z tobą. – Zaproponowała Alice.

- Nie potrzebuję niańki do sikania. – Spiorunowałam ją wzrokiem. – Zamówcie mi risotto, a ja zaraz do was dołączę.

Nie protestowali dłużej. Może faktycznie hormony zaczynają robić swoje? Nieważne. Ważne, że nareszcie nikt się ze mną nie kłócił. Szkoda tylko, że jedyna ubikacja jaką widziałam znajdowała się na parterze i musiałam się cofać. Zjechałam schodami ruchomymi i już chciałam skierować się w stronę toalet, gdy usłyszałam jak ktoś stojący za mną szepta mi do ucha.

              - Radzę ci nie krzyczeć, nie odwracać się i jeśli chcesz, żeby Paul przeżył idź szybko i bez żadnych numerów do wyjścia.

Tym razem żałowałam, że nie posłuchałam Alice. Niczego bardziej nie pragnęłam jak tego, żeby poszła ze mną do tej zasranej ubikacji. Przypomniawszy sobie Paula ze snu, zrobiłam tak jak kazał mi głos. Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz zostałam wepchnięta do samochodu a tam ktoś szybko założył mi opaskę na oczy. Poczułam jak ruszaliśmy. Auto jechało raczej dość szybko, ale nie odczuwałam żadnych wstrząsów, co mogło sugerować, że było to auto z wyższej półki. W środku panowała cisza, nikt się nie odzywał.

              - Felix! Jeśli to ty, chcę spojrzeć ci w oczy. – Zakomunikowałam spokojnie.

              - Jego tu nie ma. – Odpowiedział mi męski, zachrypnięty głos. – Szykuje się na spotkanie z tobą.

Bomba. Zajebiście. Lepiej chyba być nie może. Niedługo stanę twarzą w twarz z sadystycznym Felixem, który może nie tylko mnie skrzywdzić, Paula ale przede wszystkim dziecko. Moje dziecko. Moje i Edwarda. Chciałam odruchowo schwycić się za brzuch, ale miałam związane ręce. Nagle poczułam jak zbiera się we mnie złość. Musiałam się szubko uspokoić. Nadal nie miałam pojęcia jak to może wpłynąć na dziecko. Zaczęłam sobie przypominać pierwsze spotkanie z Edwardem, nasze pierwsze wspólne wyjście, pierwszy pocałunek i pierwsze zbliżenie. Zaczęłam się wyciszać. Jechaliśmy już dobre kilka godzin, a może to mi się tak zdawało…

 

EPOV

Patrzyłem jak moja ukochana odchodzi i byłem pełen obaw, mimo iż znajdowaliśmy się w wyjątkowo zatłoczonym miejscu. Nie chciałem jednak, żeby uważała mnie za psychopatę, który nawet do tak intymnego miejsca jak ubikacja musi z nią iść. Poszliśmy z Alice i Jasperem do restauracji zamówić dla Bell jedzenie.

              - Nie uważacie, że u Belli naprawdę szaleją hormony? – Zapytała Alice.

Zaczęliśmy się wszyscy śmiać. Tym razem mała niestety miała rację. Bella od samego rana była jakaś inna. Nie potrafię tego nawet określić. Nagle Alice zatrzymała się i wpatrzyła martwym wzrokiem w jakiś punkt.

              - Alice, co widzisz. – Jazz szepnął jej do ucha.

Tkwiła w takim stanie ładnych kilka sekund i przeraziła nas jej mina. Nagle dotarła do mnie okrutna prawda.

              - Bella! – Krzyknęliśmy z Alice jednocześnie.

Nie mogliśmy przemieszczać się w naszym wampirzym tempie, gdyż zbyt wielu ludzi tu było. Zobaczyłem wizję Alice jak Bella po prostu znika, wizja się urywa i nie widać już żadnej przyszłości mojej ukochanej. Cała nasza trójka zaczęła jej rozpaczliwie szukać, ale po Belli nie było żadnego śladu. Czułem jak rozpadam się na drobne kawałeczki. Po jej zapachu, który był coraz słabszy dotarłem aż do wyjścia, tam niestety był koniec. Koniec wszystkiego… Koniec mnie… Zacząłem jak wariat chodzić w tą i z powrotem, rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek jej śladu. Nagle na ramieniu poczułem czyjąś dłoń.

              - To nie ma sensu. Przykro mi, że to mówię, ale już jej nie znajdziemy. – Wyrwałem się Jasperowi.

Co on kurwa bredzi? Pojebało go? Znajdę ją! Znajdę, choćbym miał przetrząsnąć najmniejszy skrawek tej zasranej ziemi.

              - Wracamy do domu! – Wrzasnęła Alice. – Reszta już wie, też wracają.

Stałem na chodniku jak sparaliżowany. Nie mogłem nawet swoich myśli skleić do kupy. Obmyślałem możliwości co mogło się stać mojej ukochanej, gdy poczułem szarpnięcie.

              - Rusz się! – Krzyknęła Alice. – Staniem w jednym miejscu jej nie pomożemy.

Niechętnie, ale wsiadłem do samochodu, patrzyłem jak mijamy budynki Potr Angeles a później same drzewa. Nie dawało mi spokoju dlaczego Alice nie widzi Belli, tak samo jak nie widzi Paula.

              - Felix! – Wydarłem się.

              - Myślisz, że to jego sprawka? – Zapytał Jazz.

              - A jak sądzisz? – Zapytałem. – Pomyślcie tylko, Alice nie widziała przyszłości Paula, a teraz Belli. To musi mieć jakiś związek. Musimy się czegoś o nim dowiedzieć i zacząć szukać jego, to dotrzemy i do Belli.

Byłem dumny ze swojego geniuszu. Prawie, bo przecież nie miałem zielonego pojęcia jak dotrzeć do tego skurwiela. Moja kochana Bella gdzieś tam jest sama, pewnie jest wystraszona a ja nie miałem pojęcia jak temu zaradzić… Tak bardzo pragnąłem zamienić się z nią miejscami, dla niej mógłbym cierpieć choćby całą wieczność, była… Co ja pierdole! Jest całym moim światem, tylko gdzie on się aktualnie znajduje? W mojej głowie pojawił się jeszcze jeden problem. Charlie. Co ja mu kurwa powiem? Komendancie Swan, podczas gdy powierzył mi pan opiekę nad swoją jedyną córką, ja ją gdzieś zapodziałem? Tak, zajebiście! Już widzę jak mierzy prosto we mnie swoją giwerą i nagle go oświeci, że nie może mnie zabić bo ja już kurwa nie żyję! Będzie trzeba wymyślić coś innego, bo przecież on nie może dowiedzieć się prawdy! Równie dobrze możemy już się pakować i stąd spierdalać, żeby nasza tajemnica nie wyszła na jaw… A chuj z nią! Ważniejsza jest teraz moja Bella.

              - Wysiadasz? Czy zamierzasz całą noc spędzić w samochodzie? – Z zamyślenia wyrwała mnie Alice.

Nawet nie zaważyłem, że byliśmy już w domu. Na podjeździe zauważyłem auto Carlisle, więc pognałem biegiem do salonu, gdzie siedzieli już wszyscy. Opowiedzieliśmy im wszystko z najdrobniejszymi szczegółami co wydarzyło się w Port Angeles, wtajemniczyłem ich jeszcze w treść listu, który Bella dostała od Felixa i gdy skończyłem w salonie rozgorzała się ostra dyskusja. Jeden przekrzykiwał drugiego, było to kurwa nie do zniesienia, nawet nie chciałem tego słuchać.

              - JAK KURWA MOGLIŚCIE?! – Rosalie tak się wydarła, że chyba całe Forks ją słyszało. – Co wam strzeliło do tych pojebanych baniek, żeby puścić ją tam samą?! No pytam?

Nikt z naszej trójki nawet nie próbował jej odpowiedzieć, w tej chwili i w stanie jakim się znajdowała było to niemal samobójstwem. Zauważyłem kątem oka, że Misiek napiął mięśnie i w razie takiej potrzeby był gotowy zatrzymać Rosie, która właśnie zbliżała się do biednej Alice. Tak, zrobiło mi się jej żal.

              - To, że Ed ma zasrany, bo zakochany łeb to wiedziałam, - Zaczęła na nią syczeć. – Ale, że ty byłaś tak nieodpowiedzialna… Tego bym się nie spodziewała… Czy zostawiając ją samą, pomyśleliście choć przez chwilę, że ona i dziecko mogą mieć kłopoty? JA BYM KURWA SZŁA ZA NIĄ! Nawet jeśli sobie tego nie życzyła.

W tej chwili całkowicie się zgadzałem z Rosie. Zachowaliśmy się wszyscy nieodpowiedzialnie i lekkomyślnie puszczając ją samą, a najbardziej ja, wiedząc o liście.

             

BPOV

Byłam coraz bardziej przerażona. Po długiej jeździe przesiedliśmy się do samolotu, który prawdopodobnie był ich własnością lub wypożyczyli. Wywnioskowałam to z dwóch powodów, jeden z nich był taki, że nadal miałam zawiązane oczy, a drugi, że oprócz dźwięków silników nie słyszałam nic, żadnych rozmów czy szeptów więc prawdopodobnie byliśmy sami. Lot nie trwał zbyt długo, ale co ja mogłam o tym wiedzieć? Nic nie widziałam, więc i nie mogłam kontrolować i ocenić czasu jaki minął. Poczułam się trochę jak człowiek niewidomy i zrobiło mi się ich naprawdę żal. Zero świadomości o świecie bez pomocy innych. Gdy wylądowaliśmy, ponownie przesiedliśmy się do samochodu. Z racji, że miałam na sobie tylko cienką bluzkę zrobiło mi się chłodno. Chciałam myśleć o Edwardzie, ale strach mi na to nie pozwalał. Coraz bardziej docierało do mojej świadomości z kim za jakiś czas a może nawet za chwilę będę musiała stanąć twarzą w twarz. Droga trwała zdecydowanie dłużej niż z Port Angeles na lotnisko, czy gdzie ten samolot się znajdował. Gdy się zatrzymaliśmy, przeszedł mnie dreszcz. Panika brała górę nad wszelkimi innymi emocjami. Gdy mężczyzna kazał mi wysiąść z samochodu nie mogłam zapanować nad swoimi mięśniami, wtedy szarpiąc zaczął mnie wyciągać z niego. Po raz pierwszy zaczęłam naprawdę bać się o swoje dziecko. Byłam prawie przygotowana na ewentualną swoją śmierć, ale dziecko…? Co ono tu zawiniło? Dlaczego nie mogło rosnąć sobie w moim brzuchu spokojnie i bez stresów? Czułam jak materiał zawiązany na moich oczach robi się wilgotny od potoku łez, które wezbrały na sile. Usłyszałam jak potężne drzwi otwierały się, przeraźliwie przy tym skrzypiąc. Weszliśmy do wilgotnego i bardzo zimnego pomieszczenia. Po odgłosach naszych kroków mogłabym spokojnie powiedzieć, że znajdowaliśmy się w czymś na wzór piwnicy. Jednak po długości naszego „spaceru” bardziej przypominało to długi korytarz… Bardzo długi… bolały mnie już nogi i zwalniałam co chwila. Mężczyźni się wtedy bardzo denerwowali i siłą ciągnęli mnie trzymając za ramiona. Chciałam nawet w pewnym momencie zacząć krzyczeć, ale się powstrzymałam z obawy o Paula i dziecko. Nie wiedziałam przecież do czego są zdolni a skoro byli to przyjaciele Felixa nie wróżyło to nic dobrego. Usłyszałam kolejne potężne, otwierające się drzwi i weszliśmy do znacznie cieplejszego miejsca. Moja radość nie trwała zbyt długo, bo po przejściu kilkunastu kroków znowu otworzyły się drzwi i na powrót znalazłam się w zimnym pomieszczeniu. Żeby tego wszystkiego było mało zaczęliśmy schodzić po schodach. Jeden z mężczyzn widząc chyba moją nieporadność w próbach wymacania na oślep kolejnych schodów, przerzucił mnie przez ramię i w ten sposób sprowadził na sam dół. Pierwszy raz byłam mu wdzięczna, bo zdawałam sobie doskonale sprawę, że gdybym musiała zejść sama, prędzej czy później skończyłoby się to bolesnym upadkiem. Nagle zatrzymaliśmy się. Usłyszałam dźwięk kluczy i otwieranego zamka a po chwili jeden z nich popchnął mnie do przodu i upadłam prosto na twarz, gdyż nadal miałam zawiązane ręce. Bolało jak cholera! Wydałam jednak z siebie tylko pojedynczy jęk.

              - Rozwiązać ich! – Usłyszałam czyjś rozkaz.

Poczułam czyjeś zimne dłonie dotykające moich. Przeszedł przeze mnie dreszcz i atak panicznego strachu. Gdy ręce miałam już wolne, ktoś zaczął zdejmować opaskę którą miałam na oczach. Bałam się je otworzyć, bałam się spojrzeć śmierci w oczy. Skuliłam się jakbym chciała sprawić w ten sposób, że stanę się niewidzialna. Nie podnosiłam wzroku, patrzyłam tępo w podłogę i czekałam na jakiś cios, szarpnięcie, cokolwiek. Mijały kolejne sekundy i usłyszałam jak zatrzaskują się drzwi, które przed chwilą otwierane były kluczem i następne, potężniejsze.

              - Bello! Bells! – Usłyszałam nawoływanie. – Nic ci nie jest? Błagam odezwij się!

Znałam ten głos, znałam go doskonale. Zaczęłam rozpaczliwie płakać. Podniosłam głowę i rozejrzałam się w mroku jaki panował w pomieszczeniu. Otaczały mnie trzy murowane ściany i jedna zakratowana, jak w celach więziennych znanych nam z westernów. Wysiliłam swój wzrok i ujrzałam go. Był naprzeciwko w identycznym pomieszczeniu jak ja. Klęczał przy kratach, próbując je wyrwać, choć było to niemożliwe ze względu na grubość prętów, które je tworzyły. Podeszłam bliżej i również chwyciłam za kraty, ale bardziej żeby się ich podtrzymać i nie runąć na ziemię. Powoli osunęłam się i klęczałam jak Paul. Jego twarz była cała zakrwawiona, oczy opuchnięte a łuki brwiowe aż fioletowe. Biała koszulka, którą miał na sobie była podarta i cała od krwi, spodnie były w takim samym stanie. Na ten widok poczułam ogromny ból w klatce piersiowej. Chciałam go przytulić, pocieszyć, ukoić jego cierpienie, ale nie mogłam…              

              - Bells… - Z wycieńczenia mówił półszeptem. – Nic ci nie zrobili?

              - Nie martw się o mnie… To nie ja wyglądam, jakby przejechał po mnie czołg.

Przysięgam, że dostrzegłam jak kąciki jego ust unoszą się ku górze, jednak po sekundzie powstał z tego tylko grymas przepełniony bólem.

              - Przepraszam, nie chciałam żebyś…

              - Nie masz za co przepraszać. – Musiał się wysilić, żeby wypowiedzieć te kilka słów.

              - Paul… - Zaczęłam płakać. – To… to przeze mnie tu jesteś i cierpisz… - Łzy utrudniały mi mowę.

              - Co ty wygadujesz? – Zaczął się podnosić wykrzywiając z bólu. Spojrzał na mnie a z jego opuchniętych oczu wypłynęły łzy. – Oddałbym za ciebie życie…

Tak bardzo chciałam się znaleźć blisko niego. Przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, choć zdawałam sobie doskonale sprawę z naszego popierdolonego położenia. Próbowaliśmy chwycić swoje dłonie, ale odległość jaka nas dzieliła, była zbyt duża. Usiedliśmy na zimnej podłodze a raczej betonie, oparci o kraty i patrzyliśmy sobie w oczy nie mówiąc już ani słowa, były nam one zbędne w tej chwili. Wystarczyło nam, że nie jesteśmy teraz sami i że nie będziemy umierać sami bo mamy siebie. W takiej pozycji chyba zasnęłam…

 

 

Od Autora:

Chciałam Was przeprosić, że tak długo musiałyście czekać na ten rozdział, ale na początku wena mnie opuściła a jak już wróciła to miałam kłopoty techniczne i musiałam pisać wszystko od nowa. Dlatego też, rozdział jest jaki jest, czyli moim zdaniem wyszedł beznadziejny.


[1] ADHD – skrót z ang. Attention Deficit Hyperactivity Disorder, czyli Zespół nadpobudliwości psychoruchowej

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin