Kraszewski Józef Ignacy - Maleparta.txt

(690 KB) Pobierz
   MALEPARTA
   
   Powieć historyczna
   z XVIII wieku
   
   przez
   
   J. L. Kraszewskiego.
   
   Maleparta  do czarta.
   Przysłowie polskie.
   
   
   Wydanie J. N. Bobrowicza
   
   
   
   Lipsk,
   w Księgarni Zagranicznej.
   (Liberairie étrang?re).
   1844 Druk Breitkopfa i Härtla w Lipsku


Tom I.
   
    
ROZDZIAŁ I
    
   Znacie zapewne Lublin ? Któżby go nie znał dzisiaj, i komuż mile na myl nieprzychodzš 
wdzięczne jego okolice, stare kocioły, malownicze dwie stare bramy, czysty Kapucyński 
kociołek, smętna Fara, ponury Dominikański, niesmacznie odnowione Jezuickie mury i 
Zamek? Znacie go jakim dzi jest, spokojnym, czystym, odwieżajšcym się, jak podtatusiały 
staruszek co nowš kładzie perukę i wygala siwš brodę, żeby się wydać młodszym; znacie go z 
nowemi jego gmachami, z pięknem krakowskiem przedmieciem, z czystemi placami, 
ogrodami, brukami i szosę.  Ale nie
     stary to Lublin trybunalski, nie stary to ów gród rokoszowy i jarmarkówy, sławny swemi 
piwnicami na Winiarach, norymberskie-mi sklepami, błotem ulic, wrzawš żołdaków, palestrš 
z piórem za uchem i szerpetynš u pasa; nie stare to miasto, co się chlubiło kilkudziesišt 
kociołami i wskazywało fundacye Leszka Czarnego, co się chlubiło zamkiem w którym 
Długosz ćwiczył Kazimierzowe dzieci, stołem na którym podpisano Unjš, szczerbami w 
murach, jednemi po ruskich kniaziach, drugiemi po Mindowsie, jeszcze innemi po 
rokoszanach Zygmuntowskich.
   Dzisiejszy Lublin, to jakem wam mówił, staruszek do niepoznania wygolony, 
wymuskany, wybielony i ani w nim znać jego burzliwej przeszłoci. Cofnijmy się ku niej 
nieco; niedalej jak ku przeszłemu wiekowi.
   Stańmy przeciw głównej budowie, przeciw gmachowi trybunalskiemu (1) i spojrzyj-
    
   -----------------
   (1) Ratuszowi. my do koła. Co za zgiełk, wrzawa, hałas i plštanina! Z Krakowskiego 
przedmiecia, z Grodzkiej ulicy, z Dominikańskiej cišgnš na sšdy karoce, kolasy, taradajki, 
konni i pieszaki. Deputaci, Mecenasy, palestra, pisarkowie, klienci, arbitrowie, ciekawi, 
przekupnie, żydzi, mieszczanie, mieszczki, pachołcy trybunalscy i miejscy, kozactwo i rajtary 
panów sędziów, służba i dworzanie i Bóg wie jeszcze kto.
   Godzina sšdów; już JW. Marszałek Janie owieconego trybunału, ruszył w poszóstnej 
karocy, z kwatery swej na Krakowskiem, podle kociołka więtego Ducha, Jch Moć 
Deputaci, każdy spojrzawszy na zegarek dosiedli ten konia, ten kolasy, ten skromniejszej 
taradajki. Boi między JJMM. deputatami sš ubodzy, sš poczciwi, sš skromni co nie widzš 
potrzeby substancyi swej na dogodzenie próżnoci marnować. Każdy z PP. Deputatów, 
dworno; czy płatni czy tylko przyjani, towarzyszš mu panowie szlachta powietnicy, jedni 
konno, drudzy czepiajšc się kolasy, inni przemykajšc się pieszo cieszkami po pod 
kamienicami.
   Słychać powitania i rozmowy, przekleństwa i miechy. Wród ulicy szaraczkowa szlachta, 
co do izby dostšpić nie mogła, wstrzymuje tryumfalny pochód deputatów, cisnšc się z 
probami, do uszu i do stóp Janie Wielmożnych. Służba rozpycha, wonice krzyczš, szlachta 
głos podnosi  i karoca rusza dalej.
   Największy cisk u forty trybunalskiej, u podnóża wschodów wiodšcych na górę: tu 
przecisnšć się nie można, młoda palestra zajmuje forpoczty, służba, dworscy, pacholiki 
wchodzš i schodzš; przekupnie z koszykami na plecach, obwołujšc swój towar wrzeszczš; 
powozy zajeżdżajš  pachołcy rozpychajš tłum. Cała przednia ciana kilko-piętrowego 
gmachu, oklejona do wysokoci pierwszego piętra, zapisanemi i zadrukowanemi 
ogłoszeniami, zawieszona na miotami handlarzy, zastawiona straganami przekupek. Za 
hałasem gawiedzi niesłychać dzwonów co bijš u Fary i Dominikanów na wotywę; niekiedy 
tylko z tego szumu wypłynie na wierzch, wrzask jaki, przekleństwo, ogromny miech, stukot 
lub głos dzwonu. I znowu szumi, tętni, gwarzy, wre w tym tłumie, jak w kotle czarownic na 
sabbacie.
   Trudno rozeznać postacie, taki cisk, tak pełen placyk Bożego ludu, tylko po łbach poznać 
można z góry patrzšc, z czego się składa ta ruchawš massš.
   Nad niš wystajš rogatywki karmazynowe i białe JM. PP. Deputatów, bobrowe czapki 
Jezuitów, piórami strojne kołpaki wykwintnisiów i czarne axamitne kapuzy i błyszczšce 
szyszaki nielicznej siły zbrojnej. Niżej pomięszane lisie bramy żydowskich czapek i 
kapelusze ich czarne, czółka pań mieszczek, żółte stroiki żydowic, szaraczkowe, papuzie, 
białe, czerwone nakrycia łbów szlacheckich i gołe głowy z rozwianemi od wiatru włosami. 
Niekiedy po nad tę dziwacznš mozajkę, wzniesie się ręka z pa- pierem, ręka z szablš, z laskš, 
z workiem i znowu utonie: niekiedy parsknš łby końskie strojne w pióra i złocone trzęsidła, 
zamachnie bat stangreta, zawiecš gałki mosiężne u karety.
   Na wschodach jak na placu, ciżba i zgiełk, ledwie rodkiem zostało ciasne przejcie na 
górę, co się rozszerza uszanowaniem dla JJWW. Deputatów; powolnie, wspaniale, dumnie 
dšżšcych na sšdy i znowu zwęża i zaliwa. Cišgnš tym przesmykiem, po wyżłobionych 
wschodach sławni mecenasi, adwokaci, plenipotenci, aktorowie spraw, palestranci z tekami 
pod pachš.
   Swawolna młodzież rozpiera się na balustradach i poręczach chichoczšc, żartujšc, drwinki 
strojšc z mniej zacnych przechodzšcych, a zwłaszcza z poczciwych domatorów, co z plikš 
papierów i pokornš minš, radziby się od nich czego dowiedzieć, w czem poinformować.  
Na przejcie tylko JW. Prezesa i znaczniejszych sędziów, ucicha palestra; ale zaledwie za 
czerwonš szubš zamknęły się drzwi górne, jużci znowu hałas rozpoczyna się w najlepsze.
   Jedni rozprawiajš o wczorajszych przygodach na Winiarach i na Grodzkiej lub 
Żydowskiem miecie, jak się tam powanili i pokiereszowali; drudzy z panów Mecenasów 
podkpiwajš, inni z mieszczan szydzš, tamci o paniach mieszczkach i kupcowych łaskawych 
na palestrę z umiechem wspominajš. A wród rozmowy to zakłady, to wyzwania, to umowy 
się zawišzujš.
   Niechno lisia kapuza żyda ukaże się tylko we drzwiach, jużci na niewiernego wszyscy, jak 
psy na kota i szczęliwy jeli bez guzów pójdzie z kwitkiem; niedowiedziawszy się nawet 
czego żšdał.
   Niżej palestry rozstawionej po wschodach, gwarzšcej w sieniach, i na placu nawet pod 
samemi wielkiemi drzwiami, siedzš przekupki i przekupnie. Stary, niegdy kuchmistrz JMX. 
Biskupa, przedaje pampuszki ciepłe i pierożki z serem; tłusta obok niego siedzšca w czarnem 
wytartem czółku, wyszczekanš baba, na zydlu zawieszonym fartuchem, wystawiła bułeczki, 
pierniki, makagigi, jabłka i inne łakocie. Pani Kasprowej cała ta hałastra nie straszna, licha 
zjedzš żeby się czego zarumieniła i na co bšd nieodpowiedziała. Dalej za stolikiem 
zamkniętym na kłódkę, blady, wylękły, rzucajšcy obłškanemi oczyma nieustanny kozubales 
płacšcy, siedzi stary Abraham lwowski wexlarz; a tak mu strach swego położenia, tak mu nie 
dobrze, ciasno, tak niebezpieczno, że pomimo kilkonastoletniego przywyknienia, jeszcze dzi 
jakby pierwszy raz, siadł u wrot Trybunału. Na jego twarzy, czytasz wyryty na wieki, 
dręczšcy go niepokój. Nie mie się odwrócić, boi się obejrzeć, ciska w garci worek, dusi 
stół nogami i truchleje, a siedzi.
   Pod okapem wschodów w wytartym kontuszu niegdy granatowym, i dawniej 
bramowanym szychowš plecionkš, siwy, wywiedły, z białemi prawie oczyma, które pływajš 
w zaczerwienionych powiekach, cinio- nemi usty, brudno siwym wšsem, wygolonš 
czuprynš, w czarnych wykrzywionych butach, siedzi nad maleńkim stoliczkiem, czerwonego 
niegdy sukna obrywkiem osłonionym; ex-Mecenas Prozorowicz, dzi zajmujšcy się pod 
wschodami trybunalskiemi przepisywaniem potrzebnych na prędce skryptur, pisaniem prób 
dla szlachty i t. p. Dawniej był to wzięty prawnik, ale żona zbyt piękna, nadto młoda, potem 
trunek zgubili go nakonsyderacyi i fortunce. Sierota na staroć, straciwszy fertyczna 
małżonkę, która w Warszawie in hospicio umarła zjedzona chorobš; bez sposobu do życia 
wyżebrał sobie kštek pod wschodami i póki mu jeszcze oczy służš, pisze. A co napisze to 
przepije, i wytrzewiony pisze znowu, i napisawszy znowu pije. Palestranci go nie wiem 
czemu szanujš; on ich po staremu przywykłszy trochę z góry traktuje. Czasem kiedy nie ma 
co pisać, a stanie pod wschodami i patrzy na przechodzšcych, to mu się nie jeden nawet z 
Deputatów skłoni a nie jeden z bundziucznych czerwononosych Mecenasów i Patronów, 
nizko choć niechętnie czapkuje. A Prozorowicz, ciszo pod nosem mruczy:
    O! o! patrzcie no go! Sajetowy kuntusz, delja na nim rysiami podbita, a jak aplikował u 
mnie niedawno, to mu. Jmoć stare szarawary moje na Nowy Rok dawała i w nogi za to 
całował! 
   Na drugiego znowu:
    I to to wyszło na ludzi. Panie Jezu Chryste. A miało to głowę jak ceber wielkš, a jak 
ceber wywrócony próżnš. I patronuje to to teraz. I dmie się! A kiedym replikę mu raz dał 
przygotować, to djabeł wie co pomatał, pokręcił, żem w niš kazał jemu samemu wiecę potem 
oprawiać !
   P. Prozorowicz mruczał tak, póki go kto do stoliczka jego nieodwołał, tam jeli szlachcic 
chciał dyktować i mięszać się w układ proby, albo poprawiać starego wygę, gorzej jeszcze 
nałajał.  Co to Wasze mylicie, żecie lada jakiego, lada jakiego złapali skrybenta i możecie 
znać lepiej odemnie jura consuetudines et formalitates! Nie słyszelicie o Prozorowiczu ? hę ? 
   Szlachcic się zacietrzewił, a Prozorowicz nuż na niego.
    Wiele tu jest Mecenasów, Prokuratorów, Patronów, wszystko to aplikowało przy mnie! 
Nie uczcież mnie Wasze rozumu, albo nie, to piszcie sobie sami!
   Niedaleko od Prozorowicza, stali zawsze kilku czerwononosych, lada jako odzianych, ale 
pod wyszarzanš sukniš ukrywajšcych starannie swoje ubóstwo, patronów niższego rzędu, 
onych to patronów, co wysługiwali się ren...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin