Harrison Harry - Brion Brand 02 - Planeta bez powrotu.pdf

(426 KB) Pobierz
Harrison Harry - Brion Brand 02
Harry Harrison
Planeta bez pow
rotu
przekład : Ryszard Z. Fiejtek
. 1 .
Zwiadowca
Kiedy niewielki statek kosmiczny wniknął w górne warstwy atmosfery, zaczął płonąć
niczym meteor; jego blask wzmógł się w ciągu kilku sekund od czerwieni do bieli.
Stop, z którego wykonana była jego powłoka, choć nieprawdopodobnie wytrzymały,
nie był jednak odporny na działanie aż tak wysokiej temperatury. Odrywane i spalane
cząsteczki metalu tworzyły wokół stożkowego dzioba statku ognistą otoczkę. Nagle,
kiedy zdawało się, że cały statek zostanie pochłonięty przez ogień i zniszczony, przez
jaskrawą poświatę przedarły się jeszcze jaśniejsze płomienie silników hamujących.
Gdyby statek spadał w sposób nie kontrolowany, z całą pewnością zostałby
zniszczony, jego pilot wiedział jednak, co robi i czekał do ostatniej chwili z
włączeniem hamownic.
Mknął w dół przez grubą powlokę chmur ku pokrytej trawą równinie, która rosła
przed nim z przerażającą szybkością. Kiedy wydawało się już, że katastrofa jest
nieunikniona, hamownice odpaliły ponownie wstrząsając statkiem z siłą
odpowiadającą kilku G. Mimo pracujących pełną mocą silników, statek opadał wciąż
z dużą szybkością i po chwili wylądował z hukiem na ziemi, dociskając do oporu
amortyzatory.
Kiedy kłęby dymu i pyłu opadły, na jego dziobie otworzył się niewielki luk i
wynurzyła się z niego kamera. Zaczęła powoli zataczać półkola, obserwując rozległe
morze trawy, rosnące w oddali drzewa... kompletne bezludzie. Gdzieś daleko
przemykało w panice stado jakichś zwierząt, szybko jednak znikło z pola widzenia.
 
Kamera poruszała się nieprzerwanie, aż w końcu zatrzymała obiektyw na
znajdujących się nie opodal szczątkach zdemolowanego sprzętu wojennego -
rozległym rumowisku rozciągającym się na porytej kraterami równinie.
Był to obraz totalnej ruiny. Pole bitwy usłane było setkami, może nawet tysiącami,
zdruzgotanych potężnych maszyn wojennych. Wszystkie były podziurawione, pogięte
i porozrywane działaniem strasznych sił. Cmentarzysko ciągnęło się aż po horyzont.
Obejrzawszy pordzewiałe korpusy, kamera wsunęła się z powrotem do luku, którego
pokrywa zaraz się zatrzasnęła. Minęło wiele minut, zanim ciszę przerwał zgrzyt
metalu trącego o metal; to otwierała się pokrywa śluzy powietrznej.
Minęło jeszcze kilka minut, nim ze środka powoli wynurzył się człowiek Poruszał się
ostrożnie, trzymając w ręku karabin jonowy; końcówka lufy zataczała półkola niczym
węszące, wygłodniałe zwierzę. Miał na sobie ciężki kombinezon ochronny z hełmem
wyposażonym w TV. Bacznie lustrując otaczający teren i nie spuszczając palca ze
spustu, powoli sięgnął wolną ręką w dół i wcisnął guzik na nadgarstku drugiej dłoni.
- Kontynuuję raport. Jestem poza statkiem. Będę szedł wolno, aż mój oddech wróci
do normy. Mam obolałe kości. Lądowałem spadając swobodnie do ostatniej chwili.
Było to naprawdę szybkie lądowanie i w końcowym momencie miałem piętnaście G.
Na razie nic nie wskazuje na to, bym został namierzony podczas spadania. Będę
mówił przez cały czas. Ten przekaz jest nagrywany na moim statku dalekiego zasięgu
krążącym na orbicie. Tak więc bez względu na to, co się stanie ze mną, ten raport
przetrwa. Chcę uniknąć takiej partaniny, jaką odwalił Marcill.
Nie czuł wyrzutów sumienia z powodu tych słów. Odzwierciedlały one to, co myślał
o swoim martwym już poprzedniku. Gdyby Marcill przedsięwziął jakiekolwiek środki
ostrożności, żyłby pewnie nadal. Pomijając zresztą środki ostrożności, ten dureń
powinien był jednak pomyśleć o pozostawieniu jakiejś wiadomości. Nie zostało po
nim nic, absolutnie nic, i nie wiadomo, co się z nim stało. Nawet słowa raportu, który
mógłby teraz pomóc. Hartig zmarszczył nos, myśląc o tym. Lądowanie na nowej
planecie zawsze jest niebezpieczne bez względu na to, jak niewinnie by ona
wyglądała. Również i ta, Selm - II, nie była z pewnością pod tym względem
wyjątkiem, zwłaszcza że nie wyglądała wcale przyjaźnie. To była pierwsza robota
Marcilla. I ostatnia. Przekazał relację z orbity podając położenie miejsca, w którym
zamierzał lądować. I nic więcej. Dureń! Od tego czasu wszelki słuch o nim zaginął.
Właśnie wtedy zdecydowano się wezwać fachowca. Dla Hartiga był to siedemnasty
zwiad planetarny. Zamierzał wykorzystać całe swoje doświadczenie, aby na
siedemnastu się nie skończyło.
- Rozumiem, dlaczego Marcill wybrał właśnie to miejsce. Nie ma tu niczego prócz
trawy. To bezludna równina ciągnąca się na wszystkie strony. tuż obok miejsca
lądowania rozegrała się jakaś bitwa... i to nie tak dawno. Pozostałości po niej znajdują
się na wprost mnie. Wygląda to na różnego rodzaju sprzęt bojowy. Kiedyś te maszyny
musiały wyglądać imponująco, teraz jednak są porozrywane i pordzewiałe. Spróbuję
przyjrzeć się im z bliska.
Hartig zamknął wejście do śluzy i ostrożnie, nie przerywając relacji, ruszył w stronę
pobojowiska.
- Te maszyny są naprawdę gigantyczne. Najbliższa ma co najmniej pięćdziesiąt
jardów długości: pojazd gąsienicowy z pojedynczą, ogromną lufą. Jest zniszczony.
Nie widać na nim żadnych oznaczeń. Spróbuję przyjrzeć mu się z bliska: Przyznam
 
się jednak szczerze, że mi się to nie podoba. Z orbity nie było tu widać żadnych
miast, nie było słychać żadnych audycji bądź sygnałów na jakimkolwiek zakresie fal
radiowych. A mimo to jest tu pobojowisko i te wraki. To przecież nie są zabawki. Ten
sprzęt jest wytworem bardzo zaawansowanej techniki. Nie jest złudzeniem. To
solidny metal, który został rozerwany przez coś jeszcze potężniejszego. Nadal nie
widzę na korpusie żadnych symboli ani znaków identyfikacyjnych. Spróbuję wejść do
środka. Z miejsca, w którym stoję, nie dostrzegam wprawdzie żadnego włazu, ale jest
tam z boku wyrwa, w której zmieściłby się z powodzeniem łazik. Idę tam. W środku
mogą być jakieś dokumenty, a na urządzeniach kontrolnych jakieś napisy.
Nagle Hartig przystanął. Zamarł w bezruchu i uchwycił ręką poszarpany brzeg
wyrwy. Wydało mu się, że coś usłyszał. Ostrożnym ruchem podniósł poziom sygnału
zewnętrznego mikrofonu. Jedynym, co go dobiegło, był jednak tylko odgłos wiatru
wyjącego pomiędzy metalowymi szczątkami. Nic więcej. Nadsłuchiwał przez chwilę,
po czym wzruszył ramionami i odwrócił się, aby wejść przez wyrwę do wnętrza
maszyny.
Z przerażającą gwałtownością spomiędzy metalowych szczątków rozbrzmiał echem
odległy mechaniczny zgrzyt. Hartig obrócił się i przycupnął wysuwając do przodu
karabin gotowy do strzału.
- Coś się tam porusza. Jeszcze tego nie widzę... ale słyszę wyraźnie. Włączyłem
zewnętrzny mikrofon w obwód, żeby odbierany przez niego dźwięk nagrywał się
takie. Staje się coraz donośniejszy, to chyba koła, gąsienice, ... skrzypią, zgrzytają.
Pojazd... Jest!
Ze zgrzytem metalu spomiędzy zniszczonych maszyn wyłonił się nieznany pojazd.
Mniejszy od pozostałych miał nie więcej niż pięć jardów długości - sunął do przodu z
zapierającą dech w piersiach szybkością. Był czarny i wyglądał złowrogo. Hartig
podniósł wyżej karabin, ale kiedy zobaczył jak pojazd skręca przyśpieszając, zdjął
palec ze spustu.
- Kieruje się w stronę mojego lądownika! Pewnie namierzył go, kiedy lądowałem. Za
pomocą promieniowania, radaru, nie wiem. Włączam urządzenie do zdalnego
sterowania, aby przygotować pokładowe urządzenia obronne. Gdy tylko ten pojazd
znajdzie się w ich zasięgu, zostanie zmieciony z powierzchni ziemi... Teraz!
Jedna po drugiej rozległy się detonacje, kiedy szybkostrzelne działka pokładowe
pluły śmiertelnym ogniem. Ziemia zatrzęsła się, w powietrze wyleciały odłamki skał i
wzbiły się kłęby dymu. Działka zamarły, lecz kiedy tylko pojazd wyłonił się z kłębów
pyłu, na nowo rozpoczęły kanonadę. Pojazd był zupełnie nietknięty.
- Ten pojazd jest szybki i wytrzymały, ale główne działa poradzą sobie z nim...
Nagle ziemią wstrząsnęła potężniejsza od poprzednich eksplozja, która szczękiem
odbiła się od otaczających Hartiga metalowych ścian, wywołując deszcz rdzawego
pyłu. Wyjrzał na zewnątrz, zamarł w bezruchu i zaczął mówić matowym głosem:
- Mój lądownik wyleciał w powietrze. Wystarczył jeden strzał z tego cholernego
pojazdu, a nasze działka nawet go nie drasnęły. Teraz skręca w moim kierunku. Na
pewno namierzył wysyłane przeze mnie sygnały radiowe, promieniowanie cieplne lub
coś jeszcze innego. Teraz już nie ma sensu wyłączanie radiostacji. Sunie prosto na
mnie. Strzelam do niego, ale bez skutku. Nie widzę żadnych okien ani wzierników.
Jego załoga musi korzystać z przekaźników telewizyjnych. Próbuję strzelać do
 
występów znajdujących się z przodu pojazdu. To mogą być detektory albo co...
Nawet nie zwolnił...
Odgłos eksplozji przerwał dalszy przekaz. Anteny krążącego wokół planety statku
zaczęły automatycznie poszukiwać utraconego sygnału. Bez skutku. Wtedy, zgodnie
z programem, centrum kontroli sprawdziło inne kanały. Nic. Z typową dla automatów
nieustępliwością zaczęło od początku, lecz nie wykryło nic poza promieniowaniem
atmosferycznym. Po godzinie spróbowało raz jeszcze i powtarzało to następnie co
sześćdziesiąt minut przez całą dobę. Kiedy ta część programu została zakończona,
zgodnie z instrukcją włączyło radiostację nadświetlną i wysłało całą relację
otrzymaną od zwiadowcy z powierzchni planety. Wypełniwszy swą powinność,
wyłączyło wszystkie obwody prócz czuwających i zamarło w nieskończenie
cierpliwym oczekiwaniu na następną instrukcję.
. 2 .
Zapach Śmierci
- Co to? Coś złego? - zapytała Lea.
W miejscu, w którym jej ciało stykało się z Brionem, poczuła jego nagłe napięcie.
Leżeli obok siebie w głębokiej koi całkowicie zrelaksowani i patrzyli przez bulaj na
usianą gwiazdami kosmiczną przestrzeń. Czuła, że jego potężne ramię obejmujące jej
drobne ciało wyraźnie zesztywniało.
- Nic takiego. Spójrz tylko na te kolory...
- Posłuchaj, kochana bryło mięśni, może jesteś najlepszym zapaśnikiem w Galaktyce,
ale jesteś za to najgorszym kłamcą. Coś się stało. Coś, o czym nie wiem.
Brion wahał się przez chwilę, po czym powiedział: - Jest tu ktoś. Niedaleko. Ktoś,
kogo przedtem nie było. Ten ktoś zwiastuje kłopoty.
- Wierzę w twoje zdolności empatyczne. Widziałam, jak się sprawdzały i wiem, że
potrafisz wyczuć stany emocjonalne innych ludzi. Ale teraz jesteś daleko w
przestrzeni kosmicznej, w drodze pomiędzy dwiema gwiazdami oddalonymi od siebie
o całe lata świetlne, skąd więc tu nowy człowiek na pokładzie... - urwała i spojrzała
nagle na zewnątrz, na gwiazdy. - Oczywiście, wahadłowiec. To pewnie jakieś
spotkanie, a nie rutynowa korekta kursu. Czyżby tam był jakiś inny statek
nadświetlny? Ktoś będzie się przesiadał...
- On nie leci... on już przyleciał. Jest już na pokładzie. Idzie prosto do nas. Nie
podoba mi się to wszystko. Nie podoba mi się ten facet... ani ta wiadomość, z którą
przybywa.
Jednym płynnym ruchem Brion zerwał się na nogi, odwrócił się do tyłu i zacisnął
pięści. Mimo iż miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył blisko sto trzydzieści
pięć kilogramów, poruszał się zwinnie jak kot. Lea spojrzała na wyprostowaną postać
 
i prawie poczuła wypełniające ją napięcie.
- Nie możesz mieć pewności - powiedziała cicho. Niewątpliwie masz rację, ktoś
przybył na statek Ale nie musi to wcale oznaczać, że ma jakikolwiek związek z
nami...
- Jeden martwy człowiek, być może nawet dwóch. Ten, który się zbliża, sam cuchnie
śmiercią. Już tu jest. Lea westchnęła głęboko, kiedy usłyszała za sobą otwierające się
drzwi do kajuty. Z lękiem spojrzała przez ramię, nie wiedząc, czego oczekiwać.
Słychać było odgłos delikatnego szurnięcia nogą, po którym nastąpił głuchy stukot. I
znowu: szurnięcie, stukot. Coraz bliżej i głośniej. Zaraz potem w drzwiach ukazał się
mężczyzna. Zawahał się i rozejrzał na boki, mrugając, jak gdyby miał kłopoty ze
wzrokiem.
Lea musiała zdobyć się na niemały wysiłek, aby ukryć uczucie wstrętu, którego na
jego widok doznała, a także aby nie odwracać wzroku. Jedyne oko mężczyznny
spojrzało powoli za nią, na Briona. Kiedy go dojrzał, ponownie ruszył do przodu,
powłócząc wykręconą dziwnie stopą i stawiając ciężko kulę przy każdym kroku.
Zapewne ta sama siła, która okaleczyła jego nogi, oderwała mu również fragment
prawej połowy twarzy. Nowa skóra, która wyrosła w tamtym miejscu, była
jasnoróżowa. Pusty oczodół zakrywała opaska. Nie miał także prawej ręki. W jej
miejscu znajdowała się przeszczepiona do obojczyka jej miniatura, która dopiero po
roku osiągnie normalną wielkość. Teraz była jeszcze nieduża, przypominała z
wyglądu rękę dziecka - miała około trzydziestu centymetrów długości - i zwisała
bezwładnie. Przybyły poczłapał bliżej do masywnej postaci Briona.
- Nazywam się Carver - przedstawił się. - Przybyłem tu, aby się z tobą zobaczyć,
Brandd.
- Wiem. - Napięcie opuściło teraz ciało Briona równie szybko jak nim owładnęło. -
Usiądź i odpocznij.
Lea nie mogła powstrzymać się od odsunięcia na bok, kiedy Carver westchnąwszy
głęboko opadł na koję tuż przy niej. Słyszała jego ciężki oddech i widziała kropelki
potu na skórze, kiedy grzebał w kieszeni, szukając kapsułki, którą następnie włożył
do ust. Spojrzał na dziewczynę i skinął głową.
- Doktor Lea Morees - powiedział. - Pani także potrzebuję.
- Culrel? - zapytał Brion. Carver przytaknął.
- Cultural Relationships Foundation. Rozumiem, że pracowaliście już kiedyś z nami?
- Owszem. To był nagły wypadek...
- Każdy wypadek jest nagły. Stało się coś bardzo ważnego i wysłano mnie, abym
spotkał się właśnie z wami.
- Dlaczego z nami? Dopiero co wróciliśmy z zadupia, jakim była planeta Dis. Lea
tylko co wyzdrowiała. Obiecano nam, że będziemy mieli trochę odpoczynku przed
następną akcją. Zgodziliśmy się pracować dalej dla waszych ludzi, ale nie już teraz...
- Powiedziałem wam... To nagła sprawa - głos Carvera był chrapliwy. Wcisnął
zdrową rękę między kolana, aby powstrzymać drżenie. Był to ból lub przemęczenie
albo obie te rzeczy na raz i starał się im nie poddać. - Właśnie, jak zapewne
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin