Kornew Pawel - Przygranicze 01 - Sopel 02.rtf

(587 KB) Pobierz
Paweł Kornew

Paweł Kornew

Sopel

Tom 2

Tłumaczenie: Andrzej Sawicki

fabrykasłów

2008


Część druga

Rajd na północ

 

Otwarta droga, wolny szlak.

Nie myśląc więc przed siebie przesz,

Droga pod stopy płynie tak,

Że póki życia iść nią chcesz.

Być może tak czy siak,

Na lepszy trafisz szlak.

Od groma czasu masz,

Wędrówki długi staż,

I w głowie jedną myśl,

Donikąd, byle iść.

 

Czarny obelisk


Rozdział 6

Mówi się, że życie jest jak zebra - na przemian trafiają się pasy białe i czarne. W ostatnim czasie właśnie tak wyglądały moje przebudzenia. W Dolnym Chutorze obudziłem się normalnie, przedwczoraj łeb mi pękał od kaca, wczoraj rano byłem z życia zupełnie zadowolony, a dziś omal kity nie odwaliłem. Co jest grane?

Ten ranek był chyba najbardziej paskudny w ciągu ostatniej połowy roku. Rzecz nie w tym, że trzeba było wstać o piątej rano - wszyscy patrolowi dość szybko muszą przywyknąć do wczesnych pobudek - po prostu, kiedy spróbowałem wstać z materaca, złapał mnie taki skurcz, że przez dziesięć minut musiałem rozluźniać mięśnie. Bolało mnie wszystko, kręgosłup nie chciał się zginać, a w paszczy miałem samą gorycz - przykładowy pokaz działania „Niebieskiego Doktora”, który poprzedniego wieczoru poigrał sobie z moją wątrobą. Plusy były dwa - miałem absolutnie jasną głowę, a pod zdjętym z ramienia bandażem zobaczyłem tylko niewielką plamkę różowej skóry - po ranie nie został nawet ślad.

Teraz dreptałem przy wejściu do wschodniego punktu przejściowego, zastanawiając się, co zrobię Maksowi i Wietrickiemu, kiedy wreszcie się zjawią. Była już za kwadrans siódma. Brakowało tylko, żebym się spóźnił na spotkanie z patrolowymi pierwszej kompanii. Nastrój, kiepski od momentu przebudzenia, psuł się szybko w miarę tego, jak minutowa wskazówka na zegarze wartowni zbliżała się do pionu. Nie, dziś był iście wyjątkowy dzień, wszystko wskazywało na to, że trzeba będzie urządzić spóźnialskim prawdziwy pogrom: wstać musiałem dobrze przed świtem, nie zdążyłem nasycić nabojów srebrem, Dziadek Mróz, który wczoraj wziął wychodne, wrócił w nocy, a teraz z zapałem nadrabiał straty - słupek rtęci na termometrze w oknie wartowni opadł do minus trzydziestu stopni. Bywa czasem oczywiście i zimniej, trzeba wtedy używać termometrów spirytusowych, bo nawet rtęć zamarza, ale po wczorajszym ociepleniu wrażenie chłodu było tym większe...

Żeby chociaż trochę się rozluźnić, po raz kolejny w myślach przejrzałem amunicję. Wyglądało na to, że mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy, ale w drodze nigdy nic nie wiadomo. Na ramieniu dźwigałem sztucer z jeszcze niezdjętą plombą, część nabojów w patrontaszu obok pochwy z nożem, pozostałe, wraz ze zwichrowanym „smoczym jajem” w brezentowej torbie. Inne artefakty i rozmaity drobiazg - niewielki kociołek, apteczkę, żelazny kubek, łyżkę z widelcem, puszkę samonagrzewającej się konserwy, kłębek srebrnego drutu, zapasowe skarpetki i ciepłą bieliznę - wszystko umieściłem w plecaku. Para noży do miotania kryła się w naszytych na spodnie pochwach, zapalniczka w kieszeni. Chyba rzeczywiście o niczym nie zapomniałem.

Zimno. Buty, grube watowane spodnie, kurtka, ciepła bielizna, wełniany szalik, kufajka i czapka uszanka nieźle chronią przed mrozem, nos jednak marznie nawet pod opuszczoną na twarz wiązaną na brodzie czapką. Podreptawszy na miejscu, poprawiłem zatknięty za pas toporek, wreszcie dźwignąłem plecak oraz narty oparte o zasypaną śniegiem ławeczkę i zaszedłem do wartowni. Za dziesięć siódma. Co oni, sprawdzają moją cierpliwość?

Pomieszczenie było dość obszerne, a wrażenie rozległości potęgował jeszcze brak mebli i białość ścian. Wewnątrz też było zimno, a w powietrzu snuły się smugi papierosowego dymu. Palili wszyscy - żołnierze garnizonu, siedzący w pokoju oddzielonym stalową kratą, porozwalani ma ławach pracownicy brygady remontowej, którym nie bardzo uśmiechało się wyłażenie na mróz w celu sprawdzania trwałości murów, a także drużynnicy, którzy wpadli tu z zewnątrz, żeby się trochę rozgrzać. Naprawdę nie mieli żadnego zajęcia? Odszedłem nieco od drzwi, rzuciłem plecak na podłogę, oparłem narty o ścianę i zsunąłem czapkę na czoło. Pogrzeję się parę minut, a potem znów na mróz.

Do wartowni zaczęli wchodzić ponurzy i niewyspani patrolowi z kompanii dalekiego zwiadu. Przechodzili, milcząc, przez izbę i znikali w drzwiach wiodących ku dalszym pomieszczeniom. Migały mi znajome twarze, ale nikt nawet nie rzucił pozdrowienia. Elita patrolu, psiakrew, też mi coś! Do nagród piersi wystawiać, to elita, a jak Śnieżnych Ludzi pilnować, to dudy w miech! A wszyscy w ciepłych kurtkach uszytych z futer szarków. Ciekawe, dokąd ci „biali ludzie” się wybierają w pełnym bojowym rynsztunku?

- Cześć! - pozdrowiłem Krzyża, który zjawił się razem z patrolowymi.

- Cześć. - Krzyż zatrzymał się na chwilę, przepuszczając innych i obrzucił pomieszczenie bacznym spojrzeniem.

- Dokąd wy tak wcześnie rano? - zapytałem, korzystając z okazji.

- Mamy sprawdzić groblę przez Lachowską Topiel i drogę do starego młyna.

- Niby po co? - zdziwiłem się. Z jakiej przyczyny elitarnej kompanii zleca się czarną robotę?

- Tabor przepadł. Już drugi w tym tygodniu. - Krzyż się skrzywił. - Ściągnęli nawet z urlopów kogo się dało.

- Jasne...

- A ty którędy pójdziesz?

- Drogą na Sosnowy, a na skrzyżowaniu skręcę w stronę Wilczego Legowiska. W zasadzie, skoro chwycił mróz, szybciej byłoby groblą, ale skoro przepadają nawet tabory... Po co los kusić? Może stracimy pół dnia, ale zachowamy życie...

- Logiczne. Do Wilczego dziś się nie dostaniecie, ale do Oazy dotrzecie bez trudu.

- Nie, ja planuję nocleg na Ciepłej Polanie. Przy dziennym świetle do Oazy nie dojdziemy, a pchać się przez nieznany teren po ciemku to jak diabła za ogon targać. Zresztą na Ciepłej Polanie mało kto na noc się zatrzymuje, wszyscy walą do Oazy i mniejsze są szanse, że się nadziejemy na jakieś niepożądane towarzystwo.

- Też prawda. - Krzyż wyszedł w ślad za towarzyszami, ale w drzwiach zdążył jeszcze rzucić - No, to złam nogę.

- Na psa urok - odpowiedziałem półgłosem. Podjąłem ekwipunek, ruszyłem do drzwi i znieruchomiałem: pojawił się w nich Wietricki, który rozpiął kurtkę i zsunął na szyję szerokie plastikowe okulary, zakrywające mu połowę twarzy. Niech mnie szlag! Co za bałwan tak go wyposażył? W jasnoniebieskim kombinezonie narciarskim z syntetycznym podbiciem mróz może nie jest dokuczliwy, ale na rajd to kiepski wybór - każdemu krokowi Wietrickiego towarzyszył szelest trących o siebie nogawek spodni. A na mrozie dźwięk będzie jeszcze głośniejszy. Równie dobrze mógłby naszyć sobie na kurtkę dzwoneczki, a na piersi namalować czerwoną farbą wielki krzyż. Teraz jednak było za późno na zmiany i tak zresztą nie mieliśmy go w co przebrać.

- Cześć! Nie spóźniłem się? - Mikołaj podszedł do mnie, zrzucił z ramienia maskującej barwy plecak z przyczepionym do niego zwiniętym teraz śpiworem. Narty oparł o ścianę obok moich. Potem zdjął rękawiczki, zatknął je sobie za pas i rozpiąwszy błyskawiczny zamek, wyjął spod kurtki papierosy i zapalniczkę. Papierosy zresztą nie byle tam „Prima” czy „Astra”, ale „Marlboro”. Ciekawe, kto go utrzymuje?

- A to co niby ma być? - Wskazałem palcem długi futerał wystający zza pleców Wietrickiego. Czyżby tak osobliwie automat zapakował? I co to za dziwne zwitki wystają mu z plecaka?

- Łuk.

- Co?!

- Łuk - powtórzył spokojnie Wietricki.

- Jaki znowu łuk?! Kałacha powinieneś dostać! - Zaczęło mnie trząść. - Co, obu wam z Maksem odbiło? Przecież wyraźnie powiedziałem: dwa kałachy i cztery magazynki z nabojami!

- Mnie niczego nie mówiliście - nabzdyczył się Wietricki. - A zresztą, co mi po automacie? Nigdy go w ręku nawet nie trzymałem.

- A łuk?

- W łuku mam pierwszą kategorię sportową. Jeździłem nawet na zawody okręgowe - odparł z dumą.

- Ale jak zamierzasz strzelać na takim mrozie?

- Zbrojmistrz powiedział: magiczna ochrona do minus czterdziestu.

- A rąk ci nie odmrozi? - Nie wątpiłem, że cięciwa i łuczysko były chronione, ale przecież nie można strzały nakładać w rękawicach!

- Do łuku dołączona jest bransoleta. - Wietricki przykucnął, otworzył boczną kieszeń plecaka i podał mi skórzany pasek obszyty na krawędziach metaliczną nicią. W klamrę wprawiono spory żółtawy opal.

- Widzę. - Obróciłem przedmiot w palcach i oddałem Wietrickiemu. Włożone w kamień zaklęcie chroniło dłoń właściciela przed chłodem. Ładunku powinno wystarczyć na dwa tygodnie. Niestety, wcale mi to nie poprawiło nastroju. Dokumenty wystawiono na dwa AK i dałbym sobie jedno jajo uciąć, że Maks nie domyślił się, iż trzeba by je poprawić. Zbrojmistrz, skurczybyk jeden, wypisał dwa automaty, a wydał jeden. Po powrocie z rajdu zażąda ode mnie dwu karabinów. No, nic... pomyśli się o tym później.

- Strzały dali nie tylko zwykłe duralowe, ale i z osinowym drzewcem. I jeszcze, o... - Mikołaj, który za chińskiego boga nie mógł zrozumieć, czemu nie podskakuję z zachwytu, z jednego zawiniątka wyjął długi na osiemdziesiąt centymetrów pocisk. - Trzy sztuki ze srebrnymi grotami.

- Jeżeli zmarnujesz choć jedno z tych cacuszek, osobiście wetknę ci ten twój łuk w dupę - powiedziałem bardzo cicho i spokojnie, a potem podetknąłem zaskoczonemu chłopakowi jeden ze srebrnych grotów, na którym widać było wybity numer „6II.00143”. - Wiesz, co to jest?

- Jakieś cyfry. - zatrzepotał rzęsami Mikołaj.

- To numer inwentarzowy. - Wsunąłem na powrót strzałę do plecaka. - Jeżeli po powrocie z rajdu nie oddasz tego kramu, zostanę obciążony kosztami. A koszta w takim wypadku są spore. Sam pojmujesz, że mnie to nie ucieszy. Racz o tym pamiętać.

- Nie zapomnę. - Wietricki zasunął zamek plecaka, zarzucił worek na ramię i umilkł. Obraził się, czy co? A kij z nim. Łucznik z bożej łaski. Patrzcie go, srebrny...

Wziąłem swoje graty i wyszedłem na ulicę. Przez te parę minut nie zrobiło się ani trochę cieplej. Po minucie wyszedł z wartowni Wietricki, przystanął obok mnie i zapalił papierosa. Przy każdym wydechu z jego ust razem z dymem wydobywały się kłęby pary.

- A czemu nikt nie wie, ilu ludzi przepadło? - Wrzucił niedopałek do pomiętej pięciolitrowej bańki, postawionej tu zamiast popielniczki. - Mówią o tym, że na Przygraniczu kupa ludzi zniknęła.

- Bo ludzie nieustannie przepadają - stwierdziłem filozoficznie. I tak zawsze: gdy tylko przyjdzie ci chętka na przemyślenie kilku spraw w ciszy i spokoju, zawsze ktoś musi przerwać. Można by pomyśleć, że sam o tym z przyjaciółmi nie rozmawiał. Czego się do mnie przyczepił? - A ci, co powinni, doskonale znają liczbę ofiar.

- Kto powinien? Jakaś supertajna służba? - syknął jadowicie Wietricki. - Przed kilkoma laty w ciągu jednego dnia przepadło spore terytorium z trzema miastami i mieszkańcami. Sto tysięcy ludzi! I co, nikt o tym niczego się nie dowiedział? Trafiłem tu przed miesiącem, ale o niczym podobnym przedtem nie słyszałem.

- No, z tym terytorium ktoś przegiął.

- Przegiąłem? - uśmiechnął się Mikołaj. - Miasto, Fort i Siewieroreczeńsk to nie dziecięca piaskownica. - Zapomniałeś o miasteczku Mgliste. Tylko, być może tego nie wiesz, przed zapadnięciem się w Przygranicze, odległość między Fortem a Siewieroreczeńskiem wynosiła pięćset kilometrów, a teraz tylko sto. Fort to w ogóle była wojenna baza spod Chabarowska. I do tej pory Chińczycy w okolicach Fortu przechodzą przez granicę. A ilu Chińczyków w Forcie widziałeś? Ja żadnego. Zaś w Mieście jest ich spora grupa.

- Chińczycy? - zapytał zaskoczony Mikołaj, ale nie dał się odwieść od kontynuowania poprzedniego tematu. - A co oni mają do tego? Ja pytałem, dlaczego nikt nie szukał przepadłych miast?

- A ja skąd mam wiedzieć? Burdel w całym kraju... - W tejże chwili dostrzegłem wychodzącego zza rogu Maksa i przestały mnie interesować paradoksy budowy świata. Do objechania go za spóźnienie też straciłem serce i tak ledwo wlókł nogi przygnieciony ciężarem oporządzenia. Na plecach dźwigał zwinięty namiot, z jednego ramienia zwisał mu ogromny plecak, pod drugim trzymał narty, na szyi powiesił chlebak z granatami. Do pasa przytroczył ogromną maczetę w pochwie, która dyndała i przy każdym kroku tłukła go po nogach. Jak w ogóle zdołał tu doczłapać? Otworzyłem drzwi strażnicy. Maks ostatkiem sił dowlókł się do stopni, rzucił na podłogę całe wyposażenie i padł na ławeczkę.

- Myślałem już, że wykorkuję - wycharczał, łapiąc chciwie powietrze.

- Nic dziwnego - uśmiechnąłem się, wskazując automat zwisający Maksowi z ramienia. - Normalnych nie było?

- A ten jest zły? - Maks poprawił rzemień AKSU. - Heck wcale nie był większy.

- No, no... - Zadałem sobie plecak na ramię, chwyciłem za jeden z rzemieni namiotu i kiwnąłem na Mikołaja. - Idziemy.

Wartownicy bez zbędnych pytań wpuścili nas do wewnętrznych pomieszczeń i nawet przytrzymali drzwi, kiedy przechodziliśmy. W boczną ścianę korytarza wmontowano tu grubą pancerną szybę. Siedzący w przypominającym kasę albo kantor pomieszczeniu ochroniarz uważnie nam się przyjrzał, zerknął na leżącą przed nim listę i przesunął dźwignię otwierającą drzwi do pomieszczenia przeglądu.

- Co oni tak z samego rana? - mruknął niechętnie starszy już wiekiem chorąży, siedzący za biurkiem po lewej stronie pomieszczenia. - Dajcie wasze mandaty.

- Maa-ndaa-ty... - odezwał się odziany w poplamiony olejami kombinezon kontroler, zajmujący przeciwległy stół z mocno porysowanym blatem. - Sam jesteś mandat. Przygotujcie broń do przeglądu.

Wyjąłem dokumenty z ręki Maksa i oddałem przepustkę chorążemu, a pozwolenie na broń kontrolerowi. - Co ty mi tu papiery pod nos podtykasz - zirytował się ten ostatni, oddając mi dokumenty. - Broń pokażcie!

- Cel wyjścia za miejskie mury? - Chorąży otworzył podniszczony dziennik, coś tam zaczął wpisywać.

- Tam wszystko jest w papierach. - Nie miałem ochoty na rozmowy z trepem, bo akurat rozwinąłem sztucer i podawałem go kontrolerowi. Maks poszedł za moim przykładem.

- Owszem, istotnie napisano. Ale ja może nie umiem czytać - wymamrotał jakby do siebie chorąży i przewrócił stronicę. Nudno mu było siedzieć w czterech ścianach, więc szukał jakiejkolwiek rozrywki. Teraz to jeszcze małe piwo, ale co wymyśli pod koniec zmiany?

- To może byś się pouczył, zamiast tu siedzieć i portki tyłkiem przecierać! - odezwał się technik, mażąc plombę pędzelkiem umoczonym w jakimś płynie. Poczułem lekkie wyładowanie magicznej energii i plomba razem z przewodem rozsypała się w pył.

- A ja portek nie przecieram. - Chorąży zamknął skoroszyt i wyjął drugi, jeszcze bardziej zmaltretowany. - Wykorzystuję stworzoną mi przez rząd okazję do wyrobienia sobie hemoroidów. To, mówiąc między nami, jedyna rzecz, jaką tu sobie można wyrobić.

- Nawet mi nie mów... - westchnął kontroler, biorąc się za automat Maksa.

Przestałem zwracać na niego uwagę. Wziąłem sztucer, wepchnąłem weń pięć nabojów pełnych oraz jeden ze śrutem dwunastką. Potem odsunąłem sztucer na brzeg stołu, rozsznurowałem plecak Maksa i zacząłem przekładać część byle jak upchniętych przez mojego orła zapasów do wora Wietrickiego. O, a otóż i lornetka. No oczywiście dali mi to, co im samym było niepotrzebne - czarna żelazna lornetka pochodziła z czasów drugiej wojny światowej. No tak, rok produkcji 1945. Dobra, na bezptasiu i dupa może uchodzić za skowronka: sześciokrotne powiększenie i tak jest lepsze niż żadne. Poprawiłem skórzane futerały zakrywające okulary i powiesiłem sobie lornetę na szyi.

- Granaty dali? - zapytałem Maksa, gdy waga i objętość naszych worków mniej więcej się wyrównały.

- Owszem.

- To gdzie są?

- Tutaj. - Kontroler przesunął torbę z granatami na brzeg stołu. - Możesz zabierać.

- A po co plomby nałożyłeś? - Wziąłem torbę i zwróciłem się do Maksa. - Przecież miałeś pozwolenie.

- Nie mam pojęcia, brałem, jak wydawali. - Maks zabrał AKSU, wyjął z plecaka magazynki, jeden od razu wstawił w gniazdo automatu, dwa kolejne wsunął w kieszenie naszyte po bokach kurtki i uśmiechnął się szeroko. - Jestem bogaty! Cholernie bogaty.

- Co masz na myśli? - nie zrozumiał Wietricki.

- Jak to co, nie kumasz? Za sto dwadzieścia nabojów wiesz ile kręgli można zrąbać? - Maks zarzucił sobie automat na ramię i podskoczył kilka razy, sprawdzając, czy magazynki nie grzechoczą w kieszeniach.

- To jakaś bzdura. Czy tak trudno uruchomić produkcję amunicji? - zdziwił się Mikołaj.

- Trudno - odpowiedziałem, wkładając torbę z granatami do swojego plecaka. - Szybko na tym pieniędzy nie zrobisz, bo trzeba organizować czas produkcji, a przez granicę niekiedy przechodzą większe transporty amunicji i ceny spadają nieraz nawet na kilka miesięcy. I naboje wyprodukowane na miejscu są droższe od importowanych. Na razie są droższe, ale strach robić inwestycje: różdżki naładowane „ołowianymi osami” lub „dziurawcami” powoli, ale nieubłaganie tanieją. Obniży ceny Bractwo albo Gimnazjon i włożone pieniądze pójdą jak psu w dupę. Nikt nie chce pakować się w niepewny interes.

- I co? Nikt tu w ogóle nabojów nie produkuje?

- Czemu nikt? Niektórzy rusznikarze po cichutku je wyklepują, ale oni robią je głównie do strzelb myśliwskich. W Siewieroreczeńsku jest fabryczka. Ta z kolei specjalizuje się w nabojach do makara i kałacha. Tam jednak nieustannie zdarzają się przestoje z powodu braku siarki.

- No, no... młodzieży... Zamknijcie paszcze. Od waszych rozmówek tylko głowa może rozboleć. - Chorąży uderzył dłonią w stół. - Wasia, jakie zdjąłeś plomby? - Z automatu? Alfa-003125, a ze sztucera Lambda-100134.

- A z granatów? - Chorąży pochylił się nad dziennikiem służby i zaczął starannie wypisywać cyfry z literkami.

- Alfa przecinek Gamma 0274 od 65 do 67.

- To już wszystko? - Odebrałem dokumenty od chorążego, włożyłem je do plastikowego etui, schowałem do kieszeni i schyliwszy się, ująłem w dłoń jeden róg namiotu.

- Aa... Szczęśliwej drogi. - Zajęty mozolnym wpisywaniem danych chorąży nawet nie odwrócił głowy.

Maks poczekał, aż zamek szczęknie, pociągnął ku sobie klamkę i z trudem otworzył grube wielowarstwowe drzwi, zaś my z Mikołajem wywlekliśmy namiot do długiego, mrocznego pomieszczenia. Przydzielony do tego posterunku czarownik melancholijnie kontemplował migające w kryształowej kuli cienie, a żołnierze zmiany garnizonowej nawet nie spojrzeli w naszą stronę. Grali w kości. Bujający się na krześle przy drzwiach wyjściowych dowódca warty obejrzał sobie nas z kwaśną miną, potem wstał, wzdychając ciężko, wsunął w otwór strzelnicy magazyn z gołymi babami na okładce, a potem na wstawionej w stół klawiaturze wybrał odpowiedni kod. Odczekał, aż zapłonie kilka zielonych lampek, przyłożył do drzwi prawą dłoń, a lewą wyjął z kieszeni na piersi służbowego uniformu łańcuszek z kęsem bursztynu na końcu i włożył go w specjalne gniazdko. Rozległ się szum silnika, a zaraz potem zgrzyt cofających się zasuw. Chrząknąłem tylko, gdy gruba stalowa płyta zaczęła się odsuwać. Technika granicząca z fantastyką, Pochyliwszy się nieznacznie, weszliśmy do niskiego tunelu - byłej rury kanału burzowego - i ruszyliśmy przed siebie, ku nikłemu światełku wyjścia. Zerkając na zionące w ścianie otwory miotaczy ognia, ponaglałem chłopców, żeby szli szybciej. Zawsze bardzo nieswojo czuję się w miejscu, gdzie naciśnięcie jednego guzika może zamienić człowieka w kupkę popiołu.

- A dlaczego nie ma pomieszczenia kontroli magicznej? - zadudnił w rurze głos Maksa.

- Cała rura jest takim właśnie pomieszczeniem. - Wciągnąłem głowę w ramiona i przyspieszyłem kroku.

Gdy wreszcie wyszliśmy na zewnątrz, poczułem, że zdrętwiały mi całe plecy, jakbym od rana nie robił nic innego poza noszeniem ciężarów na ugiętych nogach, z pochyloną głową. Tymczasem za nami zaczęły opadać kraty, a płyta ze zgrzytem wróciła na miejsce.

Ufff... No to udało mi się zwiać z Fortu. Całujcie psa w nos! Niech mnie teraz spróbuje dopaść, kto zechce! Nastrój nieco mi się poprawił, jakby ściany Fortu nie pozwalały mi odetchnąć pełną piersią. Ale, jak w każdej szanującej się beczce miodu, nie obeszło się i bez łyżki dziegciu - w rajd wyprawił mnie Dron, a Ilja jest jakoś powiązany z Gimnazjonem. Żeby mi tylko jakiejś świni nie chcieli podłożyć. Maksowi można ufać, obaj patrolowi z pierwszej kompanii są prości i nieskomplikowani, jak dwa walonki, ale Wietricki pozostaje niewiadomą. Czy nie podrzucono mi tego kozaczka w jakimś celu? Może wcale nie chcieli się go pozbyć, a przeciwnie - obiecali wziąć gościa do Drużyny? Tylko nie w nagrodę za sam udział w rajdzie, ale za bardziej specyficzną usługę? Trutki do kociołka sypnąć albo nożem po krtani chlasnąć...

Kiedy odeszliśmy nieco dalej od miejskiej ściany, zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Rozluźniłem się, próbując wyczuć emanujące od nas magiczne promieniowanie - przede wszystkim interesował mnie Wietricki, ale mnie i Maksowi też coś mogli podrzucić. Nie, żadnych niepokojących sygnałów, wszystko w normie. Wyczułem tylko energię „Smoczej Łuski”, ale to akurat było normalne. Cóż, jeżeli podsunięto nam jakąś niespodziankę, tak czy inaczej na razie była w trybie czuwania. Dobra, nie ma co sobie teraz łamać głowy. Będzie czas, sprawdzimy raz jeszcze. Maks patrzył krytycznie na kostium Wietrickiego, ale trzymał język za zębami. I bardzo słusznie, po co się czepiać nowicjusza? Postałem jeszcze trochę, przeżegnałem się, zarzuciłem namiot na plecy i wsunąłem ręce w naszyte na pokrowcu uchwyty. Trochę ciężko, ale dam radę. Dobrze, że na wschód od Fortu nie ma prawie żadnych ruin, okolica jest o wiele bezpieczniejsza od rubieży zachodniej, a tym bardziej północnej. Inaczej z takim dodatkowym obciążeniem za trudno by było powojować. Ciężar ciężarem, ale sprawdziłem zaraz, jak szybko mogę sięgnąć po zawieszony na ramieniu sztucer. No, z Bogiem! Po pięciu minutach wyszliśmy na drogę ku Sosnowemu. W porannych promieniach ledwo było widać sylwetki czekających na nas patrolowych.

- Spóźniacie się - mruknął z wyrzutem Komandos.

- A skąd ci to przyszło do głowy, bobasku? - Rzuciłem namiot w śnieg. - To wy powinniście być tu o siódmej, my nie.

Miał dość oleju w głowie, by zmilczeć.

- Ogień, bierz namiot i zmiatamy. - Spojrzałem na niezbyt wypchane plecaki patrolowych. Całe żarcie zdążyli już wrąbać, czy co? Wyraźnie czuć było od nich nikotyną. W tej chwili nic nie dam rady zrobić, potem się zobaczy, co i jak. Najważniejsze, że nie zapomnieli o broni. Mały, oprócz noża za pasem, miał AKM, a długi uzbroił się w pokaźną dębową pałkę okutą na obu końcach żelazem oraz krótki karabinek, który w jego dłoniach wyglądał niczym zabawka.

- Nazywam się Ogniewski. - Długi nie ruszył się z miejsca.

- A czy to coś zmienia?

- Co?

- Ogniewski, bierz namiot, mówię. Pora ruszać. - Zrzuciłem z ramienia narty i zacząłem zapinać wokół butów rzemienie z grubej skóry. Maks i Mikołaj poszli za moim przykładem.

Ogniewski obejrzał się na przyjaciela, który tylko wzruszył ramionami - i podjął namiot. Cudownie. Skoro ustąpił już na początku, to potem będzie łatwiej. Łatwiej się zrobiło dokładnie po dwudziestu minutach - tyle czasu nam wystarczyło, żeby dotrzeć do zakrętu drogi na groblę przez Lachowską Topiel. Zobaczywszy, że nie zamierzam tam skręcić, patrolowi pierwszej kompanii zatrzymali się jak wryci.

- Czemu stoicie? - Odwróciłem się do nich.

- Bo chyba powinniśmy iść tam... - Ogień wskazał drogę wiodącą na błota.

- Nie pójdziemy przez Topiel. - Wetknąłem kijki w śnieg i poprawiłem rzemienie plecaka. - Obejdziemy ją bokiem.

- Co?! Cały dzień jak psu w dupę! - Komandos niemal podskoczył. - I bez tego ledwo się dziś dowleczemy do Wilczego!

- To co zrobimy? Mamy wracać do Fortu?

- Nie, dowódco, przecież to głupota! - Mały już się nakręcał. - Nie pisałem się na mrożonki!

- Dima, daj spokój, coś się tak rozindyczył? Przejdziemy się i odetchniemy czystym powietrzem. - Ogniewski podjął próbę uspokojenia towarzysza, zerkając przy tym na mnie. A potem dodał półgłosem: - Na błotach dziś niezdrowa atmosfera...

- O właśnie, odetchniemy sobie. - Ująłem w dłonie kijki, ruszyłem przed siebie. - Dima, myślenie może zechciej zostawić mnie... A na przyszłość mnie nie wkurzaj.

Dima splunął, przepuścił Maksa i Mikołaja, a potem poszedł razem z Ogniewskim. Pobiegliśmy w takim właśnie porządku. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, odwracałem i bacznie przyglądałem się szeregowi podążających za mną ludzi. Najbardziej niepokoili mnie Wietricki i Ogniewski. Okazało się jednak, że mój niepokój był nieuzasadniony. Mikołaj spokojnie wytrzymywał tempo, a patrolowy z pierwszej kompanii miał niespożyte siły i niósł namiot bez problemów.

Zaczęło się przejaśniać. Nad horyzont powoli, jakby niechętnie, wypłynął wiśniowy krąg słońca, stopniowo wyłaniając się z wiszących nad ziemią obłoków. Miałem nadzieję, że do zakrętu na Wilcze dojdziemy zanim słońce wzbije się wyżej i zacznie nam świecić prosto w oczy.

Zasypane śniegiem ruiny domów zostawały z tyłu, a przy drodze zaczęły pojawiać się drzewa. Krzaki chłostane porywami wiatru cienkimi gałązkami zamiatały pokrytą śniegiem ziemię. Od strony błota drzewa nie rosły, tak że białą pustkę urozmaicały tylko kępy bladożółtych trzcin. Z prawej drzewa też nie rosły zbyt gęsto - w pobliżu Fortu każde drzewo o pniu grubszym od nadgarstka uważano wyłącznie za źródło drewna. Spokojnie rosły tylko aksamitne ki, których rozłożyste gałęzie pokrywały rzadkie długie igły. Kora tych drzew zaskakująco przypominała ludzką skórę. Przed wyrębem ratował je nie tylko paskudny zapach, jaki ich drewno wydzielało podczas palenia, ale także fakt, że dotknięcie ich żywicy wywoływało wrzody. Co prawda, nawet one nie były zupełnie bezpieczne: na początku lata rozmaici zielarze, uzdrawiacze i czarodzieje obcinali młode pędy niemal do korzenia.

Z przodu na drodze pojawiły się czarne punkciki. Mach...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin