Higgins Jack - Cena odwagi.pdf

(537 KB) Pobierz
Higgins Jack - Cena odwagi
PROLOG: koszmar
Bili Koreańczyka w sąsiednim pokoju. Zatłukli go na śmierć, ale za nic nie mogli
go złamać. Był uparty i podobnie jak większość jego rodaków gardził Chińczykami, a
oni odpłacali mu tym samym. Koreańczycy to twardziele, a ich oddziały miały
najwyższy wskaźnik zabójstw w Wietnamie.
Na zewnątrz rozległy się kroki, drzwi się otwarły i wszedł młody chiński oficer.
Strzelił palcami, a ja poderwałem się jak dobrze wytresowany pies i stanąłem na
baczność. Kilku strażników wywlokło Koreańczyka za nogi, owinąwszy mu głowę
kocem, żeby nie zabrudzić podłogi krwią. Oficer przystanął i zapalił papierosa, nie
zwracając na mnie uwagi. Potem ruszył dalej korytarzem, a ja poczłapałem za nim.
Minęliśmy pokój przesłuchań, co przyjąłem z ulgą, i zatrzymaliśmy się na samym
końcu, przed gabinetem komendanta obozu. Młody oficer zapukał, wepchnął mnie do
środka i zamknął drzwi.
Pułkownik Chen-Kuen pisał coś pilnie przy biurku. Przez jakiś czas nie zwracał
na mnie uwagi, potem odłożył pióro, wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz.
— Deszcze spóźniają się w tym roku.
Nie wiedziałem, jak mam odpowiedzieć na to odkrywcze stwierdzenie, nie
wiedziałem nawet, czy należało coś odpowiadać. Zresztą pułkownik nie dopuścił
mnie do głosu. Mówił dalej, wciąż odwrócony do mnie plecami:
— Obawiam się, że mam dla ciebie złe nowiny, Ellis. Otrzymałem
wreszcie instrukcje z Centralnego Komitetu w Hanoi. Ty i generał
St.Claire macie zostać straceni dziś rano.
Odwrócił się z poważną, zatroskaną miną i mówił jeszcze długo, ale nie
wiedziałem, czy wyrażał swoje współczucie, ponieważ byłem
5
jak ogłuszony. Widziałem jego bezgłośnie poruszające się usta, ale nie słyszałem ani
słowa.
Wyszedł. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Kiedy drzwi znowu się otwarły,
myślałem, że przyszli po mnie strażnicy, była to jednak Madame Ny.
Nosiła mundur wcale niepodobny do mundurów żołnierzy Republiki Ludowej,
najwyraźniej skrojony przez dobrego krawca. Wysokie skórzane buty, koszula khaki,
tunika z głębokim dekoltem, odsłaniającym wspaniałe piersi. Ciemne oczy, mokre od
łez, wyglądały tragicznie w bladej twarzy.
— Tak mi przykro, Ellis — powiedziała.
Dziwne, ale prawie jej uwierzyłem. Prawie, lecz nie całkiem. Przysunąłem się
dostatecznie blisko, żeby nie chybić, splunąłem jej w twarz, otworzyłem drzwi i
wyszedłem.
Młody oficer zniknął, ale czekało na mnie kilku strażników. Wyglądali jak
chłopcy, krępi mali rolnicy z pól ryżowych, którzy ściskali swoje zabójcze karabinki
AK zbyt kurczowo, jakby do nich nie przywykli. Jeden z nich wystąpił do przodu,
otworzył ostatnie drzwi i gestem kazał mi wyjść.
Obóz wydawał się opuszczony, ani jednego więźnia w zasięgu wzroku. Brama
stała otworem, wieże strażnicze falowały w porannej mgle. Wszystko czekało. A
potem usłyszałem odgłos maszerujących stóp i zza rogu wyszedł St.Claire,
eskortowany przez młodego chińskiego oficera i dwóch strażników.
Nawet w dziurawych butach i podartym zielonym kombinezonie wciąż wyglądał
jak wzór żołnierza. Miał energiczne, celowe ruchy zawodowego wojskowego. Każdy
krok coś znaczył. Wydawało się, że to on prowadzi Chińczyka i strażników, nie na
odwrót.
Zatrzymał się i spojrzał na mnie badawczo, a potem uśmiechnął się swoim
słynnym st.claire'owskim uśmiechem, który sprawiał, że czułeś się najważniejszą
osobą na całym cholernym świecie. Podszedłem do niego i dalej ruszyliśmy razem.
Przyspieszył kroku, a ja ledwie za nim nadążałem. Zupełnie jakbyśmy wrócili do
Benning na musztrę. Strażnicy musieli podbiegać, żeby nas dogonić.
Spóźniony deszcz pułkownika Chen-Kuena lunął nagle, kiedy wyszliśmy za
 
bramę — gwałtowna ulewa, jaka towarzyszy monsunowi. St.Claire nie zwrócił na to
uwagi. Dalej maszerował w tym samym szybkim tempie, aż wreszcie jeden strażnik
musiał wybiec do przodu, żeby pokazać drogę.
W innych okolicznościach mógłbym się nieźle ubawić, ale nie teraz. W
strumieniach deszczu dotarliśmy do lasu i ruszyliśmy ścieżką, która prowadziła do
rzeki oddalonej o jakąś milę.
Kilkaset jardów dalej weszliśmy na rozległą polanę, opadającą stromo ku ścianie drzew.
Całą polanę pokrywały kopczyki ziemi, schludny mały cmentarzyk, ale naturalnie bez
nagrobków.
Młody oficer kazał nam się zatrzymać. Jego twardy głos głucho brzmiał w deszczu.
Staliśmy i czekaliśmy, a on rozglądał się dokoła. Zostało już niewiele wolnego terenu, on
jednak nie zamierzał przejmować się taką drobnostką. Wybrał miejsce na skraju polany,
wskazał nam dwie zardzewiałe, dobrze już wysłużone łopaty, a sam stanął pod drzewem z
dwoma strażnikami i palił papierosa, podczas gdy trzeci żołnierz pilnował nas przy pracy.
Ziemia była gliniasta, spulchniona deszczem, łatwa do kopania. Nabierałem pełne łopaty i
wkrótce stałem już po kolana we własnym grobie. St.Claire pracował, jakby spodziewał się
nagrody; jego potężne ramiona wyrzucały w powietrze trzy łopaty błota na moją jedną.
Deszcz wciąż się wzmagał, jakby chciał zatopić resztki nadziei. Wkrótce umrę. Strach
przed śmiercią ścisnął mnie za gardło, a potem... Ściana wykopu obsunęła się nagle, pewnie z
powodu wilgoci, i odsłoniła ludzką dłoń wraz z częścią przedramienia; sterczała z ziemi,
przegniła, z ciałem odpadającym od kości.
Odwróciłem się gwałtownie, straciłem równowagę i upadłem płasko na twarz. W tej
samej chwili zawaliła się druga ściana wykopu.
Walcząc o łyk powietrza, usłyszałem śmiech St.Claire'a, ten niezwykły, głęboki,
dźwięczny śmiech, wydobywający się jakby z samych korzeni jego istoty. Trupi fetor uderzył
mnie w nozdrza i oczy. Otworzyłem usta do krzyku, a wtedy wypełniły się ziemią, która
zdławiła we mnie życie i zgasiła ostatni promyk światła. Pogrążyłem się w ciemności...
1. KONIEC ŚWIATA
Sen zawsze kończył się tak samo — siedziałem sztywno wyprostowany na łóżku,
krzycząc jak dziecko, które boi się ciemności, a śmiech St.Claire'a wciąż dzwonił mi
w uszach, i to było najgorsze.
I jak zawsze, kiedy zapadała cisza, czekałem z przerażeniem na coś, co ma się
stać, czego lękałem się nade wszystko, ale nie potrafiłem nazwać.
Jak zwykle nic się nie stało. Tylko deszcz uderzał w okna starego domu, tylko
północny wiatr hulał nad wrzosowiskami. Nasłuchiwałem z przechyloną głową,
czekając na znak, który nie nadchodził. Dygotałem lekko i pociłem się obficie. Tak
znalazła mnie Sheila, która przyszła po chwili.
Malowała — w lewej dłoni ściskała jeszcze paletę i trzy pędzle, a stary aksamitny
szlafrok, jej zwykły strój, był upstrzony farbami. Odłożyła paletę i pędzle na krzesło,
przysiadła na brzegu łóżka i wzięła mnie za ręce.
—Co się stało, kochany? Znowu ten sen?
Kiedy się odezwałem, głos miałem ochrypły i drżący.
— Zawsze ten sam... zawsze. Dokładny w każdym szczególe,
dopóki St.Claire nie zaczął się śmiać.
Pod wpływem napięcia zacząłem trząść się nieopanowanie i zgrzytać zębami.
Sheila natychmiast zrzuciła szlafrok, wśliznęła się pod prześcieradła, objęła mnie
ciepłymi ramionami i przycisnęła do swojego wspaniałego ciała.
Jak zwykle wiedziała, co robi, ponieważ strach podsyca sam siebie bez końca, jest
niczym wściekły pies kręcący się za własnym ogonem. Całowała mnie i głaskała
delikatnymi dłońmi. Odczułem ulgę, a po chwili, za sprawą jakiejś tajemniczej
alchemii, Sheila
leżała na plecach i rozkładała uda, żeby mnie przyjąć. Ta sama stara historia, zawsze
atrakcyjna i najlepsza terapia na świecie — tak sobie powtarzałem.
9
6
 
Niewielu Anglików służyło w amerykańskiej armii w Wietnamie, ale jest nas
więcej, niż ludziom się wydaje. Jeżeli mówiłem to w mieszanym towarzystwie, żeby
wyjaśnić, co robiłem przez ostatnie trzy lata, zwykle reagowano uniesieniem brwi, a
niekiedy otwartą wrogością.
Przyjęcie, na którym poznałem Sheilę Ward, należało właśnie do tego rodzaju
spotkań. Panowała tam sztywna, pseudointelektualna atmosfera. Umierałem z nudów.
Nie znałem żywej duszy poza gospodynią. Zanim wreszcie znalazła dla mnie czas,
zdążyłem zrobić najrozsądniejszą rzecz w takiej sytuacji — zalałem się w pestkę, co
w tamtych czasach przychodziło mi bez trudu.
Na nieszczęście gospodyni nic nie zauważyła i postanowiła przedstawić mnie
pewnemu socjologowi z Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej, który cudownym
zrządzeniem losu, możliwym tylko w sferach akademickich, otrzymał doktorat za
badania systemu walutowego w rewolucyjnych Chinach, chociaż nigdy tam nie był.
Informacja, że poświęciłem trzy lata mojego młodego życia, służąc w
Amerykańskich Siłach Powietrznych w Wietnamie (włączając w to dłuższą odsiadkę
w obozie jenieckim na północy), podziałała na niego jak czerwona płachta na byka.
Powiedział mi, że jestem wart nie więcej niż gówno przylepione do podeszwy, co
spodobało się grupce ludzi chłonącej jego słowa, ale na mnie nie zrobiło wielkiego
wrażenia.
Wyjaśniłem mu, co może mi zrobić, posługując się płynnie dialektem kantońskim,
którego chyba nie zrozumiał — dziwne jak na eksperta od spraw chińskich.
Ale ktoś inny zrozumiał i dzięki temu poznałem Sheilę Ward. Najbardziej
efektowna kobieta, jaką widziałem w życiu. Marzenie każdego mężczyzny. Miękkie
buty z czarnej skóry sięgające do ud, strzępek pomarańczowej wełny udający
sukienkę, brązowe włosy spadające na ramiona, mocna chłopska twarz, usta szerokie
co najmniej na pół mili. Te usta ratowały ją przed brzydotą. Były wyjątkowe.
 Nie możesz mu tego zrobić — odezwała się w dobrej chiń-szczyźnie. —
Dostaniesz co najmniej pięć lat.
 Nieźle — przyznałem ponuro. — Ale akcent masz okropny.
 Yorkshire — wyjaśniła. — Pracująca dziewczyna z Doncaster.
10
Mój mąż był wykładowcą na uniwersytecie w Hongkongu przez pięć lat.
Rozmowę przerwał mój przyjaciel socjolog, który próbował odepchnąć Sheilę,
więc stuknąłem go niezbyt delikatnie pięścią pod żebra. Upadł z przeraźliwym
okrzykiem.
Nie bardzo pamiętam, co było potem, prócz tego, że Sheila wyprowadziła mnie i
nikt nie próbował nas zatrzymać. Pamiętam, że padało, pamiętam, że oparłem się o
mój samochód stojący w bocznej alejce, pod latarnią.
Zapięła mi płaszcz i powiedziała trzeźwo:
 Zachowałeś się paskudnie.
 Ostatnio nabrałem paskudnych zwyczajów.
 Często wdajesz się w bójki?
 Od czasu do czasu. — Usiłowałem zapalić papierosa. — Drażnię ludzi albo oni
mnie drażnią.
 A potem czujesz się lepiej? — Potrząsnęła głową. — Nie przyszło ci do głowy,
że są inne sposoby rozładowania napięcia?
Narzuciła na ramiona jasnoczerwoną ortalionową kurtkę dla osłony przed
deszczem. Sięgnąłem pod kurtkę i pomacałem piękną, twardą pierś.
— Widzisz? — powiedziała spokojnie.
Oparłem się o samochód i wystawiłem twarz na deszcz.
 Umiem jeszcze kilka rzeczy oprócz bicia ludzi. Znam łacińskie deklinacje, bo
chodziłem do odpowiedniej szkoły, i potrafię znaleźć północ ustawiając godzinową
wskazówkę zegarka na słońce albo wbijając kij w ziemię. I umiem gotować.
Wspaniale przyrządzam małpy, a szczury drzewne to moja specjalność.
 Facet dokładnie w moim typie — oświadczyła. — Widzę, że będziemy
pasować do siebie.
 
 Jest tylko jeden haczyk — dodałem. — Łóżko. Zmarszczyła
brwi.
 Chyba niczego ci nie obcięli?
 Wszystko mam na swoim miejscu i w pełnej gotowości, szanowna pani. —
Zasalutowałem ponuro. — Po prostu nigdy nie byłem dobry w te klocki. Chiński
psychiatra kiedyś mi powiedział, że to dlatego, iż mój dziadek przyłapał mnie w
łóżku z fińską pokojówką, kiedy miałem czternaście lat, i sprał mnie swoją ulubioną
laską z tarniny. Wiesz, on był generałem i przeniósł tę laskę przez całą pustynną
kampanię, więc naturalnie nie mógł mi wybaczyć, kiedy się złamała.
 Na tobie? — upewniła się Sheila.
 Właśnie. Dlatego wątpię, czy będziesz zadowolona.
— Zobaczymy. — Nagle znowu była panienką z Doncaster,
z yorkszyrskim akcentem głucho brzmiącym na deszczu. — Co ty
robisz... to znaczy z czego żyjesz?
Wzruszyłem ramionami.
— Ostatni z dinozaurów. Skazany na wymarcie. Posiadam tak
zwane osobiste dochody... całkiem spore. W nielicznych wolnych
chwilach próbuję również pisać.
Uśmiechnęła się i wyglądała tak niewiarygodnie pięknie, że czas jakby się
zatrzymał.
 Właśnie kogoś takiego szukałam na starość.
 Jesteś cudowna — powiedziałem. — Taka duża, cycata, zmysłowa...
 Och, na pewno — przyświadczyła. — Nigdy nie wiem, kiedy przestać. Jestem
plastyczką w agencji reklamowej, rozwódką i mam trzydzieści siedem lat. Widziałeś
mnie tylko w sztucznym świetle, skarbie.
Zacząłem obsuwać się po masce samochodu, a ona podtrzymała mnie i wsunęła
rękę pod moje ubranie.
 Znajdziesz portfel w lewej górnej kieszeni — wymamrotałem.
 Ty draniu — zachichotała. — Szukam kluczyków od samochodu. Gdzie
mieszkasz?
 Wybrzeże Essex — poinformowałem ją. — Foulness.
 Dobry Boże — powiedziała. — To najmarniej pięćdziesiąt mil stąd.
 Pięćdziesiąt osiem.
Zabrała mnie do swojego mieszkania na King's Road, tylko na jedną noc.
Zostałem u niej przez miesiąc, ale dłużej nie mogłem już znieść zgiełku, tłumów i
jaskrawych świateł. Potrzebowałem samotności, ptaków, pustej przestrzeni. Chciałem
znowu zaszyć się w mojej dziurze. Więc Sheila rzuciła pracę w agencji,
przeprowadziła się do Foulness i zamieszkała ze mną.
11
Oscar Wilde powiedział kiedyś, że życie to zaledwie kwadrans złożony ze
wspaniałych chwil. W następnym miesiącu Sheila dała mi wiele takich chwil, a ten
ranek nie był wyjątkiem. Zacząłem jak zwykle gwałtownie, a ona w ciągu kilku
minut zmieniła mnie w odprężonego, czułego kochanka, uprawiającego miłość
umiejętnie i bez pośpiechu. Wiele mnie nauczyła w tej materii.
Później poczułem się dużo lepiej. Nocne lęki odeszły w zapomnienie.
Pocałowałem ją delikatnie pod sztywnym lewym sutkiem, odrzuciłem prześcieradła i
poszedłem do łazienki.
Znajomy lekarz zapewnił mnie kiedyś, że lodowata woda stanowi szok dla
organizmu, niszczy naczynia krwionośne i skraca życie co najmniej o miesiąc. Co
prawda był wtedy zalany, ale uznałem to za wspaniały pretekst, żeby co rano spędzać
pięć minut pod prysznicem tak gorącym, jak tylko mogłem wytrzymać.
Kiedy wróciłem do sypialni, Sheila zniknęła. Poczułem zapach kawy i
stwierdziłem, że jestem głodny. Ubrałem się szybko i wszedłem do salonu.
W kamiennym kominku buzował ogień. Obok kominka Sheila ustawiła swoje
12
 
sztalugi. Stała przed nimi ubrana w stary aksamitny szlafrok, z paletą w lewej ręce, i
energicznie dziobała płótno długim pędzlem.
—Piłam kawę — rzuciła nie odwracając głowy. — Tobie
zrobiłam herbatę. Stoi na stole.
Nalałem sobie filiżankę i podszedłem do niej. Obraz na sztalugach był dobry,
cholernie dobry. Widok z domu, słone bagna nakrapiane lawendą, dziwnie jasne
światło odbijające się w mulistych mieliznach, zamazujące kontury przedmiotów. A
nad tym wszystkim samotność.
— To dobre.
— Jeszcze nie. — Malowała pilnie w samym rogu płótna, nie odwracając głowy.
— Ale będzie dobre. Co chcesz na śniadanie?
 Nie śmiałbym przerywać natchnienia. — Pocałowałem ją w kark. — Zabiorę
Fritza na spacer.
 Dobrze, skarbie.
Pędzel poruszał się coraz szybciej, jej twarz zastygła w wyrazie koncentracji.
Przestałem dla niej istnieć, więc zdjąłem kurtkę myśliwską z wieszaka na drzwiach i
wyszedłem.
Słyszałem, że gdzieś w Ameryce hodują airedale specjalnie do polowania na
niedźwiedzie i że te psy są znakomitymi pływakami, co przydaje się w takim miejscu
jak Foulness. Ale Fritz, ulubieniec Sheili, był wielkim, kudłatym, czarnorudym
uosobieniem poczciwości, mimo iż jego donośne szczekanie niosło się na pół mili.
Nawet ptaki wcale się go nie bały, natomiast on sam śmiertelnie obawiał się wody i
nigdy nie zgodził się bodaj zamoczyć łap. Pobiegł zarośniętą, porytą koleinami drogą,
a ja poszedłem za nim.
Foulness — Przylądek Ptaków, jak go nazywali Saksonowie — był
ornitologicznym rajem. Zawsze podobała mi się samotność i to, że Londyn był
odległy ledwie o pięćdziesiąt mil. Odpowiednie miejsce na sen zimowy. Wyspy,
mgiełka i falochrony zbudowane przed wiekami,
jeszcze przez Duńczyków. Strumienie, wysoka trawa mieniąca się różnymi
odcieniami na wietrze, wszędzie bulgotanie wody i morze podkradające się nocą jak
duch, żeby porwać nieostrożnych śmiałków.
Rzymianie znali to miejsce, saksońscy przestępcy ukrywali się tutaj przed
Normanami, a teraz Ellis Jackson udawał przez chwilę, że nic więcej mu nie trzeba.
Jesień na bagnach to purpurowe i fioletowe wrzosy, to wilgotny zapach gnijącej
roślinności. Ptaki nawołują nieustannie, podrywając się z falochronów, lato umiera,
nadchodzi zima. Znad Morza Północnego nadciągają burze, a wiatr zawodzi bez
końca.
Czy naprawdę nic więcej mi nie trzeba? Butelka dziennie i Sheila Ward do
rozgrzania łóżka? Na co czekałem tutaj, na końcu świata?
Gdzieś daleko usłyszałem strzały. Ciężka artyleria, sądząc po huku. Ten dźwięk
poruszył coś we mnie, spowodował przypływ adrenaliny, tylko że nie miałem już
swojego karabinka MI 6 i to nie była delta Mekongu, lecz zarośnięte bagno na końcu
przylądka Foulness w spokojnym hrabstwie Essex, a odgłosy strzałów dochodziły z
eksperymentalnego poligonu artyleryjskiego Ministerstwa Obrony w Shoeburyness.
Fritz wysforował się do przodu i znikł mi z oczu. Nagle pojawił się na grobli
pięćdziesiąt jardów dalej, skoczył do szerokiego rozlewiska, przepłynął szybko na
drugi brzeg i skrył się w trzcinach.
Po chwili zaczął szczekać zapalczywie, jakby coś go przestraszyło. Rozległ się
pojedynczy strzał i szczekanie ucichło.
Wielka chmara ptaków poderwała się z bagna. Wypełniły powietrze trzepotem
skrzydeł, a kiedy odleciały, zapadła niesamowita cisza.
Zanurzyłem się we mgle, wołając Fritza. Po chwili znalazłem jego zewłok
rozciągnięty na wyboistej drodze. Widocznie został trafiony w głowę pociskiem o
dużej prędkości początkowej, ponieważ jego czaszka przestała istnieć. Nie potrafiłem
tego zrozumieć, gdyż całe zdarzenie nie miało sensu. Tutaj nie było obcych.
Ministerstwo Obrony wprowadziło ostrą kontrolę z powodu eksperymentalnego
13
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin