Jackson Lisa - Samotnik_z_Sosnowego_Wzgółrza.pdf

(365 KB) Pobierz
æu
LISA JACKSON
Samotnik z Sosnowego
Wzgórza
9889272.002.png
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
1szklankacukru
1/4kostkimasła
3dobrzeubitejajka
3 łyżeczkistołowezakwaszonegomleka
11/2szklankizwykłejmąki
1 łyżeczkacynamonu
1 łyżeczkagałkimuszkatołowej
szczyptagoździków
1 łyżeczkaproszkudopieczenia
1szklankakonfiturzdzikichjeżynzOregonu
Rozdział pierwszy
Uczucie, żedziejesię coś niedobrego,wywołałogęsią skórkę
najegoplecachiwstrząsnął nimlodowatydreszcz.
- Totylkostarezwidy-powiedział dosiebieBrett,podno-
szącdooczulornetkę.Odtrzydziestusześciugodzinpadał gęsty
śnieg.Pokrył grabą warstwą podnóżeSosnowegoWzgórza,a
wokół wieżyobserwacyjnejpotworzyłysię już ponadpółmetro-
wezaspy.Odstronygórsłychać byłotajemniczepomruki,jękii
groźnewyciezimowegowiatru.
- Nicszczególnego-dodał,uważnieoglądającokolicę.Z
bocianiegogniazdanaszczyciewieżyrozciągał się rozległywi-
doknawzgórzaidolinytejczęściOregonu,którajuż oddobrych
parulatbyładlaniegodomemrodzinnym.
- Coś cisię przywidziało-skarcił się głośno.
Zamarł wbezruchu,wytężył słuchipoczuł,jakjeżą musię
włosynagłowie.Usłyszał daleki,odbitysłabymechemod ścian
kanionuwarkotsilnika.Skierował lornetkę napołudnie,tłuma-
czącsobiewduchu, żeprzecież niktozdrowychzmysłachnie
mógłbyterazjechać starą drogą,prowadzącą doobozowiska.
Wciąguminionychdwunastulatspędził nawieżywiele
godzininauczył się rozpoznawać dźwiękizdaleka.Potrafił
odróżnićłagodnepohukiwaniesowy,wyciesamotnegokojotai
pokrzykiwaniamyśliwych,płoszącychzwierzynę wgęstychsos-
nowychlasach.
Samochódzcałą pewnością jechał tamtą nieużywaną drogą.
Tenszaleniecsiedzącyzakierownicą powinienwiedzieć, że
Utrzeć masłozcukrem,dodać jajkaikwaśnemleko.
Wymieszać mąkę zprzyprawami.Proszekdopieczenia
rozpuścić wniewielkiejilościwrzącejwodyidodać jeżyny.
Rozbić jewidelcemipołączyć zmąką,apotemwymieszać
zmasą maślaną.Ciastoprzedwłożeniemdopiecamusibyć
niebieskie.Piecwtemperaturze200`Cprzez30-35minut.
Żebyotrzymać zakwaszonemleko,trzebado8łyżeczekmlekadodać
łyżeczką octuwinnego.Otrzymamywtensposób3łyżkistołowe
zakwaszonegomleka,(WPolscemamyzsiadłemleko,więccałata
procedurajestchybaniepotrzebna,ajeszczelepiejużyćkwaśnej śmietany.
Przyp.tłum.)
** Takiejeżynyrosną dzikowstanieOregon,alemogą być zastąpioneinnymi
małymijagodami.
Babcinyplacek
zdzikimijeżynamizOregonu
9889272.003.png
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
tutejszedrogileśneniesąaniwyrównywane,anizabezpieczane
balustradami.Pokryte żwiremigliną dukty,niebezpiecznenawet
wlecie,wzimie,wrazznadejściempierwszych śnieżyc,stawały
sięśmiertelniegroźne.
Zaciskajączęby,nastawił ostrość lornetki.Odgłossilnikado-
chodził bezwątpieniazpołudnia,odstronystaregokościelnego
obozowiska.Aletoprzecież niemożliwe!Obozowiskobyłonie-
czynnejuż odpięciulat,agdyumarł pastorBevans,bramę
zamkniętona łańcuchikłódkę.Niktnigdynieużywał zimą tej
krętejdrogi,przecinającejStrumień Białego Łosia.Latempoja-
wialisię tamkajakarzeirybacy,jesienią -myśliwi,aleabsolut-
nieniktniezapuszczał się tamwśrodkuzimy.
Aż dotegodnia.NaniecałedwatygodnieprzedBożym
Narodzeniem.Miał jednaknadzieję, żetemuidiociestarczyole-
juwgłowie,byniepróbować przejazdupostarymmostkunad
strumieniem.Tenmostek,zbudowanystolattemuzdrewnia-
nychbali,obecniesolidniepodgniłych,przeznaczonybył tylko
dlakoniiwozówkonnych.Niemiał teżżadnychporęczy.Pod
grubą warstwąśniegukierowcamógł niezauważyć połamanych
desekibelek.
Brettpocieszał się, żenapewnobramaikłódkazatrzymają
nieproszonego gościa.
Mimotozbiegł szybkonadół podrabinieipobrnął przez
głęboki śniegdoswojegobronco.Już otworzył drzwisamocho-
du,aleraptemzatrzymał się podwpływemnagłejmyśli.Jazda
drogą doobozowiskazajmiemuczterdzieścipięć minut,ale
konno,wiodącą wdółścieżką wydeptaną przez łosie,dotarłbydo
mostkutrzyrazyszybciej.Zatrzasnął zpowrotemdrzwibroncoi
skierował się domałejstajni,przylegającejdodomku.Panował
tampółmrokipachniałokońmi,starymsianem,skórą inawo-
zem.Kilkakonirozgrzebywałonogamisłomę wboksach.Flint-
lock,ogromnystarywałach,powitał Brettacichymrżeniemi
zastrzygłspiczastymiuszami.Byłotopotężnezwierzępółkrwi
belgijskiejrasypociągowej.Brettkupił koniaodjakiegoś drwa
la,któryużywał godo ściąganiaolbrzymichbali ścieżkamiwy-
deptanymiprzezdzikiezwierzęta,zbytstromymidlaciężarówki.
Wałachparsknął niecierpliwieinadjegopyskiemuniósł się
obłokpary,widocznynawetwmrokustajni.
- Wierzmi,stary,niebędzieszzachwycony-powiedział
mężczyzna,zakładająckoniowiuzdę izaciągającmocnopopręg.
-Wdrogę!
Wsunął strzelbę wfuterał przysiodle,włożyłdotorbywalkie-
-talkie,kopnięciemotworzył drzwistajni,wyprowadził konia
iwskoczył nasiodło.Ciąglejeszczemającnadzieję, żenieroz-
ważnykierowcadżipazatrzymał się przedzamkniętą bramą,
popędził koniaizjechał wdół zaśnieżoną wąskąścieżką.
Śniegostrozacinał.Niezdejmującrękawiczek,Brettnaciąg-
nął nagłowę kapturkurtkiiosłonił zmarzniętą twarz.
Przeklętygłupiec!
Przezdziesięć minutkoń brnął wgłębokim śniegu.Potknął
się dwarazy,aleszedł uparcieprzezzaspymiędzyjodłami.Brett
uważnierozglądał się dokoła.Odgłossilnikastawał się coraz
wyraźniejszy,ażnaglezamilkł.Widoczniesamochóddojechał
dobramyizatrzymał się.Doskonale.Brettodetchnął zulgą,ale
wtejżesamejchwilisilnikznówzawarczał,cooznaczało, że
samochódprzejechał przezbramę.
- Dodiabła,naprzód!-popędził spoconegokonia.
Wydostalisię spomiędzydrzewiwtedyspojrzał wdół,na
obozowisko.Byłotamkilkazabitychdeskami,zasypanych śnie-
giembudynków,stojącychnabrzeguStrumieniaBiałego Łosia.
Wgorąceletniednibył tomały,leniwystrumyczek,aleteraz
lodowatawodapłynęłarwącympotokiemprzez środekkanionu
obokSosnowegoWzgórza.
Dżip,podskakującniemiłosiernie,toczył się wolnopomo-
stku.
- Sukinsyn!
9889272.004.png
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
ŚciągającwodzeFlintlocka,Brettzjeżdżał wdółścieżką,
zprzerażeniemzastanawiającsię,czydżipzdołasię przedostać
nadrugą stronę.
- Szybciej,szybciej...-popędzał niewiadomokogo:konia
czykierowcę.
Starymostekzachwiał się iserceBrettazamarło.
- Nie!
Belkizaskrzypiały.Podjednymztylnychkół dżipapękła
deskaisamochódosiadł ciężkonaosi.Kierowcajednakwdal-
szymciągunaciskał gaz.
- Idiota!-mruknął Brettispiął piętamikonia,byszybciej
zjechać zestoku.
Kierowca, najwidoczniej uświadomiwszy sobie niebezpie-
czeństwo,wyskoczył zdżipaiBrettażzamarł zwrażenia.To
byłaona,taksamopiękna,jakjązapamiętał:zgołą głową,
zlśniącymiczarnymiwłosami;rysyjejtwarzyniezmieniłysię,
choć upłynęłojuż pięć lat.Oglądałasamochód,chcącsię przeko-
nać,cosię właściwiestało.Brettpatrzył nanią zzapartym
tchem.Czyonanierozumie, żemusiczymprędzejstamtąd
uciekać?Nadwerężonymostekznówsię zakołysał.Stuletnieli-
ny,przerdzewiałezestarości,jęknęływproteście.
- Libby!Uciekaj!
Zwróciłatwarzwjegostronę iwtymmomencielinypękły.
- OBoże!Nie!
Był już całkiembliskoodbrzegu,gdypośliznęłasię irunęła
dopłynącejwdolewodyzkrzykiem,któryzabrzmiał niezwykle
ostrowmroźnympowietrzu.
- Nie!-zawołał zrozpaczą Brett.
Jakoszalałypognał koniawdół stoku. Śniegwypryskiwał
spodkopytiuderzał gowtwarz.Wałachzogromnymtrudem
przedzierał się przezzaspy.
- Szybciej!Szybciej!-poganiał gomężczyzna,przerażony
widokiem Libby, jego Libby, walczącej ze wzburzonymi falami
potoku.Lodowatawodazalewałają,wciągaławgłąbzszaloną
wściekłością.
Jeszczetylkokilkametrów...
SpoconyFlintlock,stękającizapadającsię pokolanawpu-
szystym śniegu,ześliznął się postromymbrzegu.
- No,dalej!
Koń,zazwyczajtakodważny,tymrazemsię zaparł.Brett
zeskoczył zsiodłaipodbiegł dorozszalałejwody.Zewzrokiem
utkwionymwLibby, ściągał zębamirękawiczki.
Mosttrzeszczał głośnoponadichgłowami,ladachwilagotów
runąć podciężaremdżipa.
Brettpopłynął zprądem.Wodazalewałamuusta,mroźne
powietrzeparzyłopłuca,aleonnieczuł anizimnawody,ani
płomieniawpiersi.Gdzieonajest?OBoże!Zobaczył, żeprąd
znosijejbezwładneciało,ztwarzą zanurzoną wwodzie,wstro-
nę wielkiejbelki.
- Złapsię jej,najdroższa!-krzyknął izanurkował,wypły-
wającpochwilinapowierzchnię lodowatejwodytuż przyLibby.
Zesztywniałymiodzimnarękomadotknął czołanieprzytomnej
dziewczyny.
Mostjęczał ikołysał się straszliwie.
Brettobjął ramieniemLibbyipozwolił,byprądzniósł ichjak
najdalejodgrożącegokatastrofą mostku.
Zniesamowitym, świdrującymuszytrzaskiemstarebelkiza-
łamałysię irunęłydostrumienia.Grubelinypękałyjaknitki.
Wpowietrzufruwałydrzazgi.Naszczycierumowiskaznalazł się
zwalonydżip.
Brettwpośpiechuciągnął Libbydobrzegu,bojącsię,bynie
uderzyłaichjakaś belka,niesionawartkimprądem.Przemoczo-
ny,trzęsącsię zzimnaiztrudem łapiącoddech,wyciągnął
dziewczynę nawysokibrzeg.Gdyułożyłjąnaziemi,zprzeraże-
niemujrzał, żejejskóra,zazwyczaj śniada,stałasię niebezpiecz-
nie sina.
9889272.005.png
scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous scan-dalous
Pochylił się nadnią iprzemocą otworzył jejusta.
- Oddychaj,nalitość boską!-szepnął,wdmuchującpowie-
trzewjejpłuca.Jegozmarzniętewargizatrzymałysię najej
ustachosekundę zadługo.Uniósł głowę,nacisnął mocnonajej
pierś iznowuwdmuchnął powietrzewjejusta.
- Libby!Niepoddawajsię!Walcz!-bagał,ponawiając
mocnyuciskiusiłującpowstrzymać ogarniającą gopanikę.
Onaniemożeumrzeć!Onanieumrze!Niewtensposób!
Jeszczeraztchnął powietrzewjejzastygłeusta.
- Oddychaj,oddychaj...
Libbywdalszymciąguleżałanieruchomo.Nieuniosłapo-
wiek,niespojrzałananiegobłękitnymijakczerwcoweniebo
oczyma.
Zrozpaczony,razjeszczeprzywarł dojejwargiwdmuchnął
powietrzewzalanewodą płuca.Ileż torazycałował ją wtam-
tychminionychlatach...Poczuł bolesny,trudnydozniesienia
uciskwsercunamyśl, żemożejuż nigdyniezobaczyjej żywej,
żenieusłyszyjej śmiechuiniezanurzypalcówwpuszystych,
czarnychwosach.
Jęknął zrozpaczy.Przecież niemożejejutracić!Niewten
sposób!Nieteraz!Chociaż oddawnajuż się niemodlił,wyszep-
tał:
-Boże,niepozwóljejumrzeć!
Rozdział drugi
Miaławrażenie, że śni.
Zamrugała gwałtownie oczyma, czując potworne mdłości
iujrzałapełną niepokojutwarzBretta.Woda ściekałamuzwło-
sówitwarzy,ajegobrązoweoczy,zazwyczajtakciepłe,teraz
pociemniałyiwpatrywałysię wnią zniezwykłą intensywnością.
Byłojejzimno.Koszmarniezimno.Zamknęłaoczy,zapada-
jącwnicość,alektoś wstrząsnął nią silnie.
- Libby!Ocknijsię!Nieodchodź!
Znowunapłynęłafalanudności.Obróciłasię nabokiwyrzu-
ciławodę zpłuciżołądka.Gdyzaczęłaszczękać zębami,objęły
ją mocnosilneramiona.
- Czyjuż lepiej?Libby,słyszyszmnie?
Próbowałacoś powiedzieć,ale żadendźwiękniewydobył się
zjejgardłaizdołałatylkoskinąć głową.Bolałojącałeciało.Po
razpierwszyuświadomiłasobie,gdziejest,rozpoznałapokryte
śniegiemgóry,wktórychsię wychowała,wiedziałajuż, żewró-
ciładodomu...Pamiętała, żejechaławąskimi,krętymidróżka-
mi,słuchającnadawanychprzezradiokolędizastanawiającsię,
czyznowuzobaczyBretta.
- Chodźmy!Zamarzniesztutaj.
Podniósł ją ztakąłatwością,jakbybyładzieckiem,iskiero-
wał się poprzez śnieżnewertepywstronę obozowiska,obozowi-
skajejojca.Nasiąkniętewodą butyBrettaciamkałygłośno.
Wiedziała, żepowinnaspróbować iść owłasnychsiłach,zmusić
odrętwiałe nogi do ruchu, że błędem jest poleganie na tym
9889272.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin