Mochnacki M. - Powstanie Narodu Polskiego (księga II).doc

(2590 KB) Pobierz
Powstanie Narodu Polskiego w roku 1830 i 1831

MAURYCY

MOCHNACKI

POWSTANIE

NARODU POLSKIEGO

W ROKU 1830 I 1831

2

3

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4

KSIĘGA II

[Rozdział I]

Noc 29 listopada. – Powstanie wojska i ludu w stolicy

Nad wieczorem dnia 29 listopada 1830 r., gdy się zbliżała umówiona pora do działania,

cywilni spiskowi, którym poruczono rozpoczęcie ruchu napadem na Belweder, szli po dwóch,

po trzech różnymi drogami do lasku łazienkowskiego, jedni z ukrytą krótką bronią palną,

drudzy bez broni, ponieważ wszyscy spodziewali się dostać karabinów ze Szkoły Podchorążych.

Niebo było pochmurne ten cały dzień, tak że zmierzch i noc prawie bez przedziału w

jeden moment przypadły. W Łazienkach po prawej i lewej stronie posągu króla Jana zejść się

mieli ci waleczni młodzieńcy na pół godziny przed terminem; miało ich być wszystkich

czterdziestu; lecz różne okoliczności, jak zaraz obaczymy, więcej niżeli o połowę tę liczbę

zmniejszyły. W rozległej stolicy Polski oddziały garnizonu były jedne od drugich bardzo oddalone.

Za hasło do wspólnego, jednoczesnego działania, o czym wszyscy w wigilią zostali

uprzedzeni, miał służyć pożar browaru na Solcu; po tym dopiero znaku z południa plan sprzysiężonych

zalecał podpalenie dwóch drewnianych budowli w przeciwnej stronie: w bliskości

koszar gwardii wołyńskiej na Nowolipiu. Tą podwójną łuną oddziały garnizonu polskiego

ruszone ze wszystkich punktów, z koszar Aleksandryjskich czyli Mikołajowskich, Sapieżyńskich

i Ordynackich, tudzież z kwater w mieście i głównych wart, mogły z łatwością w jednej

chwili rzucić się na nie przygotowanego nieprzyjaciela, bądź w tych samych koszarach, bądź

gdzie indziej rozbroić go i wziąć w niewolą, a potem wskazane pozajmować stanowiska. Tak

chciał mieć plan przepisany dla działań tej nocy, plan dobrze pomyślany, rozważony gruntownie

i sądząc z wyższości sił naszych, łatwy do wykonania. Wszakże los psotny, który się

śmieje z ludzkiej przezorności, tylko co wszystkiego na samym wstępie wniwecz nie obrócił.

Czy zegar łazienkowski szedł prędzej od miejskich zegarów, czyli też dwaj podchorążowie

wyprawieni do wzniecenia pożaru na Solcu zbyt skwapliwie chcieli się uiścić z tego obowiązku:

dość, że hasło do wspólnego działania i za wcześnie, i źle było dane, to jest chybiło w

porze umówionej. Ogień na Solcu błysnął na pół godziny przed szóstą, a zgasł o szóstej.

Browar, stary, na wpół zbutwiały budynek, nasamprzód wcale nie chciał się zapalić. Wysocki

za późno, bo dopiero dnia 28 listopada, żądał palnych materiałów od Karola Stolzmana, porucznika

artylerii, adiunkta w dyrekcji młyna prochowego. Żądał tego w niedzielę, kiedy pracownia

ogniów wojennych była zamknięta, a powinien był, jak obiecał, porozumieć się w tej

mierze ze Stolzmanem na kilka dni pierwej. W braku tedy palnych materiałów, mogących

ułatwić to przedsięwzięcie i skutek jego uczynić niewątpliwym, dwaj podchorążowie musieli

użyć słomy. Ogień wszczynał się z wielką trudnością i daleko pierwej, nim wszyscy z oddziału

belwederskiego zdążyli przybyć do Łazienek: co naturalnie zaraz ich zmieszało i na

różne opaczne naprowadzało domysły. Nabielak z Goszczyńskim spieszyli wtedy od głównej

alei ku miejscu zgromadzenia akademików. W drodze postrzegają ten przedwczesny ogień, a

w Łazienkach zastają ledwo kilkunastu z tych, co mieli przybyć. W tej samej chwili uderzono

na trwogę ogniową w pobliskich koszarach. W mgnieniu oka powstaje niezmierny ruch na5

około. Posyłki konne i piesze przebiegały lasek we wszystkich kierunkach, z Belwederu do

koszar, z koszar do Belwederu; namnożyło się świateł między drzewami, na odwachach

dzwoniono i warty występować zaczynały. Za czasów carewicza służba ogniowa była dobrze

urządzona. On sam miał we zwyczaju dojeżdżać do każdego pożaru czy we dnie, czy w nocy;

mógł więc i tą rażą wypaść z Belwederu. Z kilkunastu przybyłych akademików ledwo kilku

zostało śród tego zamieszania; nareszcie i ci się rozprószyli w różne strony, żeby nie wpaść w

ręce żołnierzy i policjantów. Ten alarm trwał w Łazienkach przeszło pół godziny.

Za wczesny i słaby ogień w browarze zgaszono bez wielkiej trudności. Ta okoliczność,

jakkolwiek drobna, stawia sprzysiężenie w najprzykrzejszym położeniu i rodzi wszystkie złe

skutki, jakie koniecznie z braku jednoczesności w działaniu na tak obszernym teatrze wyniknąć

musiały. Od tej chwili wszystko idzie oporem: związkowi w południowej części miasta,

koło Belwederu i koszar jazdy moskiewskiej, nie mogli dać znać o sobie związkowym na tylu

innych punktach stolicy. Ci, nie postrzegając sygnału z południa, rozumieli, że tam się jeszcze

nic nie stało i nie zaczynali działać; po terminie upływało więc dużo czasu – i oto jedno nic,

pochodzące z roztargnienia Wysockiego, naraża całą sprawę, naraża przyszłość powstania.

Po chwili wszystko jednak znowu ucichło w Łazienkach. Rozsypany oddział zaczął się

zgromadzać. Spiskowi wychodząc zza drzew pytają jeden drugiego o nazwisko, ale co dalej

począć w tak szczupłej liczbie, po obudzeniu czujności nieprzyjaciela, nie wiedzą. Z krótkiej

narady, którą wtenczas odprawili między sobą, wypadło, aby Nabielak poszedł na zwiady do

Szkoły Podchorążych – o paręset kroków od mostu Sobieskiego. Udał się on tam, ale z niczym

powrócił. Wysocki bawił jeszcze w mieście; nie nadeszli i ci dwaj podchorążowie, którym

browar zapalić polecono. Szkoła była równie jak oddział belwederski zatrwożona; najbardziej

lękali się podchorążowie, aby tych podpalaczów nie schwytano. Nastąpiła tedy druga

pauza, przeciągła jak wiek, pauza nieczynności i oczekiwania śród przyspieszonego krwi

obiegu. Już godzina upływała od chwili naznaczonej do rozpoczęcia ogólnego ruchu! Chybiony

sygnał, który miał wzruszyć całe miasto, który miał z miasta zapewnić pomoc podchorążym,

demoralizował szczególnie młodych akademików, dość odważnych, żeby się rzucić

pierwszym zapędem i w największe niebezpieczeństwo, lecz przy zimnej refleksji, do czego

tyle czasu mieli, zaczynających już mierzyć otchłań bez gruntu, co się przed nimi roztwierała.

Ta przewłoką, nastrajająca wysoko żywą, młodocianą fantazją, była bolesna. Nabielak i

Goszczyński idą powtórnie do Szkoły Podchorążych. Na próżno – i tą razą żadnej jeszcze

znikąd wiadomości. Dopiero wracając spotykają Wysockiego przybywającego z miasta w

towarzystwie Szlegla, Dobrowolskiego, Paszkiewicza i Rottermunda.1 Wysocki z dwoma

pierwszymi pobiegł zaraz do Szkoły; Paszkiewicz i Rottermund woleli połączyć się z wypra

na carewicza. Od tej chwili inny duch wstąpił we wszystkich. Wyniesiono karabiny podchorążych

Moskali, którzy udawali, że nie postrzegają tego, co się około nich działo. Gdy się

Szkoła uzbrajała, Nabielak i Goszczyński nabijali broń i obliczali swe siły: było wszystkich

ośmnastu z Paszkiewiczem i Rottermundem tudzież dwoma podchorążymi Trzaskowskim i

Kobylańskim, którzy oddział prowadzić mogli jako dobrze znający Belweder we środku.4

Rozdzielili się na dwie równe części. Jedna część, pod komendą Trzaskowskiego, udała się w

górę drogą ku rogatkom mokotowskim, żeby wpaść do Belwederu od frontu przez główną

bramę. Tężsi, silniejsi z postawy składali ten oddział, bo odwagę moralną mieli wszyscy jednaką.

Druga część, pod dowództwem Kobylańskiego, ruszyła do ogrodu belwederskiego, aby

działać z tyłu pałacu na przypadek, jeżeliby p t a s z e k, jak się wyrażali spiskowi, wyleciał

do ogrodu.2

1 Około godz. 19.

2 W oddziale od frontu byli: Trzaskowski, Nabielak, Goszczyński, Zenon Niemojowski, Roch i Nikodem

Rupniewscy, Orpiszewski, Jankowski i Nasiorowski; w oddziale od ogrodu: Kobylański, Paszkiewicz, Poniński,

Edward Trzciński, Edward Rottermund, Świętosławski, Krosnowski, Rettel i Kosiński. (Przyp. aut.)

6

Oddział od frontu dochodząc do bramy podwoił kroku i nagle z przerażającym okrzykiem:

„Śmierć tyranowi”, wleciał na dziedziniec. Kilka osób tam będących uciekło natychmiast i

przymknęło za sobą drzwi środkowe. Jeden z oddziału uderzył w te drzwi kolbą i przy pomocy

innych wysadził je z zawias. Potłuczono szyby w dolnych oknach, przy ciągłym wołaniu:

„Śmierć tyranowi!” Już natenczas szedł ogień od koszar z ręcznej broni, co domowników

księcia do reszty przeraziło, a napadającym dodało ducha. Wtłoczyli się do głównego korpusu

oknem i drzwiami. Głuche naokoło milczenie! Żadnego oporu, żadnego ruchu w całym pałacu.

Wpadają na górę, odmykają, a raczej wyłamują jedne drzwi po drugich, z jednego do drugiego

przechodzą pokoju – nigdzie żywej duszy. Czynią niezmierny hałas, wszystko wywracają

w siedzibie tyrana, lecz jego samego nie znajdują. W przysionku sali audiencjonalnej

wysoki mężczyzna stoi przyczajony za drzwiami na pół otwartymi; zdawał się chcieć uniknąć

niepochybnej zguby. Poznany i pchnięty kilku bagnetami pada na posadzkę, lecz. nie umiera,

bo go tylko niewprawne jeszcze ręce dotknęły. Był to wiceprezydent miasta Lubowidzki, którego

zła gwiazda na chwilę przed tym napadem sprowadziła do Belwederu z pewną już wiadomością

o mającej wybuchnąć rewolucji. Powstanie zastało carewicza śpiącego. Za pierwszym

na dole okrzykiem kamerdyner Kochanowski budzi go, przecierającego jeszcze oczy

porywa gwałtem z łóżka i wpycha do gabinetu, skąd tajemne schody prowadziły do lewego

pawilonu księżny Łowickiej; uczynił to w samą porę, gdyż zaraz potem kilku spiskowych

wpadło do tegoż gabinetu. U księżny miała miejsce malarska scena. Ledwo nie u stóp Polki,

której tron poświęcił, szukał Konstanty ratunku przed Polakami. Cały dwór niewieści był tam

już zebrany; gdy carewicz wbiegł do pokoju księżny w nieładzie nocnego odzienia, kazała

ona poklękać kobietom wkoło niego i na głos odmawiać pacierze, pewna, że śród zastępu

silnego modlitwą i płcią żadna go zemsta z rąk polskich nie dosięgnie. W takiej postawie, z

gestami okazującymi bojaźń największą, z wejrzeniem obłąkania, zostawał w tym gronie

przez kilka minut, nieprzytomny, blady i słowa wyrzec nie mogąc. W godzinę jeszcze potem

drżał jak liść, a wsiadającemu na konia musiano nogę w strzemię zakładać. Oddział zemsty

narodowej splądrowawszy całe górne i dolne pomieszkanie prócz pawilonu księżny Łowickiej,

jak wleciał, tak wyleciał z pałacu pędem wichru, lecz pierwej na dziedzińcu jedną jeszcze

ofiarą swe odwiedziny uczynił pamiętniejszymi. „Najnikczemniejszy z nikczemnych”, jak

go sam w. książę nazywał, nieodstępny towarzysz, koniuszy, pierwszy faktor carewicza, generał

Gendre, spieszący do pobliskich stajen, wpadł wtedy w ręce spiskowych. Krzyczał ze

wszystkich sił swoich: „Je suis général du jour”3; lecz to nic nie pomogło: otrzymał bagnetem

w piersi raz głęboki, śmiertelny. Cała wyprawa i kilkunastu minut nie trwała. Młodzież, naznaczywszy

krwią podwoje carewicza, obróciła się z Belwederu w prawo i przez Ogród Botaniczny

zmierzała szybkim krokiem do mostu Sobieskiego. Tu nastąpiło połączenie całego

oddziału z podchorążymi, gdyż i druga część, nie mając nic do czynienia w Ogrodzie, cofała

się ku tej stronie, położywszy trupem jednego z warty ogrodowej, który biegł do pałacu z

wiadomością o przybyciu niespodziewanych gości. Tylko co Nabielak i jego towarzysze zdążyli

ujść paręset kroków od pałacu, gdy silny tętent koni na drodze z Łazienek do rogatek

mokotowskich4 przekonał ich, jak szczęśliwie, jak cudownym prawie sposobem wielkiego

uniknęli niebezpieczeństwa; albowiem wtenczas właśnie jedna część z rozbitych przez podchorążych

kirysjerów przybyła galopem pod Belweder, otaczając pałac z przodu i z boku od

Ogrodu Botanicznego. Jeszcze tedy kilka minut dłużej, a nikt nie byłby żywy wyszedł z oddziału,

który wpadł od frontu.

Kiedy rewolucja w pierwszym poruszeniu swoim nawiedzała Belweder i brata potężnych

carów Północy spłaszała z pościeli, podchorążowie wiedli bój krwawszy, zaciętszy z przemagającymi

siłami. Wysocki, jako się wyżej rzekło, wszedł do Szkoły, przerwał lekcją teorii,

wykładaną jak zwykle o tej porze, i dobywając szpady zawołał donośnym głosem: „Polacy!

3 Jestem generałem dyżurnym.

4 Przy dzisiejszym placu Unii Lubelskiej.

7

Godzina zemsty wybiła, dzisiaj zwyciężymy albo polegniem – nadstawmy piersi nasze wrogom,

aby były dla nich Termopilami!” Rozległ się w sali okrzyk: ,,Do broni, do broni!”

Dzielni młodzieńcy rozebrali ostre ładunki, które Szlegiel przyniósł, nabili karabiny i daleko

prędzej, niżelibym to opisać zdołał, wzięli szyk bojowy na dole. Było ich wszystkich stu sześciudziesiąt

i kilku; każdy z nich znał komendę brygady i dywizji jak generał, a robił bronią

jak szermierz. Zręczniejszych tyralierów, celniejszych strzelców pewnie żadne wojsko nie

miało. Teraz szli się odpłacać Moskalowi za długą naukę na Saskim placu! Na czele tej kolumny

uczonych atletów postępował Wysocki wprost do koszar trzech pułków jazdy nieprzyjacielskiej.

Koszary te, bronione przez piechotę, mogłyby być niezdobytą warownią; ale

dla jazdy choćby kilkotysięcznej, napadniętej przez jeden tylko batalion piechoty, były stanowiskiem

niedogodnym i niebezpiecznym. Zawierały wewnątrz kilkadziesiąt podłużnych

stajen i mnóstwo mniejszych pomiędzy nimi domków, gdzie żołnierze mieli swe kwatery.

Czerwone dachy, poręcze, chorągiewki wokoło stajen i długie regularne ulice między nimi

użyczały temu ogromowi pozoru oddzielnego przedmieścia na Solcu. W środku między budynkami

było kilka dziedzińców wysypanych piaskiem, tak obszernych, że dwa i trzy szwadrony

mogły razem odbywać swe obroty. Całą przestrzeń opasywał dokoła szeroki i głęboki

kanał, napełniony '77odą, dla konia nieprzeskoczny. Prócz tego jedne koszary od drugich oddzielały

cokolwiek mniejsze kanały, na których było kilkanaście drewnianych mostków. Podchorążowie

zbliżając się do tego miejsca strzelili na wiatr, tak dla sprawienia popłochu w

jeździe moskiewskiej, jako też dla uwiadomienia kompanij mających przybyć z miasta, że

walka już się zaczęła. Te to strzały towarzyszyły wpadającym do Belwederu. Podchorążowie

skoczyli zaraz potem w środek koszar ułanów cesarzewicza; już ich trzechset zastali na koniach

w szyku do szarży. Nie czekając ani chwili młódź polska postąpiła ku nim na pół

strzału karabinowego i z tej odległości, gdy każdy jeźdźca albo konia na cel bierze, zaraz spędziła

z miejsca ten oddział jazdy. Ułani sformowali się za chwilę i kłusem ruszyli naprzód;

wtedy podchorążowie z mniejszej jeszcze odległości, sypiąc ogień na jedną komendę, zsadzili

z koni kilkunastu ludzi, reszta pierzchła w największym nieładzie, który pomnażały kule gęsto

padające między tłoczących się w przeprawie przez mostki. Noc była ciemna; rozumieli

przeto Moskale, że najmniej parę tysięcy piechoty mają za sobą. W istocie, trwoga, zamieszanie

były tam tak wielkie, że najwięcej dwie kompanie zachodząc natenczas z przodu, od miasta,

mogły były łatwo rozbroić tę całą jazdę i zabrać ją w niewolą. Lecz gdy Wysockiemu

żadna znikąd pomoc nie przybywała, kirysjery i huzary mieli dość czasu wsiąść na konie i w

porządku wyjść z swoich koszar, żeby naszych otoczyć i odciąć od miasta. Ta okoliczność, po

części i brak ostrych ładunków zmusiły podchorążych do cofnienia się ze zdobytych, pustych

koszar ułańskich.

Ten pierwszy czyn niezrównanego męstwa przeraził, potem i zadziwił nieprzyjaciela, gdy

tenże na koniec postrzegł, że go taka garstka wyrzuciła z koszar. Wysocki zajął stanowisko za

mostem Sobieskiego. Tu przedsięwziął oczekiwać bratniej pomocy; tu nadstawiał ucha, rychłoli

zagrzmią z pagórka pod koszarami Radziwiłłowskimi cztery działa Nieszokocia, jak

miało być według umowy. Żeby o tych działach i o kompaniach wyborczych powziąć jakąkolwiek

wiadomość, wysyła nareszcie podchorążego Kamila Mochnackiego z poleceniem

przynaglenia tej pomocy, jeśliby już nadciągała. Lecz Mochnacki wrócił za chwilę i tę tylko

przyniósł wiadomość, że zamiast polskiej piechoty postrzegł kirysjerów, którzy zewsząd otaczają

podchorążych, dla przecięcia im drogi do miasta. Wysocki postąpił kilka kroków naprzód

i sam się o tym przekonał. Trzeba więc było zwieść jeszcze krwawą potyczkę dla wyratowania

się spośród nieprzyjaciół. Dwie drogi prowadziły do miasta od mostu Sobieskiego:

jedna wprost pod górę, a potem przez główną aleję, druga zaraz w prawo poza gmachem

ujazdowskim do „Wiejskiej Kawy”. Kirysjery zajmowali obiedwie w szyku do szarży. Wysocki

daje rozkaz natarcia z bagnetem na obadwa oddziały. Sam z kilkunastu podchorążymi

rzuca się w prawo przeciwko konnicy, co zajmowała trakt boczny. Walka trwała tylko jeden

8

moment. Podchorążowie rozsypując się i gromadząc, obyczajem tyralierskim, nacierając i

ustępując, w miarę jak tego miejsce dopuszczało, strzelając z rowów, spoza drzew, z przodu i

z boku, rozpędzili kirysjerów, a potem zebrawszy się postępowali drogą za Ujazdowem.

Część rozbitej jazdy poleciała galopem do Belwederu wtedy właśnie, kiedy stamtąd spiskowi

wychodzili, druga część z tyłu niepokoiła podchorążych, którzy mając wolną drogę przed

sobą pomykali się naprzód śród ciągłych, zawsze odpieranych napadów kawalerii. Dochodząc

do „Wiejskiej Kawy” młodzież nasza postrzegła przed sobą nowego nieprzyjaciela, szwadron

huzarów, który w tej samej chwili ruszył kłusem od głównej alei na czoło małej kolumny

Wysockiego. Położenie podchorążych było wtedy najkrytyczniejsze. Z tyłu parci przez kirysjerów,

z przodu zagrożeni od huzarów (których cały pułk stał na odwodzie na polu za owym

szwadronem), pół obrotem w lewo od „Wiejskiej Kawy” dopadli szczęśliwie koszar Radziwiłłowskich,

budynku nie dokończonego, gdzie z okien i z bramy ubili Moskalom kilku jeszcze

ludzi i koni. Tu Wysocki miał myśl zatrudnienia sobą jak najdłużej jazdy nieprzyjacielskiej,

żeby nie wpadła do miasta, co by oczywiście zaszkodziło rozpoczynającym się tam

ruchom i utrudziło opanowanie celniejszych punktów. Mniemał także, iż się przecie choć w

oblężeniu doczeka artylerii i kompanij wyborczych. Lecz na koniec, gdy zupełnie zabrakło

ładunków prawie wszystkim podchorążym, a przed bramą coraz gęstszy hufiec jazdy skupiać

się począł, zostawało mu tylko bagnetem otworzyć sobie drogę do miasta. „Oblegają nas”,

krzyknęli podchorążowie, otworzyli przeto bramę i rzucili się na huzarów. Ale i ten trzeci

oddział jazdy, jak dwa pierwsze, nie dotrzymał placu ich natarczywości.

Nic odtąd nie utrudzało zwycięskiego pochodu podchorążych. Koło kościoła Aleksandra

spotykają Stasia Potockiego; lecz nie wiedząc, że on był głównym sprawcą niebezpieczeństw,

na które ich naraził brak pomocy w nierównej walce z całą prawie jazdą carewicza, nie wiedząc,

że ten generał najwięcej przyczynił się do oddania w moc wielkiego księcia sześciu

kompanij wyborczych, które przed chwilą Nowym Światem do Łazienek zmierzały, a zatem,

że nie było nadeń występniejszego człowieka, a przynajmniej Polaka, otoczyli go dokoła, i

pewni, szczęśliwi, pyszni niemal, że po czynie godnym zasłynąć w późnej pamięci mieć będą

na swym czele jednego z towarzyszów Kościuszki, wzywali go uprzejmymi wyrazy: „Generale,

prowadź nas dalej przez miasto!” Rzecz pewna, że Potocki na czele podchorążych byłby

od razu wysoko podniósł sprawę rewolucyjną. Wysocki i Szlegiel nie omieszkali połączyć

swych próśb z przełożeniami podchorążych. Zaklinali go uroczyście w imię ojczyzny, przez

pamięć na więzy Igielstroma, lecz nic nie mogło zmiękczyć umysłu zaciętego w uporze zgubnym

dla kraju. Potocki zdawał się walczyć z samym sobą: czy ma dalej gubić sprawę ojczystą,

czy rzucić się w objęcie młodzieży, która go poważała, która by mu była przebaczyła

wszystko, cokolwiek zdziałał już przeciwko narodowi. Zapewne musiała przemóc pierwsza

rezolucja, gdyż odprawił Wysockiego i podchorążych bez odpowiedzi, a sam został na punkcie

komunikacji między miastem i Belwederem, gdzie niejedną jeszcze oddał usługę carewiczowi,

nim go za tę nieposzlakowaną wierność z rąk braterskich krwawa spotkała zapłata.5

5 Wysocki był uprzedzony przez Zaliwskiego, że Potocki zobowiązał się słowem honoru nie tylko przystąpić,

lecz w pierwszej chwili stanąć na czele sprawy narodowej, gdyby innego nie było dowódzcy: dlatego nie aresztował

go pod kościółkiem Aleksandra, jak powinien był uczynić. Wysocki mniemał, że się jeszcze namyśli. Że

Potocki wiedział o rewolucji, zaprzeczeniu nie podpada; ale czy w rzeczy samej przed rewolucją przyrzekł swój

akces związkowi i jak dalece oświadczał się w tej mierze – trudno dzisiaj powiedzieć coś o tym pewnego, bo

Zaliwskiemu wierzyć nie można. Zaliwski dla nadania sobie większego kredytu w związku, dla sprawienia w

opinii innych związkowych wyższego wyobrażenia o swych wpływach, znajomościach, koneksjach, zaręczał

nieraz za akces osób, z którymi nigdy nie mówił, których i nie znał wcale. Temu błahemu urojeniu Zaliwskiego,

jakoby człowiek mały sam przez się mógł uróść w mniemaniu innych przez stosunki, np. z generałami i wysokimi

urzędnikami, przypisać trzeba wszelkie bajki o porozumieniach z Potockim, Żymirskim, Krukowieckim

itd., które rozsiewał pokątnie w związku, a które potem za granicą dość bezczelnie powtórzył w małym pisemku,

gdzie nie masz ani jednego słowa prawdy.

9

Postępując przez Nowy Świat, gdzie wyżsi oficerowie i urzędnicy moskiewscy mieszkali,

oddział Wysockiego na próżno usiłował wołaniem: „Do broni!”, przerwać milczenie, które

jeszcze panowało w tej części miasta. Lecz i dalej, na Krakowskim Przedmieściu, nie było ani

ludu, ani wesołych okrzyków, ani świateł, ani orężnego zgiełku, choć to wszystko powinno

było mieć miejsce w pierwszych chwilach wyj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin