Janicki Jerzy, Mularczyk Andrzej - Dom.pdf

(2198 KB) Pobierz
Janicki Jerzy, Mularczyk Andrze
Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk
Dom
Opowieść filmowa
Część pierwsza
Prawie dwieście czwartków Co ty tu robisz człowieku...? Pierwsza
skrzynia chrobocząc dnem o deski, popchnięta rękami żołnierzy,
wjechała pod plandekę wojskowego studebackera. Żołnierze
powlekli się na skraj brzozowego zagajnika i sięgnęli po następną
skrzynię. Porucznik Ciećwierz stał obok kierowcy, obserwując
niemrawe ruchy żołnierzy. Był wysoki, chudy i żylasty. Kwietniowy
wietrzyk szarpał kłaczkami jego rzadkiej, ryżej brody i gdyby nie
obszarpany oficerski płaszcz, spływający mu prawie do kostek,
przypominałby bardziej ascetycznego i fanatycznego popa niż
dowodzącego plutonem oficera polityczno-wychowawczego. Tak
go zresztą nazywano: popem. Zmierzch coraz bardziej zacierał
kontury, zieleń płaszczy żołnierskich nasiąkała szarością. Tylko
skrzynie, po które sięgali, odbijały się od spopielałego tła
jaskrawym kolorem świeżo zheblowanych desek. Już wszystkie
trzy leżały rzędem pod plandeką. Spod łebków gwoździ, którymi
były zbite, sączyły się kropelki żywicy - takie były świeże te
dopiero co zheblowane dechy z lasu, w którym przedwcześnie
przyszło im dokonać żywota. Nie tylko zresztą im. Bo kiedy
ustawiono już trzecią skrzynię, kierowca ciężarówki ogryzkiem
kredy namaścił dechy trzema krzyżami, aby nie było żadnej
wątpliwości, że to nie skrzynie, lecz trumny. Wtedy Ciećwierz w
milczeniu położył na każdej z nich zieloną, miękką rogatywkę
polową, aby i tej wątpliwości nie było, kto w tych trumnach
spoczywa. Żołnierze w milczeniu patrzyli na swego dowódcę,
zeskrobywali z dłoni klejącą się żywicę. Andrzej Talar bezmyślnie
wydłubywał drzazgę, która wbiła mu się w opuszkę kciuka.
Bardziej od pozostałych kolegów odczuwał ciężar dopiero co
przeniesionych skrzyń. Może dlatego, że te sosny, zanim je
Stelmach okorował ośnikiem i byle jak toporzyskiem ogładził z
sęków, rosły w lesie, który dobrze znał z dziecięcych wypraw, a
może dlatego, że w tych skrzyniach, zdobnych teraz w samotne
rogatywki, leżeli obojętni już na losy wojny jego rówieśnicy.
Jednego z nich znał nawet dobrze, pochodził bowiem ze wsi, która
groblą łączyła się z Sierpuchowem. Zawarczał silnik studebackera.
Żołnierze wdrapali się przez burty ciężarówki i przykucnęli między
trumnami. Porucznik Ciećwierz szarpał się z uchwytem
mocującym klapę. Mimochodem omiótł wzrokiem twarze. Najbliżej
klapy przykucnął stary Sumik, wąsaty kapral, rodem spod Trok, do
których "na po wojnie" zapraszał na kołduny całą kompanię. To w
niego właśnie utkwił teraz Ciećwierz swój płonący wzrok. - A Talar
 
gdzie? - spytał. - Szeregowy Talar?! Sumik pochylił się w głąb. -
Jędrusza! - zawołał. - Taż ciebie pan obywatel porucznik
szukawszy. Ciećwierz zniecierpliwił się: - Szeregowy Talar!
Zaszeleściły krzaki i Ciećwierz spojrzał w tamtym kierunku. -
Jestem! - odkrzyknął Talar. Wyplątując się z zarośli, Andrzej
demonstracyjnie dopinał rozporek. Ciećwierz uznał widać ten
wymowny gest za dostatecznie usprawiedliwiający, bo rezygnując
z pouczeń skinieniem głowy wskazał platformę. Silnik
studebackera zachłysnął się na wysokich obrotach i smród spalin
zdusił wszystkie zapachy ledwie budzącej się wiosny. Andrzej
podał pepeszę Sumikowi, by łatwiej móc wskoczyć. Zaledwie
zdążył uchwycić dłońmi krawędź wysokiej burty, ciężarówka
ruszyła. I prawie jednocześnie w oddali odezwał się dzwon
kościelny, jakby wymierzając takt żałobnemu konduktowi. Dzwon
choć smętny i donośny, bił tym razem w świeckiej sprawie. Placyk
przed wiejskim kościołem zapełnił się tłumem ciekawych. Nie na
kościół popatrywali, lecz na dom parafialny, do którego organista z
kościelnym znosili ławy i stołki. Za płotem, w ogródku, stał dziwny
pojazd: ciężarówka z pękatą, metalową budą zamiast platformy.
Baby okutane chustami, przydeptując z nogi na nogę w
wiosennym błocisku, spoglądały nieufnie i z bezpiecznej odległości
na garbatą sylwetkę samochodu z napisem "kino ruchome". Tylko
dzieciaki, śmielsze z natury, poszturchując się i popychając,
podchodziły bliżej. Na plakacie przylepionym do budy widniała
postać żołnierza z bagnetem gotowym do szturmu i napis: "Idę
wyzwalać!" Kina nikt tu nigdy nie widział, a co dopiero na kołach,
patrzyli więc ciekawie w drzwi kabiny, jakby oczekiwali, że za
chwilę wyskoczy z niej tłum postaci, które będą coś odgrywały. Po
chwili wyszedł z niej Rajmund Wrotek, w jednej osobie operator,
szofer i kierownik tej ruchomej kulturalnej placówki. - Pora
zaczynać! - zawołał do zbliżającego się do niego proboszcza. -
Właśnie przyszedłem panu powiedzieć, że ekran przygotowany.
Ludzi ściągnąłem dzwonami. - Dziękuję - zeskoczył z budy z
pudełkami pod pachą. W asyście duchownego szedł wolno wśród
szpaleru gapiów, którzy dopalali ostatnie papierosy przed
oczekującymi ich atrakcjami. Proboszcz stanął w progu i gestami
popędzał opieszałych. Gdzieś daleko, z ciemności od strony lasu,
dobiegł jego uszu warkot samochodowego silnika. Ale nie było już
czasu na wypatrywanie, bo właśnie pogaszono światła i ksiądz,
przepuściwszy ostatniego zapóźnionego widza, przymknął
starannie drzwi. Przysiadł na krzesełku pod ścianą i zapatrzył się
w białe płótno z nagła rozjaśnione światłem projektora. I właśnie
wtedy, kiedy głos Władysława Krasnowieckiego zaczął objaśniać
obrazy kroniki, pokazując żołnierzy kościuszkowskiej dywizji,
 
którzy poprzysięgli powrócić do udręczonej ziemi ojczystej, inni
żołnierze zeskakiwali z platformy ciężarówki, sięgając po trzy
trumny, które przywieźli do tutejszego kościoła. W głuchym
milczeniu zanieśli je i ustawili szeregiem w zakrystii. W tym czasie
płachta ekranu zamieniła się w piekło. Ludzie, którzy nigdy nie
widzieli Warszawy, pojęli, że nigdy już jej nie zobaczą. Przed ich
oczami przesuwał się obraz apokaliptycznego zniszczenia. Ruiny,
tysiące domów bez dachów, bezkształtne piramidy cegieł, w proch
obrócone świątynie i gmachy, zmiażdżone wagony tramwajów,
powykręcane w precle latarnie i szyny wyprute z bruku. Ludzie,
którym przez pięć lat nieobcy był widok mordu, zapach pożarów
ich własnych stodół i chat, patrzyli oniemiali na tę Golgotę
wielkiego miasta, które już miastem nie było. "Oto dzieło
morderców spod znaku swastyki!" - mówił komentator.
Zatrzepotała końcówka taśmy i Wrotek zabrał się do zmiany
szpuli. Proboszcz zapalił światło i sala odetchnęła z ulgą. Kiedy
tylko zaczęła się kronika, ksiądz słyszał, że jakieś auto zajechało
przed kościół i jacyś ludzie kręcili się po placu, ale i jego wtedy
jakby zahipnotyzowały apokaliptyczne obrazy. Teraz przypomniał
sobie, że musi wyjść i sprawdzić, kto przybył. Ale w tym właśnie
momencie rozległ się tupot ciężkich butów i do sali weszli
żołnierze w polówkach, z pepeszami i karabinami. Porucznik
Ciećwierz przysiadł na brzegu ławy; dłonią przetarł twarz jakby
zmyć z niej chciał znużenie. Napotkał pytające spojrzenie księdza
siedzącego obok. - Znowu przywieźliśmy dla księdza robotę -
powiedział. - Leżą w zakrystii. - Ilu? Oficer wyciągnął przed siebie
dłoń z trzema rozcapierzonymi palcami. Ksiądz westchnął i nie
patrząc już w stronę Ciećwierza, głośno wypowiedział pytanie,
gnębiące i Andrzeja Talara, który siedział tuż za plecami dowódcy:
- Kiedy się to wreszcie skończy? - Niech ksiądz zapyta tych, co do
nas strzelają - odparł Ciećwierz. - Oni mówią to samo - westchnął
ksiądz. - Ktoś musi pierwszy przestać. Zgaszono światło i na
ekranie pojawił się tytuł filmu: "Świat się śmieje". Talar tępo gapił
się w zarys zgarbionej sylwetki porucznika. Nie widział na ekranie
zawadiackiego pastucha, przemierzającego z wesołą fujarką
kołchozowe zagrody. Wesoły marsz Dunajewskiego zdawał się nie
docierać do uszu Andrzeja, jakby zagłuszony ciężarem tego
ostatniego, imperatywnego stwierdzenia: "ktoś musi pierwszy
przestać..." Ostrożnie uniósł się z ławy, lecz przysiadł natychmiast,
bo prawie jednocześnie poderwał się z miejsca Ciećwierz.
Wyglądało na to, że znużony idzie się zdrzemnąć do szoferki.
Andrzej odczekał jeszcze chwilę i korzystając z pierwszej salwy
śmiechu, wywołanej przez obraz krów ustawionych na apel w
dwuszeregu, skoczył ku drzwiom. Porucznik nie spał jednak. Zaraz
 
za progiem Andrzej zobaczył w ciemności ognik papierosa,
oświetlający jego brodatą twarz. - Wy dokąd? - spytał. - Nie lubicie
komedii? - Ja? - zawahał się przez moment. - Ja? Wolę się
pomodlić - i ruszył w stronę zakrystii. Obejrzał się przed drzwiami.
Ciećwierz wchodził właśnie z powrotem na salę. Andrzej minął
kaplicę i zniknął w szeleszczącej wiatrem ciemności. Biegł nisko
pochylony jak człowiek, który boi się, by go nie dostrzeżono. Już
prawie przy gościńcu natknął się na plutonowego Borusiaka. - A
dlaczego nie w kinie? Dokąd? - spytał podoficer. W mroku nie
mógł dostrzec, jak bardzo tym prostym pytaniem zaskoczył
Andrzeja. Ten zaś uznawszy, że tym razem wybieg z modlitwą w
zakrystii nikogo już nie przekona, zdobył się z determinacją na
prawdę. - Przed świtem wrócę, panie plutonowy. - Jak to przed
świtem? Ty dokąd? Andrzej wybuchnął: - Dość już tej rzeźni! Panu
to nie zbrzydło? Brat do brata ma strzelać? Ktoś musi pierwszy
przestać. Słyszy pan? Ktoś musi! - Co ty chcesz zrobić, Talar? -
Co ja chcę zrobić? Koniec! Koniec chcę zrobić. Ja tych ludzi znam,
panie Borusiak. Miesiąc temu byłem jeszcze z nimi. A teraz chcę,
aby oni byli ze mną. I z panem. Plutonowy nie bardzo wiedział, co
począć. Dyskutować? Zabronić? Nie mógł przecież przyjąć do
wiadomości decyzji o samowolnym oddaleniu się z oddziału.
Sięgnął po pepeszę Talara, ale tamten szarpnął się do tyłu i
uskoczył w mrok. Borusiak usłyszał jeszcze trzask łamanych
gałęzi i wołanie: - Wrócę przed apelem! Zaskoczony plutonowy
zdobył się tylko na odkrzyknięcie: - Ale wróć przed apelem!
Słyszysz? Andrzej znał tutaj każdą ścieżkę. Szedł teraz skrajem
drogi, nasłuchując, czy znów ktoś nie idzie lub jedzie. Po wejściu
w las poczuł się bezpiecznie i zaczął biec. Prawie w ostatniej
chwili dosłyszał przez szum gałęzi warkot motoru. Zdążył
uskoczyć do rowu. Samochód zalał światłem szeroki pas drogi.
Andrzej przywarł do wilgotnej, ledwie zieleniejącej się trawą ziemi.
Wstrzymał oddech. Fala światła przelała się nad nim i stopniowo
bladła. Zapanowała jeszcze większa ciemność. Upłynęła chyba
godzina, kiedy dojrzał wreszcie światełka migoczące z lewa od
drogi. Zamiast drzew wyrastały teraz przed nim pierwsze
zabudowania, wyolbrzymione księżycową poświatą.
Bezszelestnie, z wprawą zwiadowcy, podszedł do okna. W
migotliwym świetle rozstawionych na warcie gromnic dojrzał na
środku izby leżącą na stole heblowaną skrzynię w gałęziach
jedliny. I dwie głowy, okryte czarnymi chustkami, pochylone w
pokorze. Odskoczył od okna. Znów puścił się biegiem, by być jak
najdalej od tego pudła i żałobnego zawodzenia. Minął kilka jeszcze
okienek drgających płomyczkami naftowych lamp. Nie liczył ich,
nie patrzył nawet na nie. Skręcił dopiero, kiedy zamajaczyły
 
rozmazane kontury większego niż inne domostwa. Tu już nie
badał stopami gruntu błotnistej dróżki. Szedł pewnie jak człowiek,
który wraca do swego prawdziwego domu. Nie był to wprawdzie
rodzinny dom Andrzeja, ale za taki przywykł go uważać. Nie
wszedł jednak na ganek. Zaledwie dotarł do furtki całe zmęczenie
poczuł w jednym tylko pragnieniu - pić! Dotknąć ustami
czegokolwiek mokrego i zimnego! Dowlókł się do studni mając
nadzieję, że może zostało trochę wody w kuble. Nie było. Nie
myśląc o hałasie, spuścił wiadro w cembrowinę, wyciągnął i zaczął
łapczywie pić. Trzasnęły drzwi. Nim zdążył chwycić wspartą o
studnię pepeszę, ze stajni wypadł koń z jakby przyrośniętym do
szyi jeźdźcem i pogalopował w pole. Nastała znów cisza, tylko w
ledwie oświetlonym oknie mignęła mu sylwetka Jadźki. Drzwi były
jednak zamknięte. Zaczął się do nich dobijać. Już sam nie bardzo
wiedział nawet po co, bo w jeźdźcu przylepionym do końskiej
grzywy bez trudu rozpoznał Wiktora. To do niego przekradał się tej
nocy. Widać musieli go dostrzec. Z wściekłością uderzył pepeszą
o deski drzwi. Raz, drugi. W sieni zadzwoniło potrącone wiadro.
Potem usłyszał głos Jadźki. - Kto tam? - Swój. - Jaki swój? -
doleciało zza drzwi. - Mnie nie poznajesz? Jadźka! Zgrzytnął
klucz. Andrzej niecierpliwie nacisnął klamkę. W głębi sieni w
chuście narzuconej na koszulę stała Jadźka. Nie tak dawno
wchodził tu bez pukania i nie tak dawno witała go pocałunkiem.
Teraz jej oczy mierzyły go z wyraźną wrogością. - Co z tobą? -
wyszeptał wystraszony. - Jak na obcego patrzysz. Jadzia! - Po coś
przylazł? - spytała twardo. - Do ciebie. Mimo woli opuścił wzrok,
żeby nie domyśliła się kłamstwa. - Zapomnij o tym, co było. - Nie
wpuścisz do środka? - głos mu się prawie załamał. Szukał oczami
jej wzroku, ale ona patrzyła gdzieś ponad nim. Mimo woli odwrócił
głowę: kątem oka dojrzał lufę własnej pepeszy. - Rewizja? -
spytała, siląc się na ironię. - Jadźka! - ostatkiem sił starał się
mówić spokojnie. - Ja... do ciebie, do was... - W gości z pepeszą?
Stracił panowanie nad nerwami. Złapał silniej za tę swoją pepeszę,
odepchnął nią drzwi i wszedł do izby. Powlókł oczyma po
znajomych sprzętach. Przy rozgrzebanym łóżku stos niedopałków
tkwił w blaszanym pudełku po konserwie. Ze stołu nie zdążono
sprzątnąć trzech brudnych talerzy po niedawnej kolacji. - Gdzie
Wiktor? - Nie ma i nie było - odpowiedziała spokojnie, choć w
głosie jej czuć było wściekłość. - Nocował tutaj. Andrzej już nie
panował nad sobą. Rzucił pepeszę na to rozgrzebane, ciepłe
jeszcze łóżko. Złapał dziewczynę za ramiona i trząsł nią, jakby
usiłował obudzić ją ze snu. - Zrozum - wyrzucał z siebie żarliwie i z
przejęciem. - Zrozum, że chcę się z nimi dogadać. Trzeba z tą
wojną raz zrobić koniec. Po co mamy ganiać się po lasach? Brat -
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin