Higgins Jack - Sean Dillon 10.Śmierć jest zwiastunem nocy.pdf

(902 KB) Pobierz
Higgins Jack - Sean Dillon 10.S
JACK HIGGINS
ŚMIERĆ JEST 
ZWIASTUNEM NOCY
Cykl: Sean Dillon tom 10
Tytuł oryginału: MIDNIGHT RUNNER 
Z angielskiego przełożył: ANDRZEJ SZULC 
WARSZAWA 2003
 
Śmierć jest zwiastunem nocy
Przysłowie arabskie
 
Daniel Quinn nosił dobre ulsterskie nazwisko. Dziadek Daniela, 
irlandzki katolik z Belfastu, jako młody człowiek walczył z Michaelem 
Collinsem o niepodległość Irlandii, a potem, gdy w 1920 roku wyznaczono 
nagrodę za jego głowę, uciekł do Ameryki.
Pracował na budowach w Nowym Jorku i Bostonie, lecz prawdziwe 
wpływy zdobył jako członek najbardziej tajnego z irlandzkich stowarzyszeń, 
Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego. Pracodawcy zaczęli się go bać. Po 
roku założył własną firmę, dzięki której miał zostać milionerem.
Jego syn, Paul, urodził się w 1921 roku. Od najmłodszych lat miał 
obsesję na punkcie latania. W 1940 roku zrezygnował nagle ze studiów w 
Harvardzie, pojechał do Anglii i jako amerykański ochotnik wstąpił pod 
nazwiskiem ojca do RAF‐u.
Ojciec, który nie lubił Brytyjczyków, był najpierw zbulwersowany, a 
potem dumny. Pierwszy Lotniczy Krzyż Walecznych Paul otrzymał podczas 
bitwy o Anglię, drugi w 1943 roku, już w amerykańskich siłach powietrznych. 
W 1944 został ciężko postrzelony, gdy leciał mustangiem nad Niemcami. 
Chirurdzy Luftwaffe zrobili, co mogli, jednak Paul nigdy nie odzyskał już 
poprzedniej sprawności.
W roku 1945 zwolniono go z obozu jenieckiego i wrócił do domu. Jego 
ojciec zarobił na wojnie miliony. Paul Quinn ożenił się i w 1948 roku urodził 
mu się syn, Daniel. Niestety, matka chłopca zmarła przy porodzie. Paul, który 
nie cieszył się najlepszym zdrowiem, zadowolił się posadą radcy prawnego w 
rodzinnej firmie.
Wybitnie uzdolniony Daniel również trafił do Harvardu, gdzie 
studiował ekonomię i zarządzanie przedsiębiorstwem, i w wieku dwudziestu 
jeden lat uzyskał tytuł magistra. Następnym krokiem powinno być 
przystąpienie do rodzinnego biznesu, który obejmował obecnie warte setki 
milionów dolarów nieruchomości, hotele oraz ośrodki wypoczynkowe. 
Jednak dziadek Daniela miał inne plany: marzył, że jego wnuk zrobi doktorat, 
a potem olśniewającą karierę polityczną.
Zabawne, jak często życie zmienia się pod wpływem drobiazgów. 
Któregoś wieczoru, oglądając w telewizji krwawą jatkę w Wietnamie, starszy 
pan wyraził swoją dezaprobatę.
‐ Nie powinniśmy się w to w ogóle angażować, do diab ła ‐ powiedział.
‐ A jakie to ma znaczenie? ‐ odparł Daniel. ‐ Już tam jesteśmy.
‐ Chwała Bogu, że przynajmniej ciebie tam nie ma.
‐ Więc chcemy, żeby całą brudną robotę załatwiły za nas czarne 
dzieciaki? Synowie robotników i Latynosów nie mają najmniejszych szans w 
walce. Giną tam tysiącami.
‐ To nie nasza sprawa.
‐ Cóż, być może powinienem uznać ją za swoją.
‐ Przeklęty głupiec ‐ burknął z obawą w głosie starszy pan. ‐ Nie waż 
się robić niczego głupiego, słyszysz?
 
Nazajutrz rano Daniel Quinn zgłosił się do komisji poborowej. Zaczął 
od piechoty, następnie zaś wstąpił do wojsk desantowych. W pierwszym 
okresie służby został postrzelony w lewe ramię, za co otrzymał Purpurowe 
Serce oraz Wietnamski Krzyż Walecznych. Kiedy wrócił na urlop do domu, 
dziadek zobaczył mundur i medale i uronił łzy wzruszenia. W końcu jednak 
górę wzięła irlandzka duma.
‐ Nadal uważam, że nie powinniśmy się w to angażować ‐ rzekł, 
patrząc na wnuka i widząc jego opaloną twarz o skórze napiętej na kościach 
policzkowych. W oczach Daniela było coś, czego wcześniej nie dostrzegał.
‐ A ja powtarzam, że skoro już tam jesteśmy, musimy się do tego 
przyłożyć.
‐ Nie chcesz zostać oficerem?
‐ Nie, dziadku. Stopień sierżanta mi wystarczy.
‐ Chyba zwariowałeś.
‐ Jestem przecież Irlandczykiem. Wszyscy jesteśmy stuknięci.
Dziadek pokiwał głową.
‐ Na jak długo przyjechałeś do domu?
‐ Na dziesięć dni.
‐ A potem od razu wracasz?
Daniel przytaknął.
‐ Wstępuję do sił specjalnych.
Starszy pan zmarszczył brwi.
‐ Co to takiego?
‐ Lepiej, żebyś nie wiedział, dziadku, lepiej, żebyś nie wiedział.
‐ Cóż, skoro tu jesteś, staraj się przynajmniej spędzić przyjemnie czas. 
Umów się na kilka randek z dziewczynami.
‐ Nie omieszkam.
Tak też zrobił, a potem wrócił do zielonego wietnamskiego piekła i 
bezustannego warkotu helikopterów. Znów znalazł się w miejscu, w którym 
wszechobecne były śmierć i zniszczenie i gdzie wszystkie drogi prowadziły 
do Bo Din i do jego własnej randki z przeznaczeniem.
Obóz Czwarty leżał w głębi buszu, na północ od delty Mekongu. 
Rzeka wiła się przez bagna i rozległe szuwary, wśród których z rzadka 
trafiała się jakaś wioska. Tego dnia padało; monsunowy deszcz wisiał w 
powietrzu niczym szara zasłona, ograniczając w znacznym stopniu 
widoczność. Obóz Czwarty był punktem wypadowym dla operacji 
przeprowadzanych przez siły specjalne. Gdy zginął poprzedni starszy 
sierżant, skierowano tam Quinna.
Podrzucono go, jak zwykle, helikopterem służby medycznej. Z 
powodu braków kadrowych oprócz pilota na pokładzie był tylko młody 
medyk i jednocześnie strzelec pokładowy, niejaki Jackson, który siedział z 
ciężkim karabinem maszynowym i lustrował teren przez otwarte drzwi. 
Widoczność stale się pogarszała i helikopter zszedł niżej. Pod nimi 
 
znajdowały się pola ryżowe i brązowa wstęga rzeki. Quinn wstał, złapał się 
framugi i spojrzał w dół.
Nagle po prawej stronie nastąpiła potężna eksplozja i w górę strzeliły 
płomienie. Pilot przechylił maszynę i ze strug deszczu wyłoniła się wioska. 
Niektóre domy stały na wbitych w rzekę palach. Quinn zobaczył wieśniaków 
wskakujących do czułen i płaskodennych łodzi rybackich. Część z nich 
odbijała już od brzegu. Spostrzegł również partyzantów Vietcongu ‐ mieli 
słomiane kapelusze i czarne, podobne do piżam mundury. Usłyszał odległy 
terkot AK47 i zobaczył, jak ludzie zaczęli wypadać z łodzi do rzeki.
Kiedy helikopter podleciał bliżej, partyzanci zadarli głowy. Kilku 
podniosło karabiny i zaczęło strzelać. Jackson odpowiedział ogniem.
‐ Chryste, nie! ‐ zawołał Quinn. ‐ Pozabijasz cywilów.
‐ Lepiej się stąd wynośmy ‐ krzyknął przez ramię pilot i skręcił, kiedy 
trafiło ich kilka kul. ‐ To Bo Din. Vietcong jest tutaj bardzo aktywny.
W tej samej chwili Quinn dostrzegł na skraju wioski misję: mały 
kościółek i grupkę osób na dziedzińcu. Partyzanci biegli w tę stronę drogą.
‐ Jest tam zakonnica i kilkanaścioro dzieci ‐ powiedział Jackson.
Quinn złapał pilota za ramię.
‐ Musimy wylądować i ich zabrać ‐ rzekł, Będziemy mieli szczęście, 
jeśli uda nam się potem wy startować ‐ odkrzyknął pilot. ‐ Spójrz na drogę.
Partyzanci byli wszędzie. Co najmniej pięćdziesięciu z nich kluczyło 
między domami, kierując się ku misji.
Dziedziniec jest za mały. Będę musiał lądować na drodze.
Nie uda się nam.
‐ Dobrze, daj mi tylko wyskoczyć, a potem spieprzaj stąd do 
wszystkich diabłów i sprowadź pomoc.
‐ Jesteś szalony.
Quinn spojrzał na zakonnicę w białym tropikalnym hełmie.
‐ Nie możemy tu zostawić tej kobiety ani tych dzieci.
Pozwól mi tylko wyskoczyć.
Wepchnął flary i granaty do kieszeni kurtki, zawiesił na szyi torby z 
magazynkami i wziął do ręki M16. Jackson posłał długą serię wzdłuż drogi. 
Kilku partyzantów padło, pozostali się rozpierzchli. Helikopter zawisł tuż 
nad ziemią i Quinn wyskoczył na zewnątrz.
‐ Ja też chyba oszalałem ‐ mruknął Jackson, po czym skoczył w ślad za 
nim, z M16 w ręku, z zawieszonymi na szyi magazynkami i z apteczką na 
ramieniu.
Wietnamczycy nasilili ostrzał, a dwaj Amerykanie ruszyli do bramy 
misji. Z naprzeciwka podbiegła do nich zakonnica z dziećmi.
‐ Niech się siostra cofnie! ‐ zawołał Quinn. ‐ Proszę się cofnąć! ‐ Wyjął 
dwa granaty i podał jeden Jacksonowi. ‐ Razem ‐ powiedział.
Wyciągnęli zawleczki, policzyli do trzech, dali krok do tyłu i 
przerzucili granaty przez mur. Eksplozja była ogłuszająca. Kilku partyzantów 
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin