Garwood Julie - Niewola.pdf

(990 KB) Pobierz
Garwood Julie - Niewola
„NIEWOLA”
JULIE GARWOOD
Rozdział 1
Anglia, 1099
Zamierzali go zabić.
Na środku opustoszałego zamkowego dziedzińca stał żołnierz z rękami
przywiązanymi do słupa. Patrzył prosto przed siebie. Jego twarz me wyrażała
żadnych emocji. Ignorował wrogów.
Jeniec nie okazał najmniejszego oporu. Bez słowa protestu, bez
szamotania pozwolił, żeby związano go w pasie. Zdjęto z niego bogaty,
obszyty futrem zimowy płaszcz, ciężką kolczugę, bawełnianą koszulę,
pończochy i wysokie buty. Wszystko to położono przed nim na zamarzniętej
ziemi. Intencje wrogów były jasne. Żołnierz umrze, ale na jego ciele nie
będzie żadnych nowych ran poza odniesionymi w bitwie. Zamarzając na
śmierć na oczach gawiedzi, jeniec będzie widział tuż obok siebie ciepłe
ubrania.
Otoczyło go dwunastu mężczyzn. Dla dodania sobie odwagi obnażyli
miecze i okrążyli go wykrzykując obelgi i drwiny. Mimo że nosili wysokie buty,
przytupywali, żeby nie zmarznąć w ostrym, mroźnym powietrzu. Zachowywali
jednak bezpieczną odległość, na wypadek gdyby ich potulny jeniec zmienił
zamiary, uwolnił się i zaatakował. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, że jest
do tego zdolny. O jego
herkulesowej sile krążyły legendy. Niektórzy z nich na własne oczy widzieli
jego bitewne wyczyny. Trzymali więc miecze w pogotowiu, na wypadek gdyby
udało mu się zerwać więzy. Możliwe, że i wówczas zdołałby wysłać na tamten
świat co najmniej czterech z nich.
Dowódca tej dwunastki jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu
szczęściu. Pojmali Wilka i wkrótce będą świadkami jego śmierci.
Cóż za niesłychany błąd popełnił ich jeniec. Wszechwładny Duncan,
baron Wexton, wjechał do fortecy nieprzyjaciela zupełnie sam i nie uzbrojony.
Wierzył niemądrze, że Louddon, baron równy mu tytułem i majątkiem,
dotrzyma czasowego zawieszenia broni.
Zapewne wierzył w moc swej reputacji, pomyślał dowódca. Musiał
naprawdę uważać siebie za tak niepokonanego, jak przesadnie głosiły
opowieści bitewne. Z pewnością dlatego tak niefrasobliwie podchodził do
opresji, w której się obecnie znajdował.
Niespokojne myśli towarzyszyły dowódcy, kiedy obserwował więźnia.
Rozebrali jeńca, tym samym pozbawiając go dostojeństwa. Podarli na strzępy
niebiesko-biały herb świadczący o tytule i splendorze, aby nie pozostawić
śladu po szlachectwie tego człowieka. Baron Louddon chciał, żeby jeniec
zmarł bez poszanowania godności i honoru. Prawie nagi wojownik przyjął
jednak tak dumną postawę, iż w żaden sposób nie spełniał oczekiwań
Louddona. Jeniec nie zachowywał się jak człowiek, który ma umrzeć. Co
więcej, nie błagał o życie ani nie prosił o szybki koniec. Mało tego, wcale nie
wyglądał na umierającego. Skóra mu nie zsiniała ani nie pokryła się gęsią
 
skórką. Była opalona i zahartowana wiatrem. Do licha! On nawet nie drżał.
Rozebrany szlachcic nawet bez dodających splendoru szat pozostał dumnym
panem, spoglądającym twardo, bez strachu, dokładnie tak, jak opowiadały o
nim legendy. Mieli przed oczami prawdziwego Wilka.
Przestali pokrzykiwać. Teraz na podwórzu słychać było tylko wycie
wiatru. Dowódca spostrzegł, że jego ludzie odsunęli się trochę dalej. Wszyscy
wbili wzrok w ziemię. Nie mógł ich za to winić. Sam także bał się patrzeć
wojownikowi prosto w oczy.
Baron Duncan, pan na Wexton, co najmniej o głowę przewyższał
najwyższego z żołnierzy. Był potężnie i proporcjonalnie zbudowanym
smukłym mężczyzną o muskularnych ramionach i udach. Cała jego postawa,
mimo rozstawionych długich i mocnych nóg przywiązanych do słupa,
sugerowała, że zdolny jest zabić ich wszystkich jeżeli tylko zechce.
Zapadał zmrok, a wraz z nim biała zasłona śniegu. Żołnierze zaczęli
narzekać na pogodę.
— Nie mogą od nas wymagać, żebyśmy razem z nim zamarzli na śmierć —
poskarżył się cicho jeden z nich.
— On nie umrze nawet za kilka godzin — dodał inny.
— Baron Louddon odjechał stąd już dobrą godzinę temu. Nie wie, czy jeszcze
tu stoimy, czy nie.
Pozostali z zapałem skinęli głowami. Utyskiwania żołnierzy dotarły do
uszu dowódcy. Zimno również jemu dało się we znaki. On także był coraz
bardziej zaniepokojony; do tej chwili był przekonany, że baron Wexton nie
różni się od innych ludzi. Był pewien, że uda mu się go złamać i że jeniec
powinien już wyć z bólu i rozpaczy. Pewność siebie tego człowieka
doprowadzała go do furii. Na Boga! On patrzył na nich jak by był znudzony.
Dowódca musiał przyznać sam przed sobą, że nie docenił przeciwnika.
Nie przyszło mu to łatwo i wzbudziło jeszcze większą wściekłość. Jego stopy
w grubych, skórzanych butach dosłownie zamarzły, a przecież baron Duncan
stał boso na ziemi i nawet na chwilę nie zmienił pozycji. Możliwe, że wszystkie
legendy o nim były prawdziwe.
Dowódca zganił się za to, że jest przesądny, i wydał rozkaz wycofania
się do budynku. Kiedy ostatni z jego ludzi odszedł, wasal Louddona sprawdził,
czy sznury są dobrze związane, i stanął naprzeciw więźnia.
— Mówią, że jesteś przebiegły jak wilk, ale jesteś tylko człowiekiem i wkrótce
umrzesz jak człowiek. Louddon nie chce maczać ostrza w twojej krwi. Rano
zawieziemy twoje ciało daleko stąd. Nikt nie będzie mógł udowodnić, że to
sprawka Louddona. — Dowódca wysyczał ostatnie słowa, doprowadzony do
szału brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony jeńca. Po chwili dodał: — Gdyby
dano mi wolną rękę, wyrwałbym ci serce i zrobił z tym koniec. — Zebrał ślinę i
splunął prosto w twarz wojownika, w nadziei, że ta nowa zniewaga wywoła
reakcję.
I wówczas jeniec wolno opuścił na niego wzrok. Ich spojrzenia się
spotkały. Dowódca popatrzył w te oczy i głośno przełknął. Z przerażeniem
odwrócił głowę. Zrobił znak krzyża, by odpędzić mroczną obietnicę, jaką
wyczytał w szarych oczach wojownika. Wymamrotał, że jedynie wypełnia wolę
swojego pana, po czym pobiegł w kierunku zamku.
Ukryta w cieniu murów Madelyne obserwowała ich. Odczekała kilka
minut, by upewnić się, iż żaden z żołnierzy jej brata nie zamierza wrócić.
Wykorzystała ten czas na zebranie całej odwagi potrzebnej do
przeprowadzenia swego planu.
Ryzyko było ogromne, w głębi serca wiedziała jednak, że nie ma
 
wyboru. Była jedynym człowiekiem, który mógł go ocalić. Czuła, że musi to
zrobić, choć zdawała sobie sprawę, że jeśli ktoś odkryje jej czyn, czeku ją
śmierć. Drżała, lecz szła szybko i zdecydowanie. Wkrótce zrobi wszystko i
uspokoi się. Znajdzie mnóstwo czasu na zamartwianie się swym postępkiem,
kiedy więzień będzie wolny.
Od stóp do głów okrywała ją czarna peleryna i baron nie dostrzegł
dziewczyny do chwili, gdy znalazła się tuż przed nim. Gwałtowny podmuch
zrzucił jej kaptur z głowy i na szczupłe ramiona opadła fala jasno-
kasztanowych włosów. Odrzuciła je do tyłu i popatrzyła na jeńca.
Przez chwilę baron sądził, że wyobraźnia płata mu figla. Potrząsnął
głową żeby odrzucić tę wizję. Wówczas usłyszał jej głos i już wiedział, że to,
co widzi, nie jest grą wyobraźni.
— Za chwilę cię uwolnię. Módl się, żeby nikt nas nie usłyszał, zanim stąd
odejdziemy.
Nie wierzył własnym uszom. Głos wybawczyni był czysty jak dźwięk
harfy i kojący jak ciepły letni dzień. Duncan zamknął oczy starając się
pohamować okrzyk radości. Miał ochotę wydać okrzyk bojowy, ale porzucił
ten zamiar. Postanowił poczekać jeszcze chwilę, aż jego wybawczyni odkryje
swoje prawdziwe zamiary.
Poczuł zapach róż. Kiedy wdychał słodką woń, doszedł do wniosku, że z
pewnością z powodu mrozu ma omamy. Róże w środku zimy, anioł wewnątrz
fortecy będącej czyśćcem. Nie miało to żadnego sensu, jednak dziewczyna
pachniała wiosennymi kwiatami i wyglądała jak niebiańskie zjawisko.
Ponownie potrząsnął głową. Wiedział dokładnie, kim ona jest. Opis, jaki
mu przekazano zgadzał się w każdym szczególe, ale był również bałamutny.
Mówiono, że siostra Louddona jest średniego wzrostu, ma kasztanowe włosy i
niebieskie oczy. Mówiono też, że miło na nią spojrzeć. Patrząc na nią
stwierdził, że to fałszywa informacja. Siostra tego diabła nie była ani miła, ani
ładna. Była skończoną pięknością.
Sznury zostały rozwiązane i Duncan poczuł, że ma wolne ręce. Stał w
miejscu, starannie ukrywając wrażenie, jakie wywarła na nim dziewczyna.
Uśmiechnęła się i schyliła, by zebrać jego odzienie.
Strach paraliżował jej ruchy. Potknęła się, próbując się wyprostować I
wstać. Potem znów zwróciła się do Duncana.
— Chodź za mną — powiedziała.
Nie poruszył się; nadal stał czekając i obserwując ją. Widząc jego wahanie,
Madelyne zmarszczyła brwi. Pomyślała, że paraliżujący mróz odebrał mu
zdolność myślenia. Jedną ręką przycisnęła ubranie jeńca do piersi, mocno
ściskając ciężkie buty; drugą objęła go w pasie.
— Oprzyj się o mnie — szepnęła. — Pomogę ci, obiecuję. Ale musimy się
spieszyć — powiedziała ze strachem i wbiła wzrok w zamkową bramę.
Ocknął się. Chciał powiedzieć, że nie muszą się ukrywać, ponieważ jego
ludzie w tej właśnie chwili wdzierają się na mury, ale zmienił zamiar. Im mniej
wiedziała, tym większą będzie miał przewagę, kiedy nadejdzie właściwy czas.
Ledwo sięgała mu do ramienia, ale mężnie usiłowała przyjąć na siebie część
jego ciężaru, ujmując go za rękę i przerzucając ją sobie przez ramię.
- Pójdziemy do pokoi gościnnych dla księży, przy kaplicy
— szepnęła. — To jedyne miejsce, gdzie me będą nas szukać. Wojownik nie
zwracał uwagi na to, co mówiła. Skierował spojrzenie na szczyt północnego
muru. Księżyc w nowiu rzucał bladą i tajemniczą poświatę na biały śnieg i
oświetlił sylwetki jego żołnierzy wspinających się na mur. Żaden dźwięk nie
towarzyszył poruszającym się postaciom, ustawiającym się wzdłuż drewnianej
 
balustradki okalającej szczyt muru.
Baron z zadowoleniem skinął głową. Żołnierze Louddona byli równie głupi jak
ich pan. Przenikliwe zimno wpędziło strażników pilnujących bramy do środka,
a mury pozostały bez osłony, łatwe do zdobycia. Nieprzyjaciel ujawnił swoją
słabość. I zginie.
Jeszcze mocniej oparł się na wybawczyni, a jednocześnie rozprostował ręce,
by rozruszać zdrętwiałe palce. Prawie nie czuł stóp. Wiedział, że to zły znak,
ale teraz nic na to nie mógł poradzić.
Usłyszał cichy gwizd. Uniósł rękę wysoko nad głowę, dając sygnał do
czekania. Spojrzał na towarzyszkę, żeby sprawdzić, czy widziała jego gest.
Gdyby okazała, że wie, co się dzieje, drugą ręką zasłoniłby jej usta. Ona
jednak zajęta była zmaganiem się z utrzymaniem ciężaru jego ciała i
najwyraźniej zupełnie me zdawała sobie sprawy, że wtargnięto do jej domu.
Doszli do wąskich drzwi i Madelyne, przekonana, że jeniec jest zupełnie
wyczerpany, usiłowała oprzeć go o kamienny mur, a równocześnie otworzyć
drzwi.
Pojąwszy jej intencję, baron sam oparł się o mur i patrzył, jak dziewczyna
walczy z oblodzonym łańcuchem.
Kiedy zdołała wreszcie otworzyć drzwi, wzięła go za rękę i poprowadziła w
ciemnościach; owiał ich podmuch lodowatego powietrza. Szli długim,
wilgotnym korytarzem zakończonym następnymi drzwiami. Madelyne szybko
je otworzyła i wepchnęła go do środka.
Pokój, w którym się znaleźli, nie miał okien, lecz oświetlało go kilka świec
dając wrażenie ciepła. Powietrze było zatęchłe. Drewnianą podłogę pokrywał
kurz; z belkowanego niskiego sufitu zwisały potężne pajęczyny. Na hakach
wisiało kilka kolorowych, odświętnych szat używanych przez odwiedzających
kaplicę księży. Na samym środku leżał materac, tuż obok dwa grube koce.
Madelyne zamknęła drzwi na skobel i odetchnęła z ulgą. Na jakiś czas byli
bezpieczni. Skinęła na Duncana, żeby usiadł na materacu.
— Kiedy zobaczyłam, co oni z tobą robią, przygotowałam tę komnatę —
wyjaśniła podając mu ubranie. — Mam na imię Madelyne i jestem... —
Chciała wyjaśnić pokrewieństwo z własnym bratem, Louddonem, ale urwała w
pół słowa.
— Zostanę z tobą do pierwszego brzasku, a potem wyprowadzę cię stąd
ukrytym przejściem. Nawet Louddon nie wie o jego istnieniu.
Baron usiadł i podwinął nogi pod siebie. Wkładając koszulę obserwował
dziewczynę. Pomyślał sobie, że ten jej akt odwagi skomplikuje mu życie.
Zastanawiał się, jak by zareagowała, gdyby dowiedziała się o jego
prawdziwym planie, ale uznał, że nie może go zmienić.
Kiedy w końcu nałożył kolczugę, Madelyne okryła mu plecy i ramiona kocem i
uklękła przed nim. Odchyliła się do tyłu na piętach, dając mu znak, żeby
rozprostował nogi. Kiedy spełnił jej życzenie, obejrzała mu stopy, z troską
marszcząc brwi. Sięgnął po buty, ale Madelyne przytrzymała go za rękę.
— Najpierw musimy ogrzać ci stopy — powiedziała.
Przez chwilę zastanawiała się, jak najszybciej przywrócić życie zdrętwiałym
kończynom. Pochyliła głowę, kryjąc twarz przed badawczym wzrokiem
wojownika.
Podniosła drugi koc i zaczęła owijać mu stopy, ale po chwili potrząsnęła głową
i zrezygnowała z tego zamiaru. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła mu na nogi koc,
po czym zdjęła płaszcz i powoli zaczęła podciągać nad kolana kremową
tunikę. Pleciony skórzany pas i ozdobna pochwa na sztylet zaplątały się w
ciemnozieloną suknię, więc wyjęła je i rzuciła na ziemię.
 
Zdumiony jej dziwnym zachowaniem oczekiwał wyjaśnień, ale Madelyne nie
powiedziała ani słowa. Ponownie westchnęła, złapała go za nogi, szybko
wsunęła jego stopy pod suknię i przytuliła je do ciepłego brzucha.
Syknęła głośno, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z lodowatą stopą.
Zagarnęła suknię i objęła ramionami, ściskając przez nią jego zamarznięte
nogi. Ramiona zaczęły jej drżeć i wojownik odniósł wrażenie, że wyciąga z
niego zimno i bierze je w siebie.
Byt to najbardziej pozbawiony egoizmu czyn, jaki widział. Ciepło szybko
wracało mu do stóp. Czuł, jakby w podeszwy wbijano mu tysiąc sztyletów.
Stopy płonęły mu tak, że nie mógł tego znieść. Próbował zmienić pozycję, ale
dziewczyna na to me pozwoliła, przytrzymując mu nogi z zadziwiającą siłą.
— Jeżeli cię boli, to dobry znak — wyszeptała bardzo cicho. — Wkrótce
przestanie. Ciesz się z tego, że w ogóle coś czujesz — dodała.
Nagana w jej głosie zdumiała Duncana. Pytająco uniósł brwi. Madelyne w tej
samej chwili podniosła wzrok. Dostrzegła to nieme pytanie.
— Nie doprowadziłbyś się do takiego stanu, gdybyś był ostrożniejszy —
wyjaśniła szybko. — Pozostaje jedynie nadzieja, że dobrze zapamiętasz
dzisiejszą lekcję. Drugi raz nie zdołam cię uratować. — Spróbowała się
uśmiechnąć, żeby złagodzić ton wypowiedzi.
— Wiem, że wierzyłeś w honorowe zachowanie Louddona. Na tym jednak
polegał twój błąd. Louddon nie wie, co to honor. Zapamiętaj to na przyszłość,
a dożyjesz następnego roku.
Opuściła wzrok i pogrążyła się w rozmyślaniach o cenie, jaką przyjdzie jej
zapłacić za uwolnienie wroga brata. Niewiele czasu zajmie Louddonowi
odkrycie, kto stał za ucieczką barona. Madelyne odmówiła modlitwę
dziękczynną za to, że Louddon wyjechał z zamku. Dało jej to dodatkowy czas
na opracowanie planu ucieczki.
Najpierw należało zatroszczyć się o barona. Kiedy już znajdzie się daleko i
będzie bezpieczny. będzie miała czas martwić się o skutki swego zuchwałego
czynu. Teraz zdecydowanie odsunęła takie myśli.
— Zrobiłam, co mogłam — powiedziała cicho do siebie, i w tych słowach
zabrzmiała nie tylko stanowczość, ale i strach.
Baron nie komentował jej słów, a ona nic więcej me dodała. Zapadła cisza jak
przed burzą. Madelyne pragnęła, by coś powiedział, cokolwiek, co
zmniejszyłoby jej niepokój. Była zażenowana tak intymną bliskością jego stóp.
Wiedziała, że gdyby lekko przesunął palce, dotknąłby jej piersi. Myśl o tym
wywołała u niej rumieniec. Zerknęła na niego, żeby sprawdzić, jak reaguje na
jej dziwaczne metody leczenia.
Czekał na jej spojrzenie i szybko je pochwycił. Pomyślał, że ma oczy błękitne
jak niebo w najpiękniejszy słoneczny dzień. Zauważył także, że w niczym nie
przypomina swojego brata. Upomniał się w duchu, że przecież wygląd
zewnętrzny o niczym nie świadczy, mimo że poczuł się zahipnotyzowany tym
czarującym, niewinnym spojrzeniem. Powtarzał sobie, że ona jest przecież
siostrą wroga, niczym więcej, niczym mniej. Piękna czy nie, była jego
przynętą, jego zasadzką na demona.
Patrząc w jego oczy Madelyne pomyślała. że są szare i zimne jak jej sztylet.
Jego twarz wydawała się wyciosana w kamieniu. Nie malowały się na niej
żadne uczucia, żadne emocje.
Włosy miał ciemnobrązowe, bardzo długie i lekko kręcone, ale nie dodawały
miękkości jego rysom. Usta ostro zarysowane. a podbródek zbyt kanciasty.
Zauważyła też, że w kącikach oczu nie ma żadnych zmarszczek. Nie
wyglądał na człowieka skłonnego do uśmiechu. Nie, on nie umie się śmiać,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin