Henry Kuttner - Szachowisko.doc

(682 KB) Pobierz

 

Henry Kuttner

 

 

SZACHOWISKO

 

Przełożył Jacek Manicki

1

 

Gałka u drzwi otworzyła niebieskie oko i spojrzała na niego. Cameron znieruchomiał. Nie dotknął gałki. Cofnął rękę i gapił się osłupiały.

Potem, kiedy nic więcej się nie wydarzyło, odstąpił w bok. Czarna źrenica oka przesunęła się za nim. Obserwowała go.

Odwrócił się ostentacyjnie plecami do drzwi i przeszedł powoli do zaworu okiennego. Gdy się doń zbliżał, okrągła szyba rozjaśniła się do przezroczystości. Po chwili stał już przed nią, sprawdzając sobie dwoma palcami tętno i jednocześnie licząc automatycznie oddechy.

W oknie roztaczał się zielony, pagórkowaty krajobraz upstrzony ciemniejszymi plamami cieni rzucanych przez płynące w górze obłoki. W złocistych promieniach słońca jaśniały wiosenne kwiaty na zboczach wzgórz. Po błękitnym niebie sunął bezgłośnie helikopter.

Tęgi, siwowłosy mężczyzna skończył sprawdzać sobie puls i czekał, odwlekając moment, w którym będzie musiał się odwrócić. Patrzył w zadumie na sielski krajobraz. Po chwili z cichym pomrukiem zniecierpliwienia dotknął przycisku. Szyba odsunęła się w bok znikając w ścianie.

Za oknem zalegał czerwony mrok dudniący łomotem.

W ciemnościach spowijających podziemne miasto majaczyły zarysy ogromnych, kanciastych kolosów z kamienia i metalu. Gdzieś w głębi rytmiczne posapywanie zlewało się w odległy ryk; stukot tytanicznych pomp zakłócały mecha-


niczne rzężenia. Od czasu do czasu mrok rozświetlały błyskawice wyładowań elektrostatycznych, ale trwały zbyt krótko, by odsłonić więcej Dolnego Chicago.

Cameron wychylił się zadzierając głowę. Tam wysoko widział tylko gęstniejący mrok rozpraszany sporadycznie przez naszyjniki bladych błyskawic przemykających po kamiennym nieboskłonie. W dole była tylko nieprzenikniona czerń.

Była to wciąż rzeczywistość. Masywne, realistyczne maszyny pracujące w schronie dawały solidny fundament logiki; logiki, na której opierał się dzisiejszy świat. Cameron, podniesiony trochę na duchu, cofnął się i zasunął szybę. Za oknem znowu roztaczał się krajobraz zielonych wzgórz na tle błękitnego nieba.

Cameron odwrócił się. Gałka u drzwi była gałką i tylko tyle. Prostym w kształcie, solidnym kawałkiem metalu.

Obszedł biurko i ruszył szybko w stronę drzwi. Wyciągnął rękę i stanowczo zamknął dłoń na gałce.

Palce nie napotkały oporu. To nie był metal; to była na wpół ścięta galareta.

 

Robert Cameron, Cywilny Dyrektor Departamentu Psychometrii, wrócił za swoje biurko i usiadł. Wyciągnął z szuflady butelkę i nalał sobie jednego. Oczy miał rozbiegane. Omiatały blat biurka niezdolne do zatrzymania się, choć na chwilę na czymkolwiek. Nacisnął klawisz.

Do gabinetu wszedł zaufany sekretarz Camerona, Ben DuBrose, niski, krępy mężczyzna około trzydziestki, o bystrych, błękitnych oczach i zmierzwionych włosach koloru toffi. Nie wyglądało na to, by miał jakiekolwiek trudności z gałką u drzwi. Cameron umknął wzrokiem przed spojrzeniem tych jasnoniebieskich źrenic.

- Zauważyłem właśnie, że mój monitor jest wyłączony - burknął niechętnie. - Czy pan to zrobił?

DuBrose uśmiechnął się. - Ależ szefie, co za różnica? Wszystkie rozmowy z zewnątrz i tak przechodzą przez moją centralkę.


- Nie wszystkie - warknął Cameron. - Te z Kwatery Głównej nie. Robi się pan za chytry. Gdzie jest Seth?

- Nie mam pojęcia - odparł DuBrose marszcząc lekko czoło. - Sam chciałbym to wiedzieć. On...

- Zamknij się pan. - Cameron przełączył monitor na odbiór. Rozległ się histeryczny sygnał brzęczyka. Dyrektor spojrzał oskarży cielsko na sekretarza. DuBrose zauważył zmarszczki napięcia wokół oczu starego i poczuł w żołądku skurcz zimnej, szalonej paniki. Przyszedł mu do głowy rozpaczliwy pomysł roztrzaskania monitora - ale teraz nawet to by nie pomogło. Gdzie podziewał się Seth?

- Szyfrator - rozległ się głos w głośniku.

- Szyfrator włączony - mruknął Cameron. Jego silne dłonie o wydatnych knykciach przesuwały się wprawnie po klawiaturze. Na ekranie monitora pojawiła się twarz.

- Cameron? - zaczął Sekretarz Wojny. - Co tam się wyprawia w waszym biurze? Próbuję pana złapać...

- No to mnie pan złapał. To musi być coś ważnego, skoro używa pan tego numeru. O co chodzi?

- To nie jest rozmowa na telemonitor. Nawet poprzez szyfrator. Być może popełniłem błąd zbytnio wtajemniczając tego pańskiego człowieka - DuBrose'a. Czy można mu ufać?

Cameron napotkał obojętny wzrok DuBrose'a. - Tak - powiedział powoli. - Tak, nie mam do niego zastrzeżeń. No więc?

- Za pół godziny będzie u pana człowiek ode mnie. Chcę, żeby rzucił pan na coś okiem. Zwykłe środki ostrożności. To bezwzględny priorytet. Zrozumiał pan?

- Będę czekał, Kalender - powiedział dyrektor i przerwał połączenie. Położył dłonie płasko na biurku i obserwował je.

- No cóż, proszę mnie oddać pod sąd - odezwał się DuBrose.

- Kiedy Kalender tu był?

- Dziś rano. Niech pan posłucha, szefie, zrobiłem to ce-


lowo. Miałem powód. Usiłowałem wyjaśnić to Kalenderowi, ale to zakuty łeb. Mam za mało gwiazdek na pagonach, żeby go przekonać.

- Co panu powiedział?

- Coś, czego, jak sądzę, nie powinien pan jeszcze wiedzieć, Seth też przyznał mi w tym względzie rację. Jemu pan przecież ufa. I - wszak przeszedłem z wyróżnieniem wszystkie psychotesty, bo inaczej nie byłoby mnie tutaj z panem. Mamy tu do czynienia z problemem psychologicznym, a okoliczności nakazują, by nie był pan wprowadzany w sprawę, dopóki...

- Dopóki co?

DuBrose przygryzł paznokieć kciuka. - Przynajmniej dopóki nie porozumiem się z Sethem. To ważne, żeby nie był pan na razie wmieszany w tę sprawę. Rzecz wygląda paradoksalnie. Mogę się mylić, ale jeśli mam rację... nie wyobraża pan sobie nawet, co to za facja!

- Sądzi więc pan, że Kalender popełnia błąd zwracając się z tym do mnie bezpośrednio - mruknął Cameron. - Dlaczego?

- Tego właśnie nie chcę panu powiedzieć. Bo gdybym to zrobił, wszystko... wzięłoby w łeb.

Cameron westchnął i potarł dłonią czoło. - Zapomnijmy o tym - zaproponował znużonym głosem. - To ja kieruję tym departamentem, Ben. Ja jestem odpowiedzialny za wszystko, co się tu dzieje. - urwał i spojrzał bystro na DuBrose'a. - To słowo musi mieć dla ciebie spore znaczenie emocjonalne.

- Jakie słowo? - spytał bezbarwnym głosem DuBrose.

- Odpowiedzialność. Dziwnie na nie zareagowałeś.

- Pchła mnie ugryzła.

- Ach, tak? W każdym razie to prawda. Jeśli wynika sprawa dotycząca departamentu psychometrii, i to sprawa, której nadano bezwzględny priorytet, moim obowiązkiem jest być o niej poinformowanym. Wojna się nie skończy, kiedy ja wezmę sobie urlop.


DuBrose wziął z biurka butelkę i potrząsnął nią.

- Strzel pan sobie jednego - zaproponował Cameron podsuwając mu kubek. Sekretarz nalał sobie bursztynowego płynu. Udało mu się wpuścić do whisky pastylkę nie zwracając uwagi Camerona.

Ale nie wypił. Podniósł kubek, powąchał zawartość i odstawił go. - Chyba za wcześnie jak dla mnie. Najlepiej pije mi się w nocy. Czy orientuje się pan, gdzie mogę znaleźć Setha?

- Och, zamknij się pan - burknął Cameron. Siedział zapatrzony w kubek niewidzącymi oczyma. DuBrose podszedł, do okna i spojrzał na wyświetlany w nim krajobraz.

- Chyba pada.

- Tu pod spodem nic nie pada - mruknął Cameron. - Nie ma prawa.

- Ale na powierzchni... proszę popatrzeć. Wracając do rzeczy, niech mi pan pozwoli sobie towarzyszyć.

- Nie.

- Dlaczego nie?

- Bo mi niedobrze, kiedy na pana patrzę - warknął Cameron. DuBrose wzruszył ramionami i ruszył w stronę drzwi. Sięgając do klamki poczuł na sobie baczne spojrzenie dyrektora, ale się nie obejrzał.

Zamknąwszy za sobą drzwi podszedł od razu do centralki łączności, ignorując zmysłowy uśmiech dziewczyny siedzącej przed migającym kolorowymi lampkami pulpitem.

- Niech mi pani złapie Setha Pella - polecił, osobliwie świadomy tonu tępej bezsilności przebijającego z jego głosu. - Proszę próbować wszędzie. Aż do skutku.

- To coś ważnego?

- Taaak... bardzo!

- Ogólnym kanałem łączności?

- Ja... nie - zająknął się DuBrose. Machinalnie przeczesał palcami żółtą czuprynę. - Nie wolno mi. Nie mam upoważnienia. Myślała pani, że te zakute pały z góry pozwoliłyby na...


- Szef by to załatwił.

- Tak się pani tylko wydaje. Lepiej nie ryzykować, Sally. Niech pani się tylko postara. Ja może wyjdę na chwilę, ale odezwę się. Pani niech się dowie, gdzie mogę złapać Setha.

- Coś się musiało stać - zauważyła Sally. DuBrose obdarzył ją bladym, wymuszonym uśmiechem i odwrócił się. Modląc się w duchu wszedł z powrotem do gabinetu Camerona.

Dyrektor stał przy otwartym oknie zapatrzony w podbarwiony czerwienią mrok zalegający na zewnątrz. DuBrose rzucił ukradkowe spojrzenie na biurko. W kubku nie było już whisky i DuBrose'a przeszedł mimowolny dreszcz ulgi. Ale nawet teraz...

Cameron nie odwrócił się. - Kto tam? - zapytał tylko.
Laik nie zauważyłby różnicy w głosie dyrektora, ale DuBrose
nie był laikiem. Wiedział dobrze, że alkaloid dotarł już
krwioobiegiem do mózgu Camerona.

- To ja, Ben.

- Aha.

DuBrose patrzył na otyłą postać chwiejącą się lekko przy oknie. To powinno jednak wkrótce minąć; okres dezorientacji był bardzo krótki. Błogosławił szczęśliwy traf, że miał akurat w kieszeni paczuszkę Głupich Jasiów. Nie był to właściwie przypadek; nosiła je przy sobie większość wojskowych. Gdy pełni się służbę w nie normowanym, maksymalnie wyśrubowanym czasie pracy, powolny proces upijania się jest utrapieniem, a kac ryzykiem zawodowym. Pewien zdolny chemik eksperymentując w wolnych chwilach z alkaloidami wynalazł Głupie Jasie, maleńkie pastylki bez smaku, porównywalne w działaniu ze stuprocentową szkocką. Wywoływały one i podtrzymywały ten różowy żar syntetycznej euforii, tak popularny od chwili, kiedy człowiek po raz pierwszy zaobserwował fermentację winorośli. Była to jedna


z przyczyn, dla których pracownicy departamentu wojny godzili się na harówkę do upadłego nad powierzonymi sobie, nie- mającymi końca zadaniami, w tym długim klinczu trwającym od czasu, gdy oba narody zdecentralizowały się i oko-pały. Co ciekawe: ludność wiodła życie bardziej chyba bezpieczne i dostatnie niż przed wojną; planowaniem i prowadzeniem działań wojennych zajmowała się wyłącznie Kwatera Główna i podległe jej instytucje. W niebywale wyspecjalizowanej wojnie jest miejsce tylko dla specjalistów, zwłaszcza od kiedy żaden z krajów nie używał już do walki żołnierzy. Nawet zupacy byli z metalu.

Sytuacja ta byłaby niemożliwa bez impulsu, jaki dała druga wojna światowa. Tak jak pierwsza wojna światowa zaowocowała użyciem sił powietrznych w drugim konflikcie globalnym, tak wojna toczona w latach czterdziestych dwudziestego wieku stała się bodźcem do rozwoju rozmaitych dziedzin techniki - między innymi elektroniki. I kiedy nastąpił pierwszy zmasowany atak Falangistów na drugą stronę planety, półkula zachodnia była nie tylko przygotowana do jego odparcia, ale również zdolna do uruchomienia z graniczącą z cudem szybkością i precyzją własnej machiny wojennej.

Wojna nie potrzebuje motywu. Ale motywem stojącym za napaścią Falangistów był przede wszystkim imperializm. Stanowili rasę hybrydową, tak jak niegdyś Amerykanie; na zgliszczach drugiej wojny światowej powstał nowy naród. Splątany węzeł społecznych, politycznych i ekonomicznych uwarunkowań europejskich doprowadził do powstania wolnego państwa, całkowicie nowego kraju. W żyłach Falangistów płynęła wymieszana krew tuzina ras - Chorwatów, Niemców, Hiszpanów, Rosjan, Francuzów, Anglików. Bo Falangiści byli emigrantami napływającymi z całej Europy do wolnego państwa o arbitralnie ustanowionych i dobrze strzeżonych granicach. To był nowy tygiel ras.

I w końcu Falangiści zjednoczyli się, obierając sobie nazwę rodem z Hiszpanii, przejmując niemiecką technikę i ja-


pońską filozofię. Stanowili taką zbieraninę, jak żaden naród dotąd; w tym kotle, pod którym rozniecono ogień, mieszali się ze sobą czarni, żółci i biali. Głosili nową jedność rasową; nieprzyjaciele nazywali ich kundlami i trudno było rozstrzygnąć, po której stronie leży racja. Amerykańscy koloniści podbijali niegdyś zachód. Nie było jednak żadnych nowych krain dla Falangistów.

I w końcu dwa wielkie narody świata zwarły się na całe dziesięciolecia w toczącej się ze zmiennym szczęściem wojnie, przykładając jeden drugiemu nóż do opancerzonego gardła. Ekonomia społeczna obu krajów przystosowała się stopniowo do nowych warunków wojennych - co doprowadziło do powstania takich właśnie wynalazków, jak Głupi Jaś!

Produkcję Głupich Jasiów sponsorował Wydział do spraw Nastrojów Społecznych wspierany przez Departament Psychometrii. Istniało też wiele innych szybko działających zamienników podtrzymujących na duchu ludzi pracujących na rzecz aparatu wojny. Takie na przykład Gęsie Skórki wyzwalają...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin