Karpyshyn Drew - Mass Effect 03 - Odwet.docx

(300 KB) Pobierz

Drew Karpyshyn

Mass Effect Odwet

2011


 

Wydanie oryginalne

Tytuł oryginału:

Mass Effect: Retribution

Data wydania:

2010

Wydanie polskie

Data wydania:

2011

Przełożyła:

Milena Wójtowicz

Wydawca:

Fabryka Słów sp. z o.o.

www.fabryka.pl

e-mail: biuro@fabryka.pl

ISBN 978-83-7574-496-5

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks

tridentebooks@gmail.com


 

Mojej żonie, Jennifer.

Dziękuję, że zawsze przy mnie jesteś.

Dzięki Tobie mogę podążać za marzeniami...

i mam kogoś, z kim mogę je dzielić.


 

Podziękowania

Raz jeszcze chcę wyrazić swoją wdzięczność

dla całego zespołu Mass Effect w BioWare za

ich ciężką pracę. Bez Waszych niestrudzonych

wysiłków nie powstałby Mass Effect.

Chcę też podziękować wszystkim fanom, którzy okazali tak

wielkie zainteresowanie tym, co stworzyliśmy.

Bez Waszego wsparcia niczego byśmy nie osiągnęli.


 

Prolog

Człowiek Iluzja siedział w fotelu i patrzył w okno widokowe zajmujące całą ścianę jego sanktuarium.

Bezimienna stacja kosmiczna, z której uczynił swoją bazę, orbitowała wokół czerwonego giganta klasy M. Płonąca tarcza słońca wypełniała dolną połowę okna, przyćmiewając, choć nie całkiem gasząc, blask znajdujących się za nim gwiazd.

Gigant był w ostatnim stadium swojego trwającego sześć bilionów lat życia. W ostatnim akcie istnienia zapadnie się w sobie, pochłonie cały układ i zmieni się w czarną dziurę. Planety i księżyce, które zrodził, zostaną pożarte przez potężną grawitację ciemnej, bezdennej paszczy.

Ta scena śmierci gwiazdy była kwintesencją poglądów Człowieka Iluzji na temat galaktyki: piękna, wspaniała i śmiertelnie niebezpieczna. Życie mogło pojawić się w najmniej prawdopodobnych miejscach i przyjąć najbardziej niezwykłą formę tylko po to, by ulec zniszczeniu w kosmicznym mgnieniu oka.

Nie zamierzał pozwolić, by taki koniec stał się udziałem ludzkości.

– Wyłącz okno.

Ściana poczerniała i ogromny pokój, w którym siedział Człowiek Iluzja, pogrążył się w półmroku.

– Światło – polecił Człowiek i sufit natychmiast się rozjarzył.

Przywódca Cerberusa obrócił się w fotelu. Z oknem za plecami pochylił się nad holopadem, którego używał do przyjmowania połączeń. Aktywowane urządzenie wyświetlało trójwymiarowy wizerunek tego, kto dzwonił, tworząc złudzenie, że rozmówca przebywa w tym samym pomieszczeniu.

Oczywiście holopad przekazywał też obraz w drugą stronę, dlatego został tak ustawiony, by widać było fotel i znajdujące się za nim okno. Człowiek Iluzja pojawiał się na tle astronomicznego cudu: porażający widok, wzmacniający jeszcze wizerunek, który Człowiek budował przez lata.

Musiał się napić. Nie jakiegoś syntetycznego, wyprodukowanego przez obcych sikacza, jakie barmani w całej galaktyce serwują co mniej zorientowanym klientom. Człowiek chciał czegoś prawdziwego, czegoś czystego.


 

– Burbon – powiedział. – Czysty.

Kilka sekund później drzwi na końcu pomieszczenia rozsunęły się i jedna z jego asystentek – wysoka, urodziwa brunetka – pojawiła się ze szklanką w jednej i butelką w drugiej ręce. Obcasy zastukały po marmurowej posadzce. Nogi dziewczyny były tak długie, że mimo obcisłej spódniczki wystarczyło jej zaledwie kilka kroków, by dotrzeć do biurka.

Bez cienia uśmiechu i bez słowa, w stu procentach profesjonalnie, wręczyła mu szklankę. Następnie zaprezentowała etykietę butelki, czekając, aż Człowiek Iluzja zaaprobuje wybór trunku. „Jim Beam Black”, głosiła nalepka. „Wydestylowany do czystej perfekcji w Kentucky”.

– Na trzy palce – polecił.

Asystentka napełniła szklankę i znieruchomiała, oczekując kolejnych poleceń.

Jak zawsze, pierwszy łyk sprawił, że Człowiek przypomniał sobie młodość. Wtedy był przeciętnym obywatelem ziemskiej klasy wyższej – żyjącym wygodnie, dostatnio i nieświadomie.

Rozkoszował się smakiem, tęskniąc odrobinę do tamtych błogich dni, nim założył Cerberusa, nim stał się samozwańczym obrońcą ludzkości, nim Przymierze i obcy sojusznicy z Rady Cytadeli ogłosili Człowieka Iluzję oraz jego popleczników terrorystami.

Nim dowiedział się o Żniwiarzach.

Ze wszystkich znanych wrogów, ze wszystkich zagrożeń zdolnych pewnego dnia unicestwić ludzkość żadne nie mogło się równać z potęgą kryjącą się w mrocznej pustce na skraju galaktyki. Żniwiarze. Ogromne statki – bezwzględne maszyny pozbawione jakichkolwiek uczuć. Przez dziesiątki tysięcy lat – może dłużej – za pomocą cybernetycznych zmysłów obserwowały ewolucję i rozwój cywilizacji ludzi i obcych, czekając na odpowiednią chwilę, by wkroczyć i oczyścić galaktykę z organicznego życia.

Jednak mimo że Żniwiarze stanowili groźbę prawdziwie apokaliptyczną, większość ludzi nic o nich nie wiedziała. Rada utajniła oficjalne raporty o ataku Żniwiarzy na stację kosmiczną Cytadela, ukryła dowody i zataiła prawdę, by zapobiec wybuchowi paniki. Oczywiście Przymierze, stado piesków pokojowych na usługach nowych, obcych panów, podporządkowało się bez protestów.

Kłamstwa sięgały tak głęboko, iż nawet ci, którzy pomagali je stworzyć, uwierzyli, że Żniwiarze to tylko legenda. Kłamcy powrócili do swojej przyziemnej codzienności i udawali, że nic się nie stało, aż przekonali o tym nawet siebie samych – byli zbyt słabi i głupi, by stawić czoło straszliwej groźbie, jaka zawisła nad galaktyką.

Ale praca Człowieka Iluzji polegała właśnie na mierzeniu się z tym, czego inni woleli uniknąć.

Gdy Przymierze odwróciło się plecami, ignorując problem ludzkich kolonii w Układach Terminusa, które nieustannie traciły mieszkańców, Cerberus daleki był od bagatelizowania tej sprawy. Udało mu się nawet zwerbować komandora Sheparda – największego bohatera


 

Przymierza – do pomocy w wyjaśnieniu zagadki. A to, czego dowiedział się Shepard, głęboko wstrząsnęło Człowiekiem Iluzją.

Skinieniem głowy Człowiek odprawił asystentkę. Kobieta z wprawą wykonała zwrot w tył na obcasach i zostawiła go sam na sam z myślami.

Upił burbona i odstawił szklankę na podłokietnik fotela. Potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni szytej na miarę marynarki i wyciągnął długą srebrną kasetkę.

Z niewymuszonym wdziękiem, świadczącym o wieloletniej praktyce, płynnym ruchem otworzył pokrywkę, wyciągnął papierosa i zamknął pudełko. Kasetka zniknęła na powrót w kieszeni, a w dłoni Człowieka pojawiła się ciężka czarna zapalniczka.

Człowiek Iluzja zaciągnął się powoli, dym wypełnił mu płuca. Tytoń od wieków obecny był w ziemskiej kulturze, a palenie stanowiło rytuał niemal każdego rozwiniętego społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że zwyczaj ten ludzie ponieśli w kosmos. Różne rodzaje tytoniu stały się popularnym towarem eksportowanym do wielu kolonii, nie tylko ludzkich.

Byli nawet tacy, którzy ośmielali się twierdzić, że niektóre z salariańskich genetycznie modyfikowanych gatunków ziemskiego tytoniu były lepsze od wszystkiego, co kiedykolwiek zdołała na tym polu osiągnąć ludzkość. Jednak Człowiek Iluzja lubił whisky i tytoń rodzimej produkcji. Jego papieros wyprodukowano z odmiany uprawianej na ogromnych plantacjach w sercu Ameryki Południowej, jednego z nielicznych pozostałych na Ziemi obszarów rolniczych.

Kłopoty zdrowotne towarzyszące ongiś paleniu nie były problemem w dwudziestym drugim wieku. Postęp chemii i medycyny wyeliminował takie choroby, jak rak i rozedma płuc. Mimo to palenie wciąż jeszcze budziło kontrowersje. Delegalizacja tytoniu wprowadzona w połowie dwudziestego pierwszego stulecia obowiązywała nadal w granicach kilku z ziemskich krajów. Wielu Ziemian uważało papierosy za obrazę moralności – symbol wyzysku i obojętności bezwzględnych korporacji, które w imię dochodów akcjonariuszy doprowadziły do śmierci milionów.

Jednak dla Człowieka Iluzji palenie oznaczało coś zupełnie innego. Smak, łaskotanie dymu w płucach i ciepła fala nikotyny rozpływająca się po jego organizmie niosły ze sobą poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało powtarzanie doskonale znanych czynności, oraz satysfakcję z zaspokojenia potrzeby: dwa podstawowe elementy gwarantujące ludziom dobre samopoczucie. Palenie było rytuałem, który warto celebrować... zwłaszcza teraz, gdy nad ludzkością zawisła groźba zagłady.

Palcie, jeśli możecie, pomyślał, przywołując cytat z dawno zapomnianego źródła. Bo żaden z nas nie dożyje jutra.

Człowiek Iluzja zaciągnął się kilka razy, a potem zdusił papierosa w popielniczce wbudowanej w oparcie fotela i sięgnął po drinka.

Choć sytuacja przedstawiała się raczej ponuro, nie poddawał się rozpaczy. Był kimś, kto zwykł stawiać czoła problemom, i nic się w tym względzie nie zmieniło.


 

Komandor Shepard odkrył, że ludzkich osadników uprowadzili Zbieracze, gatunek obcych, żyjący w izolacji, całkowicie podporządkowany woli Żniwiarzy. Ogromne statki, choć uwięzione w mrokach kosmosu, mogły kontrolować swoje nieszczęsne sługi nawet z odległości milionów lat świetlnych.

Powolni rozkazom mechanicznych panów Zbieracze porywali ludzi i przewozili ich do swojego ojczystego świata w centrum galaktyki. Tam ofiary mutowano, a potem zmieniano w organiczną papkę, którą wykorzystywano do eksperymentów. Jeden z najbardziej straszliwych miał dostarczyć energii do stworzenia nowego Żniwiarza.

Shepard – z pomocą Cerberusa – udaremnił operację Zbieraczy. Ale Człowiek Iluzja wiedział, że Żniwiarze nie zrezygnują. Ludzkość musiała przygotować się na starcie z bezwzględnym i bezlitosnym przeciwnikiem. Jedyną szansą na zwycięstwo było poznanie słabości Żniwiarzy i wykorzystanie tej wiedzy przeciwko wrogowi.

Cerberus zgromadził pozostałości urządzeń, z których Zbieracze korzystali podczas misji. Agenci Człowieka Iluzji zaczęli już przygotowywać bazę, gdzie można będzie przeprowadzić pierwsze, ostrożne testy obcej technologii. Lecz istniał tylko jeden sposób na zdobycie pożądanej wiedzy: powtórzenie eksperymentów Zbieraczy na żywych przedstawicielach własnego gatunku.

Człowiek Iluzja w pełni zdawał sobie sprawę z ohydy tego planu. Ale czym była etyka i moralność wobec konieczności przetrwania? Cierpienie garstki ofiar dawało szansę na uratowanie całej ludzkości.

Plan odtworzenia eksperymentów Zbieraczy miał być przeprowadzony w tajemnicy, bez informowania czy angażowania Sheparda. Sojusz Cerberusa i bohatera można było określić jako co najmniej skomplikowany. Żadna ze stron nie ufała drugiej. Może w przyszłości znowu podejmą współpracę, ale na razie Człowiek Iluzja wolał polegać na swoich najlepszych agentach.

Cichy brzęczyk zasygnalizował nadejście wiadomości od jednego z nich.

– Włącz okno widokowe – nakazał Człowiek, wyprostowawszy się w fotelu, i skupił uwagę na holopadzie.

Światła ściemniały automatycznie, a ściana za plecami mężczyzny stała się przezroczysta. Umierające słońce wypełniło pokój pomarańczowo-czerwonym blaskiem.

– Przyjmij – mruknął Człowiek Iluzja i nad holopadem pojawił się wizerunek Kai Lenga.

Jak większość ludzi, Kai Leng był dzieckiem prawdziwie globalnej kultury. Jego chińskie dziedzictwo sprawiło, że miał wyraźnie azjatycki kształt oczu i kolor włosów, ale szczęka i nos sugerowały słowiańskich albo rosyjskich przodków.

– Znaleźliśmy go – zameldował Kai Leng. Człowiek Iluzja nie musiał pytać kogo. Najlepszy zabójca Cerberusa od niemal trzech lat tropił tylko jeden cel.

– Gdzie? – zapytał Człowiek.

– Na Omedze.


 

Węzły mięśni na szyi Kai Lenga napięły się, gdy wypowiadał tę nazwę – mimowolna, lecz zrozumiała reakcja. Odraza. Ta stacja kosmiczna reprezentowała wszystko, czym Cerberus gardził: rządziło tam prawo pięści, nie istniały żadne ograniczenia, a okrucieństwo stanowiło szarą codzienność. Kai Leng odruchowo odwrócił głowę, odsłaniając fragment tatuażu, który miał na karku: węża połykającego swój ogon.

Ouroboros był przede wszystkim symbolem wieczności, ale Człowiek Iluzja wiedział, że ma on też znaczenie mroczniejsze: zagładę.

Cerberus dziesięć lat temu uwolnił Kai Lenga z obozu więziennego Przymierza. Człowiek Iluzja sprawdził dokładnie przeszłość zwerbowanego: marine po szkoleniu w siłach specjalnych N7, aresztowany za zabójstwo kroganina w barowej bójce, gdy był na przepustce w Cytadeli.

Przymierze surowo potraktowało swego porucznika, ukarało go dla przykładu degradacją i zesłaniem na dwadzieścia lat do więzienia. Na długość wyroku miały niewątpliwie wpływ akta personalne eksżołnierza, zawierające liczne informacje o spięciach, sprzeczkach, a nawet agresywnych zachowaniach wobec obcych. Dla Człowieka Iluzji był to niezbity dowód, że Leng ma właściwą osobowość i poglądy. Na dodatek Kai Leng zdołał zabić kroganina uzbrojony wyłącznie w standardowy wojskowy nóż, co w połączeniu z cechami charakteru czyniło go rekrutem idealnym.

W ciągu lat, które minęły od zorganizowanej przez Cerberusa ucieczki, Kai Leng został najlepszym specjalistą od brudnej roboty w organizacji. Był kimś więcej niż tylko bezlitosnym zabójcą. Rozumiał potrzebę dyskrecji, wiedział, jak planować i przeprowadzać skomplikowane i delikatne operacje.

Teraz gdy cel został odnaleziony, Człowiek Iluzja w pierwszym odruchu chciał wydać rozkaz likwidacji. Potem jednak wpadł mu do głowy inny pomysł. Wciąż potrzebny był obiekt do przyszłych eksperymentów: dlaczego nie upiec dwóch pieczeni przy jednym ogniu?

– Sprowadź go tu – powiedział. – Żywego. Zatrzyj za sobą ślady.

– Zawsze to robię – odparł Kai Leng.

Człowiek Iluzja usatysfakcjonowany mruknął pod nosem: „Wyłącz”, holograficzny wizerunek zabójcy zamigotał i zniknął.

Człowiek odchylił się, obracając w dłoni szklankę. Trunek zawirował. Mężczyzna dopił, rozkoszując się ostatnim łykiem bez pośpiechu.

Trochę to trwało, Grayson, pomyślał w dużo lepszym nastroju. Ale już ja się postaram, żeby twój koniec wart był tego oczekiwania...


 

Jeden

Paul Grayson wiedział, że jest poszukiwany. Trzy lata temu dla córki zdradził Cerberusa, ale nawet gdyby minęło TRZYDZIEŚCI, Człowiek Iluzja nie odwołałby swoich psów gończych.

Rzecz jasna, zmienił nazwisko. Paul Grayson zniknął zastąpiony przez Paula Johnsona. Ale stworzenie fałszywej tożsamości było zaledwie pierwszą linią obrony – nie wystarczyłoby, gdyby któryś z agentów go sprawdził. A agenci byli wszędzie.

Od powstania Cerberusa Człowiek Iluzja zdołał umieścić wtyczki w każdej niemal komórce rządu Przymierza. Nie było miejsca w przestrzeni pod rządami Rady, gdzie Grayson mógłby się ukryć. Więc uciekł na Omegę.

Człowiek Iluzja nigdy nie zdołał stworzyć placówki na stacji będącej de facto stolicą Układów Terminusa. Cerberus był dobrze znany z radykalnie proludzkiego nastawienia, dlatego też nie cieszył się sympatią watażków, przywódców gangów i uzurpatorów, niemal zawsze obcych, którzy rządzili Omegą. Nawet gdyby Człowiek Iluzja podejrzewał, że Grayson ukrywa się na stacji, niełatwo byłoby go znaleźć.

Ironia losu, że umiejętności, które Grayson zdobył, pracując dla Cerberusa – szpiegostwo i zabijanie – okazały się bardzo pożyteczne, gdy rozpoczął nowe życie jako najemnik na Omedze. Nauczony, jak zabijać obcych, Grayson teraz zabijał dla obcych.

– Tracimy czas – burknął Sanak, odkładając karabinek snajperski. Poprawił skafander bojowy i zajął wygodniejszą pozycję za stosem skrzyń, który stanowił osłonę dla niego i drugiego strzelca.

Mężczyzna nie poruszył się, tylko trzymał broń wycelowaną w statek zacumowany po drugiej stronie doku towarowego. Wiedział, że jego batariański partner stara się za wszelką cenę uniknąć kontaktu fizycznego.

Batarianin obrócił głowę i spojrzał na kucającego obok Graysona. Zamrugał tylko powiekami wyższej pary oczu, niższa nawet nie drgnęła.

– Zawsze chcesz czekać, człowieku – prychnął. – To oznaka słabości.

– To oznaka inteligencji – odparował Grayson. – Dlatego to ja dowodzę.

Sanak znał tylko jeden sposób rozwiązywania problemów – traktowanie ich z byka. Dlatego też współpraca z nim bywała trudna. Nie przepadał także za ludźmi, a to – przy głęboko zakorzenionej niechęci Graysona do batarian – jeszcze wszystko utrudniało.


 

W przeszłości kontakty ludzko-batariańskie miały burzliwy przebieg. Po wkroczeniu na scenę galaktyki ludzkość rozpoczęła ekspansję, która zepchnęła batarian ze Skyliańskiego Pogranicza. Batarianie zareagowali agresją i tak doszło do międzygatunkowej wojny – wojny, którą batarianie przegrali. Teraz byli wyrzutkami i pariasami w cywilizowanych światach Rady – ledwo zauważani, traktowani nieufnie i podejrzliwie.

Jednak zdawało się, że na ulicach Omegi wyłażą z każdego kąta. Po opuszczeniu Cerberusa Grayson starał się zwalczyć ksenofobię, jaką zaraził się od Człowieka Iluzji. Ale stare nawyki umierają ostatnie, no i Grayson nie miał specjalnie ochoty, by objąć serdecznie „czterooką poczwarę”.

Na szczęście on i Sanak nie musieli się lubić, by razem pracować. Aria jasno im to wyłożyła przy kilku okazjach.

– W sumie siedem celów – w jego słuchawce rozległ się miękki głos Liselle. – Drużyna na pozycjach, oczekuje rozkazów.

Grayson poczuł falę adrenaliny. Ogarnęło go znajome podniecenie, jak zawsze przed akcją. Sanak przyjął identyczną pozycję.

– Naprzód – szepnął Grayson. W odpowiedzi rozległ się huk wystrzałów, gdy Liselle i jej zespół wkroczyli do akcji.

Chwilę później zza statku wybiegli czterej turianie. Zwróceni tyłem do Graysona i Sanaka, całą uwagę i siłę ognia skupiali na Liselle.

Naciskając spust, Grayson wypuścił z płuc powietrze w długim, powolnym wydechu. Jeden z turian padł. Tarcza kinetyczna jego kombinezonu została już osłabiona przez pierwszą salwę Liselle i nie mogła zatrzymać kuli snajpera.

Chwilę później runęło kolejnych dwóch, powalonych idealnie wymierzonymi strzałami Sanaka.

Mogę tego dupka nie lubić, pomyślał Grayson, zdjąwszy ostatniego przeciwnika, ale zna się na swojej robocie.

Ostatni turianin zdołał zrobić dwa kroki w stronę skrzyni, za którą chciał się ukryć, ale Grayson trafił go między łopatki.

Przez kilka sekund panowała absolutna cisza.

– Zneutralizowaliśmy cztery cele – poinformował towarzyszy Grayson.

– My trzy – odpowiedziała Liselle. – To wszyscy.

– Ruszajmy – polecił Grayson Sanakowi, po czym wyskoczył z kryjówki i rzucił się biegiem ku zabitym.

Turianie należeli do gangu Talonów, a magazyn znajdował się głęboko na ich terytorium. Noc była późna, a miejsce odludne, więc raczej nikt nie widział ataku ani nie słyszał strzałów. Z tym że nie na pewno, a im dłużej drużyna zwlekała, tym bardziej rosło ryzyko spotkania innych żołnierzy gangu.

Gdy Grayson i Sanak dotarli do ciał, Liselle i dwóch batarian wchodzących w skład


 

oddziału już przeszukiwali zabitych.

– Jak na razie pięć kilo – poinformowała Graysona niebieskoskóra asari, podnosząc kilka plastikowych torebek z różowym pyłem. – Dziewięćdziesiąt, może dziewięćdziesiąt pięć procent czystości.

Grayson z własnego doświadczenia wiedział, że nawet odrobina przetworzonego czerwonego piasku gwarantowała, że człowiek znajdzie się na haju. Pięć kilo wystarczyło, by blok mieszkalny miał roczny odlot. Wartość takiej ilości narkotyku przeliczało się na obszarach pod jurysdykcją Rady na sumy sześciocyfrowe. Lub długie wyroki. Dlatego Aria zleciła ten atak.

Na Omedze nie było żadnych praw, żadnych sił policyjnych. Porządek na stacji utrzymywały gangi. Ale choć nie było praw, istniały zasady. Zasada numer jeden brzmiała: nie drażnić Arii T’Loak.

– Przy tym jest dwa kilo – powiedział Sanak, wyciągając zapieczętowany pakunek z kamizelki przeszukiwanego.

– Ten miał pecha, wpadł na kulę. – Jeden z batarian podniósł torebkę, by Grayson mógł zobaczyć, że przez dziurkę wysypują się drobne czerwone ziarenka.

– Zapieczętuj to – warknął Grayson, cofając się gwałtownie.

Czerwony piasek nie miał wpływu na batarian czy asari, ale Graysona jeden niuch posłałby na dobowy odjazd.

– Aria chce wszystko – przypomniał im. – Cały ładunek. To ma być wiadomość.

Aria, znana jako Królowa Piratów, od dwóch stuleci de facto rządziła Omegą. Każdy gang w jakiś sposób składał jej daninę za przywilej prowadzenia nieskrępowanych interesów na stacji. Ci, którzy próbowali wykiwać Arię – na przykład nie dzieląc się zyskiem od przemytu czerwonego piasku – musieli ponieść konsekwencje.

– To wszystko – zameldowała Liselle, wyprostowawszy się po przeszukaniu ostatniego ciała.

Grayson nie po raz pierwszy dostrzegł jej urodę. Według ludzkich standardów wszystkie asari były niezwykle piękne. Przedstawicielki tego jednopłciowego gatunku pomimo niebieskiej skóry bardzo przypominały ludzkie kobiety. Zamiast włosów miały ruchome fałdy, jakby rzeźbę, ale to nie wpływało ujemnie na ich atrakcyjność seksualną.

Liselle była uważana za niezwykle urodziwą nawet pomiędzy swoimi pobratymkami. Obcisły kombinezon bojowy podkreślał jeszcze krągłości jej ciała. Grayson wciąż odczuwał wpojoną przez Cerberusa nieufność do obcych, nie umiał więc powstrzymać się od rozważań, czy to tylko wygląd Liselle sprawiał, że była tak pociągająca, czy kryło się w tym coś więcej.

Asari były nie tylko gatunkiem biotyków, ale posiadały też subtelne, lecz potężne zdolności empatyczne, graniczące wręcz z telepatią. Grayson słyszał kiedyś teorię, że asari korzystają ze swojego talentu, by wpływać na percepcję innych, sprawiając, że postrzegano je jako atrakcyjniejsze niż w rzeczywistości. Jeśli naprawdę tak było, to Liselle musiała być


 

wyjątkowo uzdolniona w tej dziedzinie.

– Zabezpieczcie piasek i wycofujemy się – Grayson skupił się na zadaniu. – Zachowajcie ostrożność i czujność. Pamiętajcie, wciąż jesteśmy na terenie wroga.

Liselle i pozostali spakowali torebki z narkotykiem.

Grayson prowadził, a Sanak pilnował tyłów. Mały oddział wyszedł z magazynu na ciemne ulice dzielnicy. Szybko przemierzali skomplikowany labirynt alejek, nie mogli się doczekać, aż dotrą na przyjazne albo chociaż neutralne obszary.

Było późno, dobrze po połowie nocnego cyklu stacji. Na ulicach kręciło się niewielu przechodniów. Głównie cywile, mężczyźni i kobiety wszelkich gatunków, którzy z różnych powodów żyli i pracowali w dzielnicy kontrolowanej przez Talonów. Łatwo ich było rozpoznać – na widok ciężko uzbrojonego oddziału zawracali albo umykali w mrok bram, by za wszelką cenę uniknąć konfrontacji.

Graysonowi wystarczyło jedno spojrzenie, by uznać ich za niegroźnych. Rozglądał się za patrolami Talonów. Co prawda Talonowie z pewnością nie spodziewali się, że Aria przypuści atak w samo serce ich terytorium, i nawet jeśli zdołaliby zareagować na napaść, to tylko w sposób spontaniczny i niezorganizowany, ale turiański gang jako jeden z nielicznych regularnie wysyłał patrole na ulice, by przypomnieć przechodniom i mieszkańcom, kto kontroluje dzielnicę. Grayson wiedział, że taki patrol, zobaczywszy uzbrojony oddział w kombinezonach bojowych, natychmiast otworzyłby ogień.

Okazało się jednak, że drużyna miała szczęście. Opuściła terytorium Talonów i weszła do centralnych dzielnic Omegi, nie natknąwszy się na przeciwników. Dla pewności Grayson jeszcze przez kilka przecznic kazał oddziałowi iść w szyku, na wypadek gdyby jednak pojawił się pościg.

Dopiero gdy Liselle położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała: „Chyba już jesteśmy bezpieczni”, rozluźnił napięte mięśnie.

– Aria czeka na nas w Pośmiertnym – przypomniał mu Sanak.

Grayson doskonale wiedział, gdzie jest ich szefowa. I w tym właśnie tkwił problem – wszyscy to wiedzieli.

Pośmiertny był towarzyskim centrum Omegi, klubem, w którym zamożni i bogaci mieszali się ze zwykłymi mieszkańcami stacji w czysto hedonistycznym celu. Bywalcy szukali muzyki, seksu, narkotyków, a nawet przemocy i niewielu odchodziło, nie zaspokoiwszy swoich potrzeb.

Aria T’Loak była stałym gościem, niemal każdej nocy przyglądała się panującemu w klubie zamieszaniu z prywatnej loży. Jeśli klub byłby ciałem, to ta asari stanowiłaby jego duszę: Pośmiertny był symbolem Omegi, tak samo jak Aria.

– Nie pójdziemy do klubu obładowani dwudziestoma funtami czerwonego piasku – stwierdził Grayson. – Musimy go ukryć w bezpiecznym miejscu.

Mało prawdopodobne, żeby Talonowie zdołali tak szybko przygotować kontratak, a


 

nawet jeśli, to wątpliwe, by mieli czelność napaść na Arię w jej własnym klubie. Ale Grayson nie tylko o Talonów się martwił.

Ochrona lokalu wyjątkowo przykładała się do pilnowania porządku, ale w ciemnych uliczkach wokół Pośmiertnego przemoc, napady i morderstwa były niemal na porządku dziennym, a raczej nocnym. Nie brakowało ćpunów na głodzie i zbirów gotowych dla marnego zysku napaść nawet na uzbrojony oddział.

– Ukryjemy piasek u mnie – zaproponował Grayson. – Potem zameldujemy się Arii i jutro zorganizujemy odbiór.

Sanak z dezaprobatą wydął wargi, ale nic nie powiedział. Liselle skinęła głową na znak zgody.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin