Antologia_Epidemie i zarazy.rtf

(1052 KB) Pobierz
Epidemie i zarazy

 

 

Epidemie

i zarazy


Każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem nie jest od niej wolny. I trzeba czuwać nad sobą nieustannie, żeby w chwili roztargnienia nie tchnąć dżumy w twarz drugiego człowieka i żeby go nie zakazić.

Albert Camus Dżuma


Andrzej Pilipiuk

 

Urodzony w 1974 roku, pisać zaczął wcześnie, już w piątej klasie szkoły podstawowej. Tworzenie własnych światów stanowiło dla niego ucieczkę przed siermiężną rzeczywistością. Brak wiary we własne siły spowodował, że pierwsze teksty wydał drukiem późno - dopiero na studiach.

Zadebiutował na łamach „Feniksa” i był to dobry początek. Od tej pory konsekwentnie kroczył wytyczoną ścieżką, stając się z czasem jednym z najpoczytniejszych polskich pisarzy.

Dziś dorobek Andrzeja to przeszło setka opowiadań zebranych w siedmiu odrębnych zbiorach, dwie trylogie i kilka samodzielnych powieści. Fabryka Słów opublikowała dotąd 15 książek jego autorstwa. Proza Pilipiuka była tłumaczona na czeski i rosyjski. W wolnych chwilach, pod pseudonimem Tomasz Olszakowski, wydał dziewiętnaście tomów kontynuacji przygód Pana Samochodzika.

 

 

Parowóz

 

Siedzieliśmy w mojej kawalerce. Wiatr gwizdał ponuro w przewodach wentylacyjnych. Po trzecim piwie zdecydowałem się pociągnąć wreszcie gościa za język.

- Wspominałeś, że masz dla mnie supertemat na artykuł - zagadnąłem. - Może uchylisz rąbka tajemnicy?

- Kojarzysz nazwę miasteczka Michałowice?

- Niestety. - Pokręciłem głową. - A co się tam stało? Kręgi w zbożu znaleźli?

- To dziwne miejsce - powiedział poważnie Sławek. - Chore. Czarny czakram...

- A konkretnie? - zapytałem.

- Ludzie tam umierają. Umierają częściej, niżby to wynikało ze zwykłej statystyki.

- Okolica nie sprzyja zdrowiu? Czy może klątwa rzucona przez pogańskich kapłanów?

- Ech, ty hieno z brukowca...

- Nasza gazeta to poważne pismo dla... - zacząłem.

- Poważne gazety nie drukują zdjęć gołych babek koło programu telewizyjnego. A, pal diabli.

- A więc Michałowice to przeklęta wieś?

- Ażebyś wiedział. Coś jest nie tak. Pewne, khmm... Oczywiście wysoce poufne dane szpitalne wskazują, że coś tam jest mocno nie tak.

- Byłeś na praktykach i... - podchwyciłem.

- W szpitalu rejonowym w Kielcach. Wyobraź sobie, jak trafia im się ktoś z Michałowic, to stają na uszach, by go odesłać do Radomia, coby sobie nie psuć statystyk.

- Mogę się domyślać. A na co chorują ci ludzie?

- Na raka. Czasem na białaczkę. A tych ze zwykłą anemią to na tuziny trzeba liczyć. Albo powiem inaczej. Jedna dziesiąta wszystkich zgonów z powodu nowotworów to ludzie z tamtej gminy i dwu sąsiednich. Do tego masa zawałów i udarów, jakieś zmiany zwyrodnieniowe stawów...

- Jak się to ma do reszty powiatu?

- Trzy-, może czterokrotna „nadwyżka".

- Geny czy jakiś czynnik kancerogenny? - zainteresowałem się.

- Cholera wie.

- Od dawna?

- Trudno ocenić... Ale to istna wiocha trędowatych.

Westchnąłem. Temat wydał mi się średnio ciekawy.

Chociaż z drugiej strony, gdyby dać odpowiedni tytuł... Na przykład ten, który sam mi nieświadomie podpowiedział: „Wioska trędowatych". Brzmi nieźle... Tylko czy w ogóle brać się za to? Kupa roboty, a efekt trudny do oszacowania.

- Spróbuję się trochę rozejrzeć - powiedziałem. - Znasz w okolicy jakąś kwaterę?

- U proboszcza w Michałowicach. Sympatyczny człowiek, od niedawna tam siedzi. Ludzie w okolicy intelektem nie błyszczą, nie ma z kim pogadać... Jeśli chcesz, mogę do niego przedzwonić choćby dzisiaj.

- Widzę, że postanowiłeś zobaczyć to zadżumione miejsce na własne oczy?

- Nie, miałem w ramach praktyk badania przesiewowe w miejscowej szkole. Od razu powiem, że nic ciekawego. Troszkę te dzieciaki niższe niż u reszty populacji, ale na terenach popegeerowskich to norma.

- Może i faktycznie warto się temu przyjrzeć?

Zamyśliłem się.

 

* * *

 

Informacji o Michałowicach było niewiele. Wioska i parafia założone zostały w końcu osiemnastego wieku. W połowie dziewiętnastego w okolicy znaleziono niewielkie złoże miedzi. Eksploatowano je przez kilkadziesiąt lat i porzucono. Obecność kopalni pozwoliła wiosce zamienić się w miasteczko. W czasie budowy kolei linię poprowadzono trzy kilometry od osady. Zbudowano niewielki dworzec i stację zaopatrywania parowozów w wodę. Po zamknięciu wyrobisk niedaleko osady ruszyły dwa niewielkie kamieniołomy. W latach dwudziestych próbowano wznowić wydobycie rud miedzi, ale wyniki nie były zachęcające. Tuż przed wybuchem wojny miasteczko liczyło trzy tysiące mieszkańców, w tym około pięciuset Żydów. Funkcjonowała tam gorzelnia, spółdzielnia rolnicza, wzorcowa mleczarnia, chlewnia i warsztat produkcji narzędzi rolniczych. Po wojnie liczba ludności stopniała do tysiąca trzystu, a potem już tylko spadała... Spółdzielnię upaństwowiono i szybko zdechła, mieszkańcom zafundowano „nowe, lepsze życie" w PGR...

Jechałem przez wiochę, rozglądając się wokoło. Dawno nie widziałem tak koszmarnej dziury. Stare domy najwidoczniej rozebrano, wzdłuż drogi straszyły gierkowskie klocki i budynki z pustaków obite, lub nie, sidingiem. Kilka pegeerowskich baraków straszyło odrapanymi ścianami. Betonowe ogrodzenia, plastikowe krasnale w ogródkach. Sklepik, grupka meneli przyrośniętych do ławeczki.

Zabytków Michałowice nie posiadały żadnych. Z monografii o okolicy wiedziałem, że kościół spalił się dwukrotnie - w połowie XIX wieku i w czasie pierwszej wojny światowej. Obecna świątynia nie miała jeszcze stu lat. Z drewnianej synagogi nie zostało nic, na kirkucie ocalały ponoć trzy macewy. Nic ciekawego, nic, o co można by zaczepić oko. Ba, nie było tu nawet ośrodka zdrowia, w którym można by pogadać z lekarzami.

Dojechałem zapuszczoną drogą do ruin niewielkiego dworca kolejowego. Linię zlikwidowano jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych. Budynek nie miał nawet dachu.

- Duuupa - mruknąłem.

Okolica wyglądała odpychająco. Nie było tu kompletnie nic ciekawego... Chociaż nie. Okoliczne wzgórza były ładne. Amator pieszych wędrówek mógł znaleźć tu niejedną dobrą ścieżkę. Zajechałem przed plebanię i zaparkowałem obok „cienko-cienko" należącego zapewne do proboszcza.

 

* * *

 

- A więc chce pan napisać artykuł o tym, że ludzie tu umierają - zadumał się ksiądz Michał.

Siedzieliśmy w przytulnym gabinecie na plebanii. Piliśmy kawę i zagryzaliśmy ciasteczkami domowej roboty. W okna bił ciężki jesienny deszcz. Na dworze było już zupełnie ciemno.

- Taka praca. - Wzruszyłem ramionami. - Jeśli przy okazji uda się odkryć przyczynę, to przecież nie zachowam tego w sekrecie. Ludzie mają prawo wiedzieć takie rzeczy.

- Słusznie. - Kiwnął głową. - A więc sądzi pan, że jest jakaś przyczyna? Jedna przyczyna wielu różnych śmierci?

- To Góry Świętokrzyskie - powiedziałem. - Stare, częściowo mające pochodzenie wulkaniczne. Eksploatowano tu miedź, ołów, podobno nawet złoto... Gleba i wody mogą być skażone związkami ołowiu, może arsenu. Tak zapytam, czy widział ksiądz u swoich parafian taki czarny pasek na zębach?

- Dbałość o higienę jamy ustnej nie jest ich mocną stroną. - Zadumał się. - Czarne zęby?

- Czarna albo szara kreska przecinająca poziomo szkliwo. Czasem może być w kształcie litery V.

- Chyba nie. A co to takiego?

- Jeden z charakterystycznych objawów przewlekłego zatrucia ołowiem.

- Nie przypominam sobie. - Pokręcił głową. - A nie może to być jakaś epidemia? Zaraza? Są przecież bakcyle, które atakują różne narządy wewnętrzne.

- Nie wydaje mi się. Słyszałem, że istnieją wprawdzie bakterie i wirusy mogące wywołać różne odmiany raka, ale nie znam konkretów.

- Zawały serca ponoć mogą być związane z próchnicą. Gdzieś słyszałem, że nieleczone zęby zwiększają ryzyko. Niestety, nie mieliśmy w seminarium podstaw medycyny... Wiem, że depresje mogą zwiększać ryzyko zachorowań, ale są typowe raczej dla ludzi wykształconych, a w tej okolicy nie mamy takich wielu.

- Szkoda, że Sławek jest na urlopie - westchnąłem. -Podrzucił mi temat jak zdechłego kota, a sam drapnął poopalać się na tureckiej Riwierze...

- Przecież badał wszystkie dzieciaki w szkole i robił kobietom mammografię - zauważył duchowny. - Gdyby przyczyna była łatwa do ustalenia, sam by się tym zajął. A w każdym razie zdołałby ją zidentyfikować.

- Fakt...

- Spać pora. - Ksiądz spojrzał na zegarek. - Miło się gawędzi, ale muszę o szóstej rano mszę odprawić...

Dopiłem resztki z filiżanki i powędrowałem do pokoju gościnnego. Stare, XIX-wieczne łoże czekało, kusząc śnieżnobiałą, krochmaloną pościelą. Piętnaście minut później spałem już jak zabity.

 

* * *

 

Ranek był chłodny i wilgotny. W nocy długo padał deszcz, na dworze panował dokuczliwy ziąb. Wyszedłem z ciepłego kościoła. Zasunąłem suwak kurtki. Cmentarzyk ulokowano koło świątyni. Ruszyłem między mogiły i wtedy z miejsca uwierzyłem we wszystko, co powiedział kumpel lekarz. Nagrobki wręcz krzyczały do mnie ze wszystkich stron. Kroczyłem przez zroszoną trawę, odczytując daty. Żył lat dwadzieścia osiem, żył lat trzydzieści, żyła lat dwadzieścia dwa...

Wyciągnąłem notatnik i bezwiednie zacząłem notować cyfry. Obszedłem kościół po łuku i znalazłem się na starszej części cmentarza. Przedwojenne grobowce, ozdobione masywnymi krzyżami... Patrzyłem na wyryte w kamieniu daty. Żył lat osiemdziesiąt sześć, dziewięćdziesiąt dwa, siedemdziesiąt dziewięć...

- Widzę, że już pan węszy - usłyszałem głos księdza Michała. - Niepotrzebnie pan tu łazi i buty w trawie moczy.

- Tak? - zdziwiłem się.

- Przecież to wszystko szybciej można sprawdzić na plebanii w księgach parafialnych - uśmiechnął się pobłażliwie.

- Nie pomyślałem - przyznałem ze skruchą.

- No to śniadanko i zapraszam do grzebania w papierach - uśmiechnął się.

Gospodyni zrobiła jajecznicę. Wypiłem filiżankę kawy. Potem jeszcze jedną.

- Szkoda, że niewiele mogę panu pomóc - powiedział duchowny. - Objąłem parafię dopiero trzy miesiące temu. Ciągle jestem tu jakby obcy, a ludzie spowiadają się z tego, co nagrzeszyli w ciągu roku, a nie pół wieku temu...

- Dwa tysiące lat chrześcijaństwa, a grzechy wciąż takie same - zacytowałem usłyszany kiedyś dowcip.

- Ażeby pan wiedział.

- Hmmm... A może warto skontaktować się z poprzednim proboszczem? - zadumałem się. - Może on coś wiedział?

- Niewykluczone, przebywał tu ponad dwadzieścia lat. Niestety, z nim porozmawiamy, jak już sami znajdziemy się po tamtej stronie...

- Zmarł?

- Nowotwór z przerzutami.

Spędziłem kilka godzin, wertując księgi zgonów. Zacząłem od przedwojennych. Następnie przejrzałem te z okresu okupacji i powojenne. Ponuro to wyglądało... Najgrubsza była z 1945 roku. Ludzie wracali z robót przymusowych i obozów koncentracyjnych. Przynosili wieści o tych, którzy wrócić już nie mogli. Ale w kolejnym roku liczba mszy pogrzebowych znacznie spadła. Za to księga, w której zapisywano śluby i chrzciny przyjemnie spuchła. W wyniszczonym przez wojnę kraju odradzało się życie...

Począwszy od 1951 liczba zgonów zaczęła rosnąć, apogeum osiągając trzy lata później.

Wrzuciłem dane do laptopa i zobrazowałem je sobie w postaci wykresu słupkowego.

- Fiu, fiu, toż to, widzę, cała praca naukowa - zażartował proboszcz.

Zatopiony w myślach nie zauważyłem, kiedy wszedł.

- Są wyraźne anomalie - powiedziałem. - Jeśli mamy do czynienia z czynnikiem zewnętrznym, to...

- To się musiało stać jakoś około 1951 roku - zauważył. - Epidemia Heine-Mediny jakoś wtedy była.

- Rok się zgadza - potwierdziłem. - Ale to draństwo przeważnie okalecza, a nie zabija. Stawiałbym raczej na ospę wietrzną.

- Od tego się przecież nie umiera? - Spojrzał na mnie zdziwiony.

- Ale u sporego odsetka populacji wywołuje znaczny spadek odporności na inne infekcje.

- Ale nie na nowotwory...

- To prawda. Ale osłabiony organizm zaatakują łatwiej... Szkoda, że kompletnie brak mi przygotowania medycznego...

- Pomyślałem, że może zechce pan przejrzeć jeszcze jedną rzecz - zmienił temat. - Mam kroniki parafialne przedwojennego proboszcza. Nazywał się Gałek.

- Kroniki parafialne?

- Nie każdy je prowadzi, ale wielu proboszczów ma taki zwyczaj. Księgi to suchy urzędowy dokument, a to i owo warto przecież opisać dokładniej... - Otworzył szafkę pod oknem.

Rękopisy księdza Janusza Gałka okazały się opasłymi księgami oprawionymi w szare płótno. Każde tomiszcze było większe i grubsze od encyklopedii... Wyciągnąłem pierwszą z brzegu. Okładki wykonano z deszczułek lub sklejki. Na rogach umieszczono okucia zrobione domowym sposobem z grubej miedzianej blachy. Pomysłowy duchowny wykorzystał zapewne odpadki po naprawie dachu kościoła.

Otworzyłem. Pierwsze zapisy wykonano w połowie 1913 roku. Przeglądałem kolejne karty. Stary papier pożółkł tylko nieznacznie. Proboszcz miał własny aparat fotograficzny. Obok wyczerpujących relacji zamieścił zdjęcia. Przejście frontu, walki, opatrywanie rannych na plebanii... Niezależnie od wszystkiego wiedziałem, że trzymam w ręce cenny dokument minionej epoki, wart przepisania i publikacji...

Pierwsze dni niepodległości, fotografie pokazujące świeżo otwartą polską szkołę, procesję z okazji rocznicy Konstytucji 3 maja, procesję na Boże Ciało, w której obok chorągwi kościelnych niesiono także sztandar jakiejś miejscowej jednostki wojskowej.

Kolejny tom - lata dwudzieste. Spółdzielnia produkcyjna, odbudowa budynku Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół", rozbudowa szkoły. Następna księga - wizytacje biskupów, nowe domy we wsi, wymiana kościelnego dachu i remont, wycieczka szkolna do Kielc i do Krakowa, pocztówki z Brazylii, zdjęcia przesłane przez parafian, którzy wyemigrowali jeszcze przed pierwszą wojną światową...

Fotografia z USA też od jakiegoś znajomego. Zdjęcie księdza i miejscowego rabina na tle remizy strażackiej. Dwudziesta piąta rocznica kapłaństwa - wklejone telegramy otrzymane z tej okazji... Kolejny tom - okupacja.

Zapiski urwały się nagle wiosną 1943 roku. Żadnych śladów mogących rzucić światło na zagadkową epidemię.

- I jak pan to znajduje? - zagadnął proboszcz, pojawiając się w drzwiach.

- Zdumiewające...

- Co takiego?

- Ta wieś kwitła. Przecież przed wojną panował kryzys, a tu jakoś sobie ludzie radzili.

- Umiał nimi pokierować. Z tego, co wiem, po wojnie też sobie nieźle radził jako misjonarz w Kongu... Trafił pan na jakiś ślad?

- Nic a nic. Wszystko wskazuje, że epidemia zgonów zaczęła się jesienią tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego.

- Z tego okresu nie ma kronik. Ale możemy rzucić okiem do księgi intencji mszalnych.

- O!

Jeszcze jedno źródło, które nie przyszło mi do głowy...

- Z lat pięćdziesiątych mamy dwie - powiedział. - Jedna, że się tak wyrażę, oficjalna, druga z intencjami, których nijak nie można było umieścić w normalnym spisie... Zresztą zaraz sam pan zrozumie.

Wyciągnął oprawiony zeszyt formatu A4. W nim, za okładką, tkwił jeszcze jeden - malutki... Oficjalne intencje mszy były zupełnie normalne. Dziękczynne na rocznice małżeństwa, pogrzebowe, w intencji powrotu z wojny i odnalezienia grobów bliskich. Mały zeszycik skrywał prawdę o tamtej epoce. Msza o nawrócenie syna, który zapisał się do partii. O wypuszczenie męża przetrzymywanego przez UB, o wydostanie się krewnych z ZSRR... I dość regularne msze przebłagalne za zbrodnie synów służących w UB. Nazwiska wydały mi się znajome. Sięgnąłem do księgi zgonów. Trzej ubecy zmarli jeszcze w 1951. Ich śmierć zapoczątkowała czarną serię.

Zaintrygowany wróciłem do kronik parafialnych. Przedwojenne zdjęcia chłopców z drużyny harcerskiej i szkolne. Ksiądz na szczęście podpisywał, kto na nich figuruje...

Pięciu chłopców. Na wszystkich fotografiach stali razem. Po wojnie trzej wstąpili do UB, a następnie zmarli w odstępie dwu - trzech tygodni. Dwaj pozostali?

Przewertowałem księgi zgonów. Wyglądało na to, że obaj jeszcze żyją, chyba że umarli gdzieś daleko i nikt nie zawiadomił parafii...

- Zapraszam na obiad. - Proboszcz znowu stał w drzwiach.

- Już idę. - Zapisałem wyniki.

- Doszedł pan do czegoś?

- Hmm... Jeszcze nie, ale chyba wiem, kogo mógłbym zapytać.

 

* * *

 

Paweł Zdziwko mógł mieć około osiemdziesiątki. Gdy nadszedłem, siedział sobie na ławeczce przed domem, paląc papierosa osadzonego w drewnianej fifce.

- Można parę słów dla prasy? - zapytałem. Spojrzał na mnie, uśmiechając się krzywo.

- To pan jest tym dziennikarzem, co tu węszy - mruknął. - Siadaj pan, jak trzeba, pogadamy.

- Mieszka pan w tej wsi od urodzenia? - zagadnąłem, aby jakoś zagaić rozmowę.

- Się rozumie. - Uniósł z godnością głowę. - My tu od pokoleń siedzimy. Mój dziadek i ojciec tu wolną Polskę zakładali w osiemnastym roku.

- Opowie mi pan, co tu się stało?

- Że niby kiedy? - Nastroszył się.

- Wiosną tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego - powiedziałem.

- A bo ja wiem? - Uciekł spojrzeniem na bok.

- Chodził pan do szkoły z Łopatą, Raczkiem, Gruszką i Jareckim.

- No, to dużo pan wiesz. Za dużo może nawet... - Zadumał się. - A co to ma do rzeczy?

- Łopata, Raczek i Jarecki zmarli tamtej jesieni. Jeszcze w szkole byli pana kumplami. Potem przyjaźń odeszła w niepamięć. Drogi się rozeszły, na zawsze...

- Skąd pan wiesz? - Zmrużył oczy.

Nie wiedziałem, strzelałem, ale, zdaje się, celnie. Położyłem przed nim wydruki zdjęć. Wszystkie dziesięć.

- Przez ładne kilka lat staliście obok siebie. Raz czy dwa to mógłby być przypadek, ale...

- I sądzisz pan, że choć już się z nimi nie kumplowałem, to wiedziałem, co się u nich dzieje? W Kielcach pracowali, bo choć w mundurach łazili, służbą tego nie nazwę. Wpadali tu czasem, ale już z nimi nie gadałem, jak nie musiałem. A czasem i trzeba było. Ojciec drapnął na Ziemie Odzyskane - dodał jakby tytułem wyjaśnienia. -Ciągali mnie na przesłuchania. Tyle dobrze, że po starej znajomości nie bili.

- Tak właśnie przypuszczam. Jeśli do pokoju wpadnie osa, to nie spuszcza się jej z oczu, nieprawdaż?

- A czemu to pana interesuje?

- Bo chyba wtedy wszystko się zaczęło. Tamtej wiosny, może lata. Oni umarli pierwsi. Zaraz potem poszła cała epidemia. Zmarli wszyscy milicjanci z Michałowic, wszyscy ormowcy, ci trzej ubecy i jeszcze kilkunastu innych ludzi.

- Strażacy - powiedział cicho. - Cały oddział ochotniczej straży pożarnej. I kolejarze. Wszyscy umarli młodo.

- Przeważnie przed czterdziestką.

Nie zdradziłem oczywiście, że większość nazwisk odnotowano w księgach intencji. Rodziny modliły się o ich powrót na łono Kościoła... A potem już tylko o spokój dusz.

- W trzy lata kosiło wszystkich mundurowych - wróciłem do tematu rozmowy. - Zatem przyczyna była jedna.

- A skąd pan wiesz, że to akowcy nie dosypali im trutki do żarcia? - zadał szalenie chytre w swoim mniemaniu pytanie.

- Bo tu nie było AK. A zwłaszcza nie było wtedy. Zresztą po co AK trułaby także trzech kolejarzy?

- Nie wiem wiele - powiedział, mierząc mnie wzrokiem. - Mówiło się, że na stacji pojawił się dziwny pociąg. Zawiadowca na jego widok zadzwonił na posterunek i na UB do Kielc. Umarli wszyscy, którzy się z nim zetknęli. Ja tam w duchy za bardzo nie wierzę. Więc sądzę, że chodziło o lokomotywę...

- Pociąg wiózł jakiś podejrzany ładunek? - podchwyciłem.

- Źle powiedziałem. Nie było pociągu. Tylko lokomotywa. Gadali, że nikt nie umiał jej uruchomić, to ją wtoczyli do szopy i tam się spaliła.

„O cofnięcie klątwy spalonego pociągu" - tak brzmiała intencja mszy odprawionej w 1954 roku... Modlitwy zostały wysłuchane, przynajmniej częściowo. Epidemia, czy co to było, wyraźnie zaczęła przygasać. Ludzie umierali nadal, ale już nie po kilku naraz.

- A potem przyjechali Ruscy - dodał stary.

- KGB? - zdziwiłem się.

- Wtedy to chyba jeszcze NKWD było... - sprostował. -Nie, to byli wojskowi Ruscy. Cały eszelon. Stację otoczyli i coś tam robili gdzieś przez tydzień albo i dłużej. Pociągi przez ten czas nie chodziły, zresztą to boczna linia, tu nigdy dużego ruchu nie było.

- Co się stało z Gruszką? - zmieniłem temat. - Był w UB, a potem?

- Mieszka w Kielcach, jeśli jeszcze żyje. Spotkałem go przypadkiem dwa lata temu. Był prezesem związku działkowców, ale chlał tak, że go wywalili. I nie nazywa się teraz Gruszka, ale Leszczyński. Puścił do mnie oko. - Jak masz pan dojście w IPN, to może warto im o tym powiedzieć, dawno bym donosik na kutasa napisał, ale adresu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin