Grin Aleksander - Szczurołap i inne opowiadania.rtf

(1004 KB) Pobierz
ALEKSANDER GRIN

 

 

 

 

ALEKSANDER GRIN

 

 

 

 

SZCZUROŁAP

I INNE OPOWIADANIA

 

WYBÓR: JERZY LITWINOW

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO „WSPÓŁPRACA” WARSZAWA 1987

 

 

KOLONIA LANFIER

 

           Jak marynarz

           Płynący Kurską cieśniną.

           Nie wiem, dokąd dobrnę

           Przez miłości głębiny.

 

Jositada, Japończyk

 

 

I

 

Trzy palce wskazujące wyciągnęły się w kierunku redy. Holenderski bark przycumował wieczorem. Noc ukryła jego sylwetkę; różnokolorowe ognie masztów i świecące się krążki iluminatorów dwoiły się w czarnym lustrze wody, bezwietrzna, gęsta mgła pachniała smołą, gnijącymi wodorostami i solą.

-              Sześć tysięcy ton - powiedział Dribb, opuszczając swój palec. - Drzewo palmowe i hebanowe. Powiedz, Gupi, czy potrzebujesz heban?

-              Nie - zaprzeczył farmer wprowadzony w błąd rzeczowym tonem Dribba. - Dla mnie się nie nadaje,

-              A atłasową palmę, z której mógłbyś zrobić pałkę dla swego następcy, jeśli tylko jego plecy będą wymagały garbowania?

-              Odczep się - żachnął się Gupi. - Nie chcę żadnego drzewa, ani kolorowego, ani mali-nowego, jakiegokolwiek.

-              Panie Dribb - zaczął trzeci kolonista - pan, zdaje mi się, chciał coś powiedzieć?

-              Ja? Nie, nic szczególnego. Tylko to dziwne, że bark, którego ładunek jest zupełnie nie-potrzebny naszemu wielce szanownemu Gupiemu, tu właśnie rzucił kotwicę. Co pan, panie Astis, sądzi o tym?

Astis w zamyśleniu pociągnął nosem, jakby w zapachu morza ukryte było niezbędne wyjaśnienie.

-              Problem niewielki, a mimo wszystko zagadka - powiedział. - Rejs tego Holendra był bardziej na południe. Chociaż to jego sprawa. Być może uległ uszkodzeniu. Zakładam też, że kapitan ma szczególne powody do tak dziwnego postępowania.

-              Stawiam zakład - rzekł Dribb - że dostał w skórę na archipelagu, w przeciwnym razie, to tu powstanie fabryka mebli. Tak myślę.

-              Ten zakład pan przegra - zaprzeczył Astis. - Już cały miesiąc nie było sztormu.

-              Nie chcę zakładać się o byle co - po chwili milczenia powiedział Dribb. - Mniej niż dziesięć funtów mnie nie urządza.

-              Zgoda.

-              Co pan twierdzi?

-              Nic. Mówię tylko, że pan się myli.

-              W żadnym wypadku.

-              Zaraz, zaraz...

-              Oto moja ręka.

-              Moja też.

-              Panie Gupi - powiedział Dribb - pan będzie świadkiem. Ale jest pewien kłopot, jak przekonamy się co do mojej słuszności?

-              Co za pewność siebie! - ironicznie powiedział Astis. - Proszę powiedzieć raczej jak udowodnić, że jest pan w błędzie.

Zapanowało krótkie milczenie, po czym Dribb oświadczył:

-              Nic prostszego. Sami udamy się na bark.

-              Teraz?

-              Tak.

-              Poczekajcie! - krzyknął Gupi. - Albo przesłyszałem się, albo ktoś wiosłuje. Bądźmy chwilę cicho.

W głębokiej, zgęszczonej ciszy rozległ się przeciągły plusk wioseł, dźwięk natężał się, to znów oddalał w aksamitną otchłań morza.

Dribb drgnął. Jego ciekawość wzrastała. Dreptał na samym skraju urwiska i starał się wypatrzeć cokolwiek.

Astis nie wytrzymał i krzyknął:

-              Hej, hej tam, w szalupie!

- Jest pan nieznośny - obruszył się Gupi. - Dlaczego pan sądzi, że jest mądrzejszy od innych. Bóg tylko jeden wie, kto z nas ma rację.

-              Są blisko - powiedział Dribb.

Rzeczywiście, szalupa zbliżyła się na tyle, że można było już rozróżnić plusk strużek wody ściekających z wioseł. Doleciało szuranie kamieni, słychać było powolne kroki i rozmowę prowadzoną półgłosem. Ktoś szedł ścieżką, która prowadziła z mielizny na grzbiet urwiska. Dribb krzyknął:

-              Hej tam, w szalupie!

-              Tak, jestem! - doleciał z dołu głos z wyraźnie obcym akcentem. - Słucham.

-              Czy to szalupa z Holendra?

Kolonista nie zdążył jeszcze otrzymać odpowiedzi, gdy nagle tuż obok rozległ się nie-znany pytający głos.

-              Przyjacielu, czy to pan krzyczy? Zaspokoję pańską zrozumiałą ciekawość: tak, to łódź z Holendra.

Dribb odwrócił się z lekka przestraszony i wytrzeszczył oczy na czarną sylwetkę czło-wieka stojącego w pobliżu. W ciemności można było zauważyć, że nieznajomy jest średniego wzrostu, ma silne bary i brodę.

-              Kim pan jest? - spytał. - Czy przybył pan stamtąd?

-              Stamtąd - odrzekł nieznajomy, kładąc na ziemi solidny węzełek. - Czterech marynarzy i ja.

Maniera mówienia bez pośpiechu, wymawianie każdego słowa wyraźnie ostrym gło-sem, zrobiły swoje wrażenie. Wszyscy trzej czekali w milczeniu przypatrując się nierucho-mej, czerniejącej postaci. W końcu Dribb niespokojny o zakład spytał:

-              Proszę pana, tylko jedno pytanie. Czy bark uległ awarii?

-              Nie - odrzekł nieznajomy - jest świeży i mocny jak ja i pan, mam nadzieję. Przy pierwszym wietrze podnosi kotwicę i płynie dalej.

-              To mnie urządza - radośnie oświadczył Astis. - Panie Dribb, oto pańska przegrana.

-              Nic nie rozumiem! - krzyknął Dribb, którego radość Astisa boleśnie dźgnęła w serce. - Niech mnie piorun...! Bark to przecież nie jacht rozrywkowy, który może wciskać się we wszelkie dziury... Pytam, czego tu szuka?

-              Pan wybaczy, uprosiłem kapitana, żeby tu mnie wysadził.

Astis z niedowierzaniem wzruszył ramionami.

-              Bajki! - jakby pytając rzucił i podszedł bliżej. - To nie takie proste, jak pan myśli. Szlak do Europy leży prawie sto mil na południe.

-              Wiem - z niecierpliwością rzekł przybysz. - Kłamać nie będę.

-              Może kapitan jest pana krewnym? - spytał Gupi.

-              Kapitan to Holender i chociażby z tego powodu nie może być moim krewnym.

-              Jak się pan nazywa?

-              Gorn.

-              To dziwne! - powiedział Dribb. - I spełnił pańską prośbę?

-              Jak widać.

W jego głosie słychać było raczej zmęczenie, aniżeli pewność siebie. Dribb miał na końcu języka setki pytań, ale powstrzymał się, czul instynktownie, że ciekawość ma swoje granice. Astis powiedział:

-              Tu nie ma hotelu, ale w Sabo znajdzie pan nocleg i jedzenie po znośnej cenie. Jeśli pan chce, zaprowadzę?

-              Nie ma takiej potrzeby.

-              Dribb... - zaczął Astis.

-              Dobrze - z rozdrażnieniem przerwał Dribb - otrzyma pan te swoje dziesięć funtów jutro. Do widzenia, panie Gorn. Życzę, aby urządził się pan jak najlepiej. Idziemy, Gupi.

Odwrócił się i poszedł przed siebie razem z hodowcą świń.

-              Teraz stawiam zakład, że Dribb odda przegraną tylko po mocnych przekleństwach. Panie Gorn, jestem do usług.

Astis wyciągnął rękę, odwrócił się i ze zdziwieniem mlasnął językiem. Był sam.

-              Gorn! - krzyknął Astis.

Nie było nikogo.

 

 

 

II

 

Kwitnące niskopienne zarośla południowych wzgórz parowały delikatnym zapachem. Roztopiony dysk słońca zawisł nad lasem. Niebo przypominało błękitne, bezkresne wnętrze ogromnej kuli wypełnionej kryształową cieczą. W ciemnej zieleni błyszczała rosa, dziwaczne głosy ptaków rozbrzmiewały jakby spod ziemi; w ich trelach słychać było omdlałe, leniwe zdziwienie.

Gorn szedł z zachodu - zamierzał obejść parowy zajmujące .przestrzeń między kolonią i północną częścią lasu. Stary sztucer marki Colt kołysał się za jego plecami. Szedł równymi, wielkimi krokami, rozglądając się dookoła z miną właściciela, który długo był tu nieobecny.

Południowy, tropikalny poranek obejmował Gorna zgęszczonym oddechem soczystej, mięsistej zieleni. Nieomal radośnie myślał, że życie tutaj posiada szczególny urok dzikości, samotności i spokoju niemożliwego tam, gdzie każda piędź ziemi jest obmacywana tysiącami, setkami tysięcy oczu.

Ominął parowy, grzbiet skał bazaltowych przypominających ogromne kopce węgla kamiennego, gęsty zagajnik opasujący wzgórza i zbliżył się do jeziora. Miejsce, które dopiero co zobaczył, nie odpowiadało mu. Brakowało tu skupienia, niezbędnego harmonijnego połą-czenia przestrzeni z lasem, gór z wodą. Ciągnęło go do cienistych, przytulnych zakątków, pełnych gościnnej przyrody. Z chwilą, gdy przyszłość przestała dla niego istnieć, stał się suro-wy dla teraźniejszości.

Upał narastał. Cisza pustyni przysłuchiwała się idącemu człowiekowi; w spokojnym uroku dnia myśli Gorna powoli zmieniały się jedna za drugą i on, jak gdyby czytając książkę, śledził je pełen głębokiego smutku i niezłomnej gotowości by żyć w milczeniu, wewnątrz siebie. Teraz, jak nigdy, czuł swoje całkowite oderwanie od otoczenia; czasem, pogrążony w rozmyślaniach i gwałtownie przywrócony do świadomości przez głos małpy lub szelest bie-gnącego lirogona, Gorn podnosił głowę ze smutnym zaciekawieniem jak człowiek, który zna-lazłszy się na innej planecie, obserwuje z niezwykłym zainteresowaniem zwykłe przedmioty: kamień, kawałek drzewa, jamę wypełnioną wodą. Nie zauważał zmęczenia, nogi stąpały me-chanicznie i drętwiały z każdym uderzeniem podeszwy o stwardniałą glebę. Dotarł do jeziora wtedy, gdy słońce, pokonując ostatnie wzgórze, spaliło cienie i zatopiło ziemię w bolesnym, nie do wytrzymania upale zenitu.

Kosmate, spęczniałe pnie, zakończone gigantycznymi pierzastymi wiązkami, łączyły się w przejrzyste arki zawierające girlandy roślin pełzających aż do korzeni poskręcanych, jak palce krasnala w podziemnym skurczu, i paproci z ich delikatną, wyszukaną koronką ciętych liści. Wokół pni wystrzeliwały w górę, jak snopy zielonych rakiet, opadające wachlarze, para-sole, zaostrzone owale, igły. Dalej, bliżej wody kolankowate pędy bambusa przeplatały się jak słoma oglądana przez lunetę. W prześwitach wypełnionych ciemnozielonym, zgęszczo-nym cieniem i złotymi plamami słońca pobłyskiwały maleńkie, błękitne kawałeczki jeziora.

Gorn, rozgarniając trzcinę, dotarł do mielizny. Naprzeciw, wąskim, zamglonym pasmem ciągnął się przeciwległy brzeg; błękitna, o stalowym odcieniu powierzchnia jeziora dymiła się, jak gdyby była owinięta delikatną gazą. Na prawo i na lewo brzeg wrzynał się w urwiste wzgórza; miejsce, gdzie stał Gorn, było miniaturową doliną porośniętą lasem.

Porównując to wszystko i rozmyślając, rzucił na piasek skórzaną torbę i usiadł pogrążo-ny w roztargnionym spokoju. Miejsce to wydało mu się odpowiednie, o jego wyborze przesą-dziło także przemożne pragnienie rozpoczęcia pracy. Wyobrażał już sobie kwadratowy placyk i lekką budowlę zasłoniętą bambusową ścianą od strony jeziora. Za pomocą siekiery i dzięki maksymalnemu napięciu woli miał nadzieję stworzyć sobie kąt wolny od natrętnego sąsie-dztwa ludzi i obleśnych obcych spojrzeń, po których człowiek chce się wykąpać.

W czasie tych rozmyślań odezwał się stary, przytępiony ból, który zatarł obrazy przy-szłej pracy, kierując wyobraźnię ku gigantycznym miastom północy. Tysiącmilowe odległości kurczyły się jak zerwana guma; Gorn z okrutną dokładnością widział, obejmując kolana czerwonymi opalonymi rękami, sceny i wydarzenia, w centrum których była jego rozpalona i cierpiąca dusza. Nieruchomym, mrocznym wzrokiem patrzył na zastygłe w określonym wyra-zie rysy twarzy, matowy połysk parkietu, firanki okna poruszane wiatrem i tysiące bezdu-sznych przedmiotów przypominających o cierpieniu głębszym aniżeli sama jego przyczyna. Błyszczący, brązowy kandelabr z topiącymi się świecami palił się przed nim, z ciemności wyłaniała się maleńka, otoczona koronką, wyciągnięta do ognia ręka, i ponownie, jak kilka lat temu, był słyszalny stuk do drzwi - głośne i równocześnie nieme żądanie.

Gorn potrząsnął głową. Przez chwilę poczuł wstręt do samego siebie - czuł się jak ktoś, kto po amputacji zrywa bandaże, ażeby spojrzeć na martwy kikut. Milcząca cisza brzegów przypominała spokój szpitalnych pokoi, wywołujący u ludzi nerwowych potrzebę krzyku i ruchu. Zaczął pracować, ażeby otrząsnąć się z tych wrażeń. Odczuwał prawdziwą tęsknotę mięśni do wysiłku, pragnął zmęczenia, podnoszenia ciężarów, rąbania, wbijania.

Już od pierwszego uderzenia błękitnej angielskiej stali o giętką łodygę bambusu Gorn poczuł niezwykły przypływ energii, szalonego napięcia pragnącego podporządkować sobie materię. Wyczerpująca praca wywoływała narastające zadowolenie. Obalał bez przerwy drze-wo za drzewem, odcinał liście, łamał, odmierzał, kopał jamy, wbijał pale; z oczami pełnymi zielonej pstrokacizny lasu, z duszą jak gdyby skamieniałą od dźwięków wywołanych jego własnymi ruchami zagłębiał się w chaos wrażeń fizycznych. Bolało w piersi od pośpiesznego oddechu, ostry pot drażnił skórę, dłonie parzyły i pokrywały się pęcherzami, nogi wypełniały się ciężką tętniczą krwią, ostry ból w ple...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin