Rozdział XXVII
Mecenas Culmer miał na obiedzie córkę i syna, który przed tygodniem przyjechał
z Anglii .Obiad odbywał się w atmosferze grobowej. Jakub po zetknięciu z brązowym sfinksem chodził z obandażowaną głową, uważał się za inwalidę i nie usługiwał. Do stołu podwala pokojówka, a przy niej można było mówić tylko o rzeczach obojętnych. Że zaś do rzeczy obojętnych nikt z trojga nie miał serca, więc prawie przez cały czas panowało przy stole ponure milczenie.
Dopiero gdy pokojówka podała im czarną kawę w gabinecie pana domu i odeszła, Culmer zwrócił się z sarkazmem do córki.
- Będziesz miała teraz brylanty... Podziękuj temu idiocie; który po wagonach
głośno krzyczy o swoich interesach.
Charles uważał za stosowne zrobić obrażoną minę.
- Kto mógł wiedzieć, że ten łajdak rozumie po polsku! On wcale na to nie wyglądał.
- Tak... Co to obchodzi kogo, czy wyglądał, czy nie wyglądał... Tylko niepoczytalny głupiec głośno o takich rzeczach mówi. Z ciebie nigdy nie będzie człowiek do poważnych interesów. Ty zawsze będziesz zwyczajny łobuz.
Charles tak się obraził, że zamilkł.
- No, jakże będzie z tymi pieniędzmi? - zapytał Culmer.
- Z jakimi pieniędzmi? - zapytał Charles z flegmą angielską.
- Co ty udajesz, że nie wiesz, o co chodzi! Musisz mi oddać tę prowizję, którą wziąłeś od Stuarta. To są moje pieniądze i ja je teraz mieć muszę.
- Ja teraz nic dać nie mogę. Przecież nie będę siedział w tej głupiej Polsce. Wyjadę zaraz w tych dniach. Musze zacząć jakiś większy interes i będę potrzebował pieniędzy.
- Gdzie interes? W Anglii?...
- Nie, tam tymczasem nie można. W Ameryce.
- Tam cię nie wpuszczą.
- Czy ja jestem polski chłop, żeby mnie nie wpuścili?.. Za trzy tygodnie będziesz miał ode mnie list z New Yorku.
- Słuchaj, Karol - wtrąciła się pani Brzozowska -ty nie możesz zabrać tych całych pieniędzy. Ty okradasz nie tylko tatę[i] ale i mnie. Tata tylko w ciebie pakuje.
Rozmowa rozwinęła się w kłótnię.
Skończyło się na tym, że Charles, trzymając się mocno zasady beati possidentes,
nie oddal ani grosza. Zajął stanowisko jedynej ofiary w całej katastrofie. Zbychów przecie był kupiony dla niego, a teraz tata go oddal. Zresztą wszyscy troje wiedzieli, że Culmer zrujnowany nie był, choć operacja ze Zbychowem dużo mu krwi upuściła.
Gorszym od straty pieniężnej było dla Culmera poczucie, że istnieje człowiek, który go trzyma w reku i w każdej chwili może zniszczyć jego pozycje. Dopóki ten człowiek żyje, dopóty nad głową jego, Culmera, wisi miecz Damoklesa. Ten zaś człowiek jest zbyt przebiegły, zbyt ostrożny, ażeby łatwą rzeczą było usuniecie go ze świata. W tej chwili, upojony zwycięstwem, może nic nie będzie przedsiębrał. Zresztą ma narzeczoną, a u nich to bardzo ludzi absorbuje. Jednakże za pierwszym lepszym powodem może znów zacząć walkę... Gdyby jeszcze był goły, byłby jak pies bez zębów. Ale ten łajdak zataił, że ma pieniądze... Teraz łatwiej zrozumieć wszystko: i te napaści w gazetach, i tę zorganizowaną robotę przeciw grabarzom. i te fotografowane listy Karolka... Z pieniędzmi wszystko można zrobić. I bogatego człowieka trudniej usunąć: jeździ własnym samochodem, ma straż koło siebie...
Odprawiwszy syna i córkę, mecenas zaczął się zastanawiać nad swoim nieszczęściem. O mało nie zaczął płakać nad sobą. Nigdy nie wiedział, co to jest zmęczenie - dziś czuł się naprawdę zmęczony; nic mu się nie chciało robić.
Dni upływały, a on nic nie przedsiębrał, nie czytał nawet gazet, obrzydło mu życie i wiadomości o nim. Tylko od czasu do czasu Jakub komunikował mu, że coś ważnego się stało...
Świat, w którym miał pozycję, wiedział tylko, że pan mecenas Culmer jest chory. Spędzał czas samotnie. Syn wyjechał za granicę. Córka się nie odzywała.
Twardowski w towarzystwie Grzegorza i Pioruna pojechał do Turowa. Trzeba było obejrzeć roboty wykonywane przez sprowadzonych z Warszawy rzemieślników, i sprawdzić, czy dom jest przygotowany na przyjęcie gości.
Zaczęła się już polska wiosna, której od lat dziecięcych nie widział. Trawniki dookoła domu były zielone świeżą, soczystą zielonością; wczesne krzewy i niektóre drzewa juz kwitły: przeważało młode naiwne kwiecie różowe. Pod krzewami żółciły się gdzie niegdzie kępy żonkilów, przypominając żółte na łąkach kaczeńce, z których barwą łączyło się w jego wspomnieniach pojecie polskiej wiosny. Rabaty i klomby były przygotowane do sadzenia kwiatów, a w wygrabionym z liści parku rozlegał się koncert wszelkiego rodzaju ptactwa. W powietrzu unosił się zapach fermentującej ziemi...
Nie wszedł do domu; zapuścił się w głąb parku. Usiadł na ławce, opanowało go bezgraniczne lenistwo. Jak tu rozkosznie!... Spojrzał na ławkę obok siebie: dlaczego tu nie ma Wandeczki?.. Przecież i ona jest wiosną...
Przypomniał sobie, że trzeba i dla niej dom przygotować. Poszedł oglądać roboty w domu.
Pokoje na górze były na wykończeniu. Pokój dla pani Czarnkowskiej. buduar, pokój dla Wandy. Garderoba, łazienka i izdebka pokojówki; lekkie mebelki, ładne dywany, firanki - wszystko jak należy. Na dzień ich przyjazdu powstawia się w wazonach kwiaty...
Poza wielkim salonem, którego tymczasem nie miał zamiaru meblować. W całym domu porządki wiosenne były zrobione. Tylko w bibliotece stosy książek i papierów. zniesionych z góry, leżały jak je zostawił, wyjeżdżając do Warszawy. Te postanowił uporządkować i rozmieścić w szafach i na pólkach, zanim panie przyjadą. Tą robotą zajął się od razu, mając parę godzin wolnych przed obiadem.
Wieczór robił się chłodny, ale Grzegorz pomyślał o roznieceniu niewielkiego ognia w kominku biblioteki. Przed tym kominkiem, jak zwykle, podał po obiedzie czarna kawę.
Twardowski znów siedział, wpatrzony w ogień. Jaka tu cisza!... Jak tu można
wejść w siebie i zapomnieć o świecie...
Zapomnieć?... Nie. Walka, której jeden akt dopiero co się rozegrał, będzie trwała dalej i wyjść z niej nie wolno, dopóki się nie skończy zwycięstwem. A jeżeli się skończy, to zacznie się inna. A Wanda?.. I bez niej już trudno sobie wyobrazić życie. Nigdy nie przypuszczał, że kobieta może zając tyle miejsca. Ale ona ma miejsce swoje: życie to za wielka rzecz, żeby najwięcej ukochana, najbardziej pożądana kobieta mogła je cale wypeh1ic...
Grzegorz wpuścił psa, który się ułożył u stóp pana, a wkrótce potem przyniósł herbatę.
Ogień się dopalał, z rozżarzonych węgli płynęła rozleniwiająca fala ciepła. W tym cieple myśl traciła energie, stopniowo się zatracała... Odpoczywający po Warszawie dziedzic Turowa drzemał.
Ocknął się. Ktoś chodził po pokoju. Znów te same miarowe kroki tam i z powrotem, tam i z powrotem...
Opanowało go przygnębienie. Zaczął wyrzucać sobie, że buduje szczęście w tym domu klęski, że oczekuje ukochanej kobiety tu, gdzie on rozpaczał po stracie swojej. Przypomniał sobie panią Czarnkowska. Przecież to ona pierwsza wyraziła chęć przyjazdu do Turowa...
- Przyjeżdża do ciebie jako pokutnica - zaczął mówić - prosić o przebaczenie. Czy jej przebaczysz?...
Potarł ręką po czole.
- Znów rozmawiam ze zmarłymi. Tradycja starych wierzeń jest chwilami silniejsza od rozumu.
Wstał i zadzwonił na Grzegorza. Gdy ten przyszedł, zapytał go:
- Czy słyszałeś kiedyś w tym pokoju kroki, jakby ktoś po nim chodził tam i z powrotem?...
Twarz służącego miała wyraz religijnej powagi.
- Pan słyszał?...
- Przed chwilą.
- To kroki nieboszczyka pana. On za życia tak samo chodził. Zaraz pierwszego wieczoru po wyniesieniu ciała do kościoła przyszedłem tu i słyszałem, jak pan dalej chodzi po swej bibliotece...
- Cóż ty o tym myślisz?
- Cóż tu myśleć?.. Widać, dusza jego nie ma spokoju...
Twardowski nie czuł się na silach do dyskusji z prostym człowiekiem. Nie miał dla niego argumentów.
- My sami - pomyślał – skłonni jesteśmy uważać za nadprzyrodzone zjawiska, których nie umieliśmy dotychczas zbadać i wytłumaczyć...
bzbij