Koontz Dean - Maska.doc

(748 KB) Pobierz

DEAN R. KOONTZ

Maska

przełożyła Hanna Milewska

1981

SPIS TREŚCI

PROLOG             

CZĘŚĆ PIERWSZA JAKIŚ POTWÓR TU NADCHODZI...             

ROZDZIAŁ 1             

ROZDZIAŁ 2             

ROZDZIAŁ 3             

ROZDZIAŁ 4             

ROZDZIAŁ 5             

ROZDZIAŁ 6             

CZĘŚĆ DRUGA ZŁO CHODZI WŚRÓD NAS...             

ROZDZIAŁ 7             

ROZDZIAŁ 8             

ROZDZIAŁ 9             

ROZDZIAŁ 10             

ROZDZIAŁ 11             

ROZDZIAŁ 12             

Książkę tę dedykuję Willi i Dave’owi Robertsom

oraz Carol i Donowi McQuinnom,

którzy nie mają żadnych wad

oprócz tej jednej: mieszkają zbyt daleko od nas.

 

 

Pieśń na jej dwakroć smutną śmierć,

bo zgasła nazbyt wcześnie.

EDGAR ALLAN POE „Leonora”

(przeł. Roman Klewin)

 

 

Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu,

I Groza - sztuki treść.

EDGAR ALLAN POE „Robak Zdobywca”

(przeł. Barbara Beaupré)

 

 

Wielki strach cofa nas do zachowań z dzieciństwa.

CHAZAL

PROLOG

Laura robiła wiosenne porządki w piwnicy. Nienawidziła każdej chwili tu spędzonej. Nie, żeby nie lubiła pracować; z natury była pracowita, i najlepiej się czuła, gdy miała coś do zrobienia. Ale bała się piwnicy.

Przede wszystkim panował tu mrok. Cztery wąskie okna, osadzone wysoko w murze, były niewiele większe niż otwory strzelnicze, a pokryte kurzem szyby przepuszczały słaby, kredowy blask. Nawet po zapaleniu kilku lamp duże pomieszczenie pozostawało pogrążone w półmroku, jakby w obawie przed całkowitym odarciem go z szat. Migotliwe bursztynowe światło odsłaniało wilgotne kamienne ściany i potężny piec węglowy, wygaszony w to piękne, ciepłe majowe popołudnie. Na długich półkach, jednej nad drugą, stały słoiki z domowymi przetworami z owoców i warzyw. W rogach czaiła się ciemność, a z niskiego belkowanego stropu cienie zwieszały się jak długie sztandary z żałobnej krepy.

Unosił się tu zawsze nieprzyjemny stęchły zapach, trącący wapienną jaskinią. Wiosną i latem, przy wysokiej wilgotności, w rogach pojawiała się szarozielona pleśń, odrażająca jak świerzb, obramowana setkami maleńkich białych zarodników. Jej obecność była specyficznym i niezbyt przyjemnym elementem piwnicznej atmosfery.

Jednak nie mrok, przykry zapach czy grzyb budził w Laurze największy lęk; jego przyczyną były pająki. Tu miały swoje królestwo. Niektóre były małe, brązowe i szybkie, inne szare, w odcieniu węgla drzewnego - nieco większe, ale poruszające się tak samo zwinnie, oraz te największe - niebieskoczarne olbrzymy, prawie tak duże jak kciuk Laury.

Kiedy wycierała kurz i pajęczyny ze słoików, stale czujna i wystraszona, narastała w niej złość na matkę. Mama lub ciocia Rachael same mogły zrobić porządki na dole, a jej zlecić sprzątanie pokoi. Ale mama wiedziała, że Laura boi się piwnicy, i w ten sposób chciała ją ukarać. Była przecież w jednym z tych swoich strasznych nastrojów, mrocznych jak chmury burzowe. Laura wiedziała już coś na ten temat. Zdarzało się to coraz częściej. A kiedy mamę ogarniał ten nastrój, była zupełnie inną osobą niż zwykle. Laura ją kochała, ale nie wtedy, gdy stawała się zapalczywą, nikczemną, pełną nienawiści kobietą, która posyłała ją do piwnicy, gdzie były pająki.

Odkurzała słoiki brzoskwiń, gruszek, pomidorów, buraków i fasoli, drżąc przed nieoczekiwanym pojawieniem się pająka, marząc, by jak najszybciej dorosnąć, wyjść za mąż i usamodzielnić się, gdy dobiegł ją nagły ostry dźwięk, który przeszył wilgotne powietrze piwnicy. Brzmiał jak odległy rozpaczliwy lament jakiegoś egzotycznego ptaka. Przerwała pracę, podniosła wzrok na ciemny sufit i nasłuchiwała dziwnego pohukiwania dochodzącego z góry. Po chwili uświadomiła sobie, że to pełen trwogi głos cioci Rachael.

Tam, na piętrze, coś spadło i się rozbiło. Jeśli to waza z pawiem, mama będzie w wyjątkowo wstrętnym nastroju przez kilka dni.

Laura ruszyła w stronę piwnicznych schodów, gdy nagle zatrzymał ją krzyk mamy, w którym można było wyczuć grozę.

Usłyszała odgłos kroków w salonie, ktoś biegł do frontowych drzwi, które otwarły się, wydając znajomy odgłos, a potem zatrzasnęły. Rachael była teraz na zewnątrz i krzyczała, i choć nie można było zrozumieć słów, wyraźnie słyszało się strach.

Laura poczuła dym.

Zaczęła wspinać się na schody i u ich szczytu ujrzała blade języki ognia. Dym nie był jeszcze gęsty, ale miał ostry kwaśny odór.

Fala żaru zmusiła ją do zmrużenia oczu, ale zdołała dotrzeć do kuchni. Ściana ognia nie była jednolita - istniała wąska droga ucieczki, korytarz chłodnego bezpieczeństwa, a na jego odległym końcu - boczne drzwi na ganek.

Podniosła długą spódnicę i owinęła ją ciasno wokół bioder i ud, zbierając materiał obiema rękami, aby uchronić ją przed płomieniami. Ostrożnie skierowała się w stronę drzwi, ale zanim zdołała je otworzyć, kuchnię ogarnął żółtoniebieski ogień. Nie było już którędy uciekać.

Pod wpływem gorąca zaczęły pękać szyby w oknach, a wpadające przez nie powietrze gwałtownie zmieniło kierunek ognia, który zaatakował Laurę. Przerażona, zrobiła krok do tyłu, potknęła się i bezskutecznie szukając dłonią poręczy, runęła w dół i uderzyła głową o kamienną posadzkę piwnicy.

Powoli powracała jej świadomość, jak tonącemu przywracanemu do życia. Kiedy miała pewność, że czuje się dostatecznie silna, wstała. Ból promieniował od czubka głowy. Podniosła rękę do brwi. Wyczuła strużkę krwi i niewielkie otarcie. Była oszołomiona i przestraszona.

Kiedy leżała nieprzytomna, ogień rozprzestrzenił się na podest u szczytu schodów i spełzał na pierwszy stopień.

Straciła ostrość widzenia. Schody i ogień tworzyły rozmazaną plamę pomarańczowej mgły, wśród której nadciągały dymne duchy. Wyciągały długie ramiona, jak gdyby chciały objąć Laurę.

- Na pomoc! - zawołała, przykładając dłonie do ust.

Nikt nie odpowiedział.

- Niech mi ktoś pomoże! Jestem w piwnicy!

Cisza.

- Ciociu Rachael! Mamo! Na litość boską, niech mi ktoś pomoże!

Jedyną odpowiedzią był narastający ryk ognia.

Laura jeszcze nigdy nie czuła się tak bezbronna. Wokół niej szalały płomienie, a ona wewnątrz była zimna. Dygotała.

Czuła coraz silniejszy pulsujący ból głowy, zadrapanie nad prawym okiem wciąż krwawiło, ale przynajmniej widziała już wyraźniej.

Sparaliżowana ze strachu patrzyła na płomienie sunące jak jaszczurki w dół, stopień po stopniu, okręcające się wokół prętów balustradki i poręczy. Charakterystyczny dla palącego się drewna trzask przypominał złowieszczy chichot.

Poczuła duszący dym. Kaszlała, co potęgowało ból głowy. Powracało oszołomienie. Oparła się jedną ręką o ścianę, aby nie upaść.

Wszystko działo się tak szybko. Dom płonął jak stos dobrze wysuszonego drewna.

Ja tu zginę.

Ta myśl ją otrzeźwiła. Nie czas jeszcze na śmierć. Była za młoda. Tyle życia przed nią, tyle cudownych rzeczy do zrobienia, tyle marzeń do zrealizowania. To nie może się tak skończyć. Nie zgadzała się na śmierć.

Zasłoniła usta i nos przed dymem. Odwróciła się od płonących schodów i dostrzegła ogień w przeciwległym końcu piwnicy. Przez chwilę sądziła, że jest otoczona. Krzyknęła z rozpaczy, ale nagle uświadomiła sobie, że te świecące punkty to lampy oliwne. Ich płomienie nie stanowiły zagrożenia; bezpiecznie kryły się w wysokich szklanych kloszach.

Znów kaszlnęła gwałtownie. Ból w głowie umiejscowił się za oczami. Miała trudności z koncentracją. Jej myśli rozbiegały się jak żywe srebro, zachodziły jedne na drugie tak, że nie chwytała sensu niektórych z nich.

Modliła się cicho i żarliwie.

Nad jej głową strop zatrzeszczał i jakby się przesunął. Na kilka sekund wstrzymała oddech, zacisnęła zęby i stała z zaciśniętymi pięściami, czekając, aż zostanie żywcem pogrzebana. Ale sufit nie zamierzał się zapaść - jeszcze nie teraz.

Drżąc i cicho popłakując, skierowała się do najbliższego z czterech wysoko osadzonych okien. Było prostokątne i o wiele za małe, by umożliwić jej ucieczkę.

Z każdą chwilą miała coraz większe trudności z oddychaniem. Usta wypełnił mdły, gorzki smak dymu. Ból w tyle głowy nasilał się, uniemożliwiając zebranie myśli.

Miała uczucie, że przeoczyła jakąś drogę ucieczki; właściwie była tego pewna. Musiała znaleźć jakieś wyjście, bo w przeciwnym razie czekała ją śmierć w płomieniach.

Ujrzała przerażającą wizję. Zobaczyła, jak płonie, a jej ciemne włosy, rozjaśnione płomieniami, sterczą wokół głowy niczym knot świecy. Jej twarz topi się jak wosk, kipi i paruje, a rysy rozpływają się, przypominając wykrzywione oblicze demona łypiącego pustymi oczodołami.

Nie!

Potrząsnęła głową, aby uwolnić się od tego widoku.

Była oszołomiona. Potrzebowała odrobiny świeżego powietrza, aby oczyścić płuca, lecz z każdym oddechem wciągała coraz więcej dymu. Czuła ból w piersiach.

Gdzieś obok rozległo się rytmiczne walenie; ten odgłos był głośniejszy niż bicie serca, które w jej uszach brzmiało jak grzmoty.

Zrobiła pełny obrót, zasłaniając usta dłonią i kaszląc, chciała znaleźć źródło tego hałasu. Starała się odzyskać panowanie nad sobą, zmusić się do myślenia. Walenie ustało.

- Lauro...

Poprzez ryk ognia usłyszała czyjś głos wołający ją po imieniu.

- Lauro...

Jestem tutaj... w piwnicy! - chciała krzyknąć, ale ze ściśniętego gardła wydobył się jedynie bełkotliwy charkot.

Z trudem utrzymywała się na nogach. Osunęła się na kamienną posadzkę i przywarła plecami do ściany.

- Lauro...

Znów ktoś uderzał pięściami w drzwi.

Odkryła, że powietrze tuż nad podłogą było czystsze. Wdychała je zachłannie, wdzięczna za odroczenie wyroku śmierci.

Na kilka sekund pulsujący ból głowy osłabł i mogła zebrać myśli. Przypomniała sobie o zapasowych drzwiach znajdujących się na północnej ścianie. W panice zapomniała o nich. Ale teraz, jeśli zapanuje nad sobą, może się uratuje.

- Lauro! - To głos cioci Rachael.

Zaczęła pełznąć w kierunku, skąd dochodził. Trzymała głowę nisko przy ziemi, gdzie dym był nieco rzadszy. Krawędzie spojonych zaprawą kamieni podarły jej suknię i zdarły skórę z kolan. Posuwając się centymetr po centymetrze, wśród płomieni, trzasku ognia, dymu, który dusił i wyciskał łzy z oczu, Laura zbliżała się do miejsca ucieczki, a głos cioci Rachael był jej drogowskazem.

- Lauro! - Głos był już blisko. Dokładnie nad nią.

Macała ścianę, aż znalazła jakiś punkt oparcia. Wgłębienie w murze pomogło jej podciągnąć się na pierwszy stopień. Podniosła głowę, ale nie widziała nic oprócz nieprzeniknionej ciemności.

- Lauro, odpowiedz. Kochanie jesteś tam?

Rachael wpadła w histerię, krzyczała tak głośno i waliła w drzwi z takim zapamiętaniem, że nie usłyszałaby odpowiedzi, nawet gdyby Laura była w stanie jej udzielić.

Gdzie mama? Dlaczego jej nie słyszę? Czy nic jej nie obchodzę?

Kuląc się w tej ograniczonej, gorącej, ciemnej przestrzeni, Laura wyciągnęła rękę w kierunku drzwi znajdujących się nad głową. Ciężka sztaba drgnęła i opadła pod uderzeniem małych pięści Rachael. Laura szukała po omacku klamki. Zacisnęła dłoń wokół metalowego kształtu i drgnęła konwulsyjnie, dotykając czegoś małego, lecz żywego. Cofnęła rękę. Ale to coś przeniosło się z klamki na jej rękę. Przebiegło między palcami przez kciuk, dłoń, nadgarstek, rękaw sukienki, zanim zdążyła strzepnąć.

Pająk.

Nie widziała go, ale czuła. Pająk. Jeden z tych dużych jak jej kciuk; spasione czarne ohydztwo, błyszczące jak tłusta kropla oliwy. Na chwilę zamarła.

Pająk sunął po jej ramieniu, a jego zuchwałe poczynania pobudziły ją do działania. Klepnęła go przez rękaw sukni, ale chybiła. Ukąsił ją pod zgięciem łokcia, aż skrzywiła się z bólu. Poczuła go pod pachą. Tu też ją ukąsił. Tocząc rozpaczliwą walkę z największym wrogiem, zapomniała o płonącym domu i rozpadającym się stropie. Wzdrygnęła się, straciła równowagę i stoczyła ze schodów, raniąc biodro na kamiennej posadzce. Pająk łaskotał, idąc teraz wewnątrz jej stanika, aż znalazł się między piersiami. Chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przyłożyła rękę do piersi i mocno nacisnęła, aż przez materiał poczuła, że stworzenie wije się pod ciężarem dłoni. Nie zmniejszyła nacisku, dopóki go nie zgniotła. Poczuła mdłości i zasłoniła ręką usta.

Przez chwilę leżała na podłodze w pozycji embriona, gwałtownie dygocąc, To, co pozostało ze zgniecionego pająka, spłynęło wolno po jej piersi. Chciała pozbyć się tego, lecz zawahała się w irracjonalnej obawie, że mógłby ożyć i ukąsić ją w palce.

Przygryzła wargę. Poczuła smak krwi.

Mama...

To sprawka mamy. Ona ją tu posłała, chociaż wiedziała, że boi się pająków. Dlaczego mama zawsze była taka skora do wymierzania kary, taka szybka w przypisywaniu winy?

Belka nad jej głową pękła, a kuchenne drzwi otworzyły się z trzaskiem. Miała wrażenie, że zajrzała do piekieł. Leciał na nią deszcz iskier. Jej suknia zaczęła się tlić. Poparzyła sobie ręce, gasząc ogień.

To wszystko przez mamę.

Jej dłonie i palce pokryły się pęcherzami, zaczynały jej odpadać od ciała płaty skóry, co uniemożliwiało pełzanie. Podniosła się, chociaż ta pozycja wymagała wielkiej siły i zdecydowania. Chwiała się, oszołomiona i słaba.

Mama mnie tu posłała.

Laura widziała już tylko pulsującą, wszechogarniającą światłość, w której szybowały i wirowały bezkształtne dymne duchy. Starała się odnaleźć drzwi prowadzące na zewnątrz, ale straciła orientację. Obijała się o sprzęty, raniła, kaszląc i trąc załzawione oczy.

Mama mi to zrobiła.

Zacisnęła poranione, krwawiące dłonie w pięści. W napadzie wściekłości zaczęła walić w piec, na który wpadła, a każdy cios przeznaczony był dla jej matki.

Górne partie płonącego domu zachwiały się i runęły. Gdzieś w oddali, poza ścianą dymu, głos cioci Rachael odbijał się echem”

- Lauro... Lauro...

Dlaczego tam nie ma mamy, dlaczego nie pomaga cioci Rachael wyważyć drzwi piwnicy? Gdzież jest, na Boga? Czyżby dorzucała węgla i dolewała oliwy do ognia?

Charcząc i dysząc, Laura starała się podążać za głosem Rachael, za głosem ratunku.

Spadająca belka uderzyła ją w plecy. Upadając, chwyciła się półki z domowymi przetworami. Leżała wśród odłamków szkła. Czuła zapach ogórków i brzoskwiń.

Nie miała czasu, aby stwierdzić, jakie odniosła obrażenia, bo następna lecąca belka zmiażdżyła jej nogi. Ból był tak silny, że umysł nie dopuścił go do świadomości. Nie miała nawet szesnastu lat, a zniosła tak wiele. Zepchnęła ból do najciemniejszego zakamarka psychiki i walczyła; skręcała się, wściekała na los i przeklinała matkę.

Wiedziała, że ta nienawiść nie miała racjonalnego podłoża, ale odczuwała ją tak silnie, że w świadomości zajęła miejsce bólu. Przepełniała ją, dodawała tyle demonicznej energii, że byłaby w stanie odrzucić ciężką belkę z nóg.

Przeklinam cię, mamo.

Piętro domu zawaliło się na parter, czemu towarzyszył odgłos podobny do wystrzału z działa.

Przeklinam cię, mamo! Przeklinam cię!

Dwie kondygnacje płonącego rumowiska wdarły się przez osłabiony strop do piwnicy.

Mamo...

CZĘŚĆ PIERWSZA
JAKIŚ POTWÓR TU NADCHODZI...

 

Palec mnie świerzbi, to dowodzi,

Że jakiś potwór tu nadchodzi;

Odsłońcie otwór, niech wnijdzie potwór!

 

SZEKSPIR „Makbet”

(przeł. Józef Paszkowski)

ROZDZIAŁ 1

Na tle posępnych chmur błyskawica nakreśliła postrzępiony zygzak niczym pęknięcie na porcelanowym talerzu. Zaparkowane przed biurem Alfreda O’Briana samochody na moment wyłoniły się z mroku w oczekiwaniu na następny burzowy refleks. Porywisty wiatr chłostał drzewa. Krople deszczu z furią waliły w szyby budynku, aby potem strugami spłynąć po szkle.

O’Brian siedział plecami do okna i czytał podanie przedłożone mu przez Paula i Carol Tracych.

Jaki to schludny człowieczek - pomyślała Carol, obserwując O’Briana. - Kiedy siedzi tak nieruchomo, można pomyśleć, że to manekin.

Był wyjątkowo zadbany. Starannie uczesane włosy to z pewnością efekt pracy dobrego fryzjera. Fachowo przystrzyżone wąsy układały się idealnie symetryczne po obu stronach policzków. Szary garnitur miał spodnie o kantach tak ostrych i prostych jak żyletki. Czarne buty błyszczały. Wypielęgnowane paznokcie i różowe, dokładnie wymyte dłonie wyglądały wręcz sterylnie.

Kiedy Carol została przedstawiona O’Brianowi niespełna tydzień temu, oceniła go jako przesadnego wręcz pedanta i zdecydowała, że go nie polubi. Szybko jednak podbił ją swoim uśmiechem, nienagannymi manierami i szczerą chęcią przyjścia z pomocą jej i Paulowi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin