Harrison Harry - Planeta smierci 06.pdf

(1037 KB) Pobierz
Harrison Harry - Planeta smierc
Harry Harrison & Ant Skalandis
Planeta Śmierci 6
Przekład Ewa Skórska
Deathworld VI: The Creatures From Hell
An - 1998
Pl - ?
 
l.
Daleko nad oceanem, ukrytym przed ludzkim wzrokiem za łańcuchem
górskim, gromadziły się ciężkie ołowiane chmury. Na Monaloi burze były dość
rzadkim zjawiskiem, ale jeśli już się zdarzały, rozpętywało się piekło. Nie deszcz i
wiatr, ale ściana wody i huragan, istne oberwanie chmury. Za trzysta słonecznych dni
w ciągu trwającego trzysta dwadzieścia dni roku na tej ciepłej, łaskawej planecie
trzeba było płacić elektrycznymi burzami o potwornej sile, i istnymi wodospadami z
niebios.
Setnik Furuhu siedział na drewnianej wieżyczce i uważnie wpatrywał się w
ciemniejące chmury na horyzoncie. Próbował obliczyć, jak długo jeszcze zdołają
pracować owocownicy. Wyszło mu, że najwyżej godzinę. Więc niech się teraz
szybciej ruszają przed zbliżającym się przymusowym odpoczynkiem.
- Ej! - krzyknął Furuhu do swoich dziesiętników przez wiszący mu na piersi
wzmacniacz. - Puśćcie pałki w ruch! Mają się pospieszyć. Jak któryś padnie, to
trudno. Najważniejszy jest rezultat. Jasne? - I dodał: - Wszystkim, którzy zbiorą przed
końcowym gwizdkiem sześć pełnych koszy obiecuję drugą porcję polewki.
Zadanie nie było łatwe, ale wykonalne. Chętnych do drugiej porcji zawsze
było wielu, ale Furuhu mógł sobie pozwolić na takie obietnice - nie był przecież
zwykłym setnikiem, lecz zaufanym setnikiem sułtana Azbaja.
Takich przywódców, jak Azbaj, nie nazywano “tysiącznikami”. Nie stali na
czele konkretnej liczby ludzi i owocowników, lecz byli wszechwładnymi panami
wyznaczonych terytoriów, zwanych sułtanatami. Nad sułtanami był już tylko emir-
szach całej planety Monaloi.
Setnik Furuhu był jeszcze młody, ale szybko pokonywał kolejne szczeble
służbowej drabiny i liczył, że wkrótce zostanie osobistym ochroniarzem sułtana.
Zasłużył na awans: był taki pilny, taki bezlitosny, taki okrutny. Już wtedy, gdy był
zwykłym dziesiętnikiem podobało mu się bicie podwładnych. Razem ze wszystkimi
pracował po kolana w wodzie pod palącymi promieniami słońca, wśród rzędów
kłującego krzewu ajdyn-czumry, obsypanego ciemnymi kiściami dojrzałych owoców,
ale starał się bardziej od innych.
Teraz jeszcze bardziej podobało mu się siedzenie w specjalnym fotelu
zamontowanym na wieżyczce na długich palach saratelli. Siedział pod baldachimem
dającym delikatny chłód i obserwował, jak jego podwładni poganiają owocowników.
 
Owocownicy byli dość podobni do ludzi, ale nie umieli mówić po monalojsku,
a ich głowy i niektóre inne części ciała były porośnięte sierścią. Wyglądali niczym
makadryle. Monalojczycy odczuwali naturalną odrazę, patrząc na coś takiego i
nikogo nie dziwił zakaz wchodzenia w jakiekolwiek nieformalne kontakty z tymi
żałosnymi stworami.
Furuhu w ogóle nie wyobrażał sobie, jakie mogłyby być nieformalne kontakty
z owocownikami. Jaki kontakt można nawiązać z tymi mutantami? To prawda,
wydaje im rozkazy w ich idiotycznym języku, ale nigdy nie przyszłoby mu nawet do
głowy, żeby pogawędzić z owocownikiem o pogodzie czy jedzeniu! Już sama myśl
była wstrętna. A jednak. Niestety, zdarzali się wśród dziesiętników ludzie, którzy
łamali prawo. Sam kilka razy widział dziesiętników, którzy zaczynali rozmowę z
sierściuchami. Nie, nie wśród jego podwładnych, chwała emirowi-szachowi! Takich
dziesiętników od razu zwabiano ze służby. A nieuważnego setnika przenoszono na
zwolnione właśnie miejsce, czyli degradowano. Furuhu nie wiedział dokładnie, co
później robiono z tymi, którzy łamali prawo, ale domyślał się, że ich los był nie do
pozazdroszczenia.
Chodziły słuchy, że niektórzy Monalojczycy łączyli się z samicami
owocowników. Furuhu na samą myśl o tym czuł wstręt, jakby gołą stopą wdepnął w
ekskrementy. Ale jego przyjaciele, rżąc wesoło, przekazywali sobie obrastające
szczegółami opowieści. Kiedyś setnik Guruzu, widząc niedowierzanie Furuhu,
poklepał go po ramieniu i szepnął z uśmiechem:
- Młody jeszcze jesteś! Oczywiście, że sierściuchy to bydlęta. Ale przyjrzyj
się uważniej ich samicom.
I pewnego dnia Furuhu się przyjrzał. Przedtem nie za bardzo je rozróżniał - co
można wypatrzyć pod strzępami szmat i brudną sierścią? Coś niecoś udało mu się
jednak dojrzeć i Furuhu przeraził się: wyglądali tak samo jak ludzie! No, prawie tak
samo. Przez dawny wstręt przebiło się potajemne, głęboko ukryte i bardzo silne
pożądanie. Tak go to zadziwiło, że o mało nie pobiegł przyznać się przełożonym do
swoich brudnych myśli. Tak powinien zrobić, bo tak nakazywał Statut. Ale -
zrezygnował; sam zwalczy to niegodne uczucie. Bał się też kary, która mogła
zaszkodzić mu w karierze.
Do tej pory Furuhu nie złamał żadnego prawa i wierzył święcie, że zostanie
nagrodzony kolejnym awansem. Możliwe, że już niedługo. Czuł, że to nowe
stanowisko spodoba mu się jeszcze bardziej, chociaż niewiele wiedział o życiu
 
wybrańców, którzy większość czasu spędzali w pobliżu sułtanów za wysokimi
ogrodzeniami, gdzie nie wpuszczano nawet zaufanych setników.
Na pewno mają tam dobrze! - rozmyślał Furuhu, próbując wyobrazić sobie
wspaniałe sady i zdumiewające szklane domy, o których lubili pogadać jego starsi
przyjaciele. Ale oni zawsze wymyślali niestworzone rzeczy.
Twierdzili na przykład, że za górami, za oceanem jest inny kontynent, z
którego co chwila wzbijają się w przestrzeń niebiańskie statki - a przesuwające się
światła, które można czasem zobaczyć nocą pośród nieruchomych gwiazd, to właśnie
te statki. Że owocownicy są przywożeni na plantacje nie morzem, lecz drogą
powietrzną, i że nawet ich zbiory ajdyn-czumry wysyłają na ogromnych statkach
prosto w niebo, dlatego że tam, bardzo daleko, wśród gwiazd, są planety, na których
też żyją ludzie. Furuhu nie bardzo chciało się w to wierzyć. Zwłaszcza w to o ajdyn-
czumrze, czy też o superowocach, jak je czasem nazywano. On najlepiej wiedział, co
działo się z dojrzałymi owocami - zbiory z całej plantacji codziennie zwożono do
Kombinatu. Kombinat je wchłaniał, by później wydzielić energię życiową, zasilającą
całą Monaloi. Kto by tego nie wiedział? Ale czasem lubił posłuchać różnych
niewiarygodnych historii.
W końcu co jeszcze miał do roboty? Mógł pić czorum - dobre owocowe wino.
Mógł słuchać muzykantów, grających na gynde, albo tańczyć z kobietami. Ale
porozmawiać z przyjaciółmi Furuhu też lubił. Nie było to bezpieczne, tych, którzy
gadali zbyt dużo, zabierano. Przychodzili ochroniarze sułtana i związywali im
nadgarstki wilgotnymi korzeniami ajdyn-czumry. Mokre korzenie ściśle przywierały
do każdego przedmiotu, a po wyschnięciu można je było tylko przepiłować, a i to nie
każdą piłą. Furuhu wprawdzie nie doświadczył tego na sobie, ale nieraz widział...
Dlaczego nagle przyszły mi do głowy takie smutne myśli? - zastanowił się, ale
natychmiast odgadł przyczynę, kiedy sobie uświadomił, że od dziesięciu minut
uważnie obserwuje ładną samicę owocowników. Naprawdę wydała mu się
pociągająca i to było straszne. Furuhu od dawna miał ten fatalny zwyczaj, ale wtedy
prawomyślna połowa jego mózgu przeciwstawiała się temu haniebnemu zajęciu i
zmuszała młodego setnika do odwrócenia uwagi, automatycznie przywołując jakieś
nieprzyjemne wspomnienie.
Uważaj, Furuhu, bo i tobie kiedyś zwiążą ręce, jeżeli będziesz dawał upust
niskim żądzom, upomniał się. Weź się w garść, przecież potrafisz być okrutny i
mądry. Umiesz milczeć, nawet kiedy masz straszną ochotę, by opowiedzieć komuś
 
idiotyczną historyjkę... nawet po całej butelce czorumu. Weź się w garść. Oderwij
wzrok od tej pokraki!
Wprowadzenie tego polecenia w czyn przyszło mu dość łatwo, bo z drugiej
strony jego wieżyczki rozległ się ogłuszający wrzask. Pośród krzewów wył jakiś
opętany owocownik, przestał pracować i wzniósł ręce do nieba.
Oho, nic dobrego z tego nie będzie! - pomyślał Furuhu. Szaleńcy trafiali się
rzadko. Zazwyczaj od razu ich zabijano, ale i tak bywało, że ściągali nieszczęście.
Ostatnim razem, gdy taki kretyn zaczął wrzeszczeć, burza nadciągnęła pół godziny za
wcześnie. Owocownicy nie zdążyli schować wszystkich koszy i grad wytłukł
mnóstwo owoców bezcennej ajdyn-czumry. Najbardziej przerażające było to, że
opętańcy krzyczeli po monalojsku. Kaleczyli język okropnie, ale czasem udawało im
się wymówić nie tylko pojedyncze słowa, ale i całe sensowne zdania. Gdy się tego
słuchało, mróz chodził po kościach. Przecież statut planety Monaloi głosił wyraźnie:
“Monalojczyk nie powinien mówić w języku owocowników, owocownik nie może
mówić po monalojsku”. “Nie może” oznacza tylko jedno - nie może. A z wrzasków
tego opętanego dało się wyłowić kilka całkiem zrozumiałych zwrotów:
- Ratunkujcie się! Niebezpiecza! Burza nie duża zła! Góry więcy stracha!
Jak każdy szaleniec, ten owocownik doskonale rozumiał (tacy jak on potrafią),
że ludzie mu nie uwierzą. Krzyki opętanych zawsze były krzykami rozpaczy. Nie
ostrzegali o niebezpieczeństwie, tylko je ogłaszali, gdy już było za późno, żeby coś
zrobić. Za późno, żeby się “ratunkować”. Ale ten owocownik prócz zwykłych
ostrzeżeń zdążył wykrzyczeć coś zupełnie niezwykłego. Z uporem wymieniał dwa
nieznane Furuhu imiona. Prosił, żeby znaleźć pewnego człowieka i koniecznie mu
przekazać, że wszystkiemu winien jest jakiś inny człowiek. Furuhu bardzo dobrze
zapamiętał te dziwnie brzmiące imiona, ale bał sieje powtórzyć, nawet w myślach.
Zupełnie jakby to było złowieszcze czarnoksięskie zaklęcie. Młody setnik nigdy nie
przypuszczał, że imiona mogą być tak przerażające.
Potem jeden z najbardziej krzepkich dziesiętników, wysoki Żumu, uderzył
opętanego pałką i w ten sposób zmusił do zamilknięcia. Zaraz potem dwóch innych
przyłączyło się do bicia owocownika. Furuhu widział, jak zakrwawione ciało
odciągają daleko od wieżyczki i wrzucają do mętnej wody pomiędzy rzędami
krzaków.
Cóż, wydarzenie jakich wiele, nic nadzwyczajnego. A jednak coś w tym
wszystkim nie spodobało się Furuhu, coś nie dawało mu spokoju. Do jego duszy
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin