Na alkohol zarabia żona.doc

(77 KB) Pobierz
Na alkohol zarabia żona

4

 

http://biznes.onet.pl/na-alkohol-zarabia-zona,18528,4402015,1,news-detal

Na alkohol zarabia żona

Po przejedzeniu i przepiciu zasiłku z MOPS-u wychodzi na ulicę, by odnalazła go lepsza praca. Od 5 rano czeka na murku na swojego wybawcę, który po niego przyjedzie i za 50 zł dziennie wynajmie go do pracy na budowie. W Polsce takich ludzi jest ok. 100 tys. Nie są już aktywni zawodowo, ale jeszcze nie czują się całkowicie bezradni, nie poddali się i sporadycznie decydują się pracować.

Krzysiek ma ok. 35 lat, z czego większość dorosłego życia spędził w więzieniu. Wytatuowana twarz, mocno widoczne braki w uzębieniu i muskularna postawa z daleka mówi, że to nie jest grzeczny chłopczyk i raczej nie należy mu wchodzić w drogę. Siedział głównie za pobicia i wymuszenia. Teraz stara się wrócić na dobrą drogę, ale nie jest łatwo. Pracodawcy na jego widok od razu zasłaniają się pełną obsadą, choć jego koledzy z dzielnicy pracę dostają bez problemu. Dlatego postanowił odpuścić i czekać, aż to praca znajdzie jego, a nie on pracę.

– Więzienie uczy cię jak kraść, walczyć i tatuować, no może opierda… się. Na pewno nie nauczysz się tam szukania pracy. Teraz siedzę i czekam se, bo co mam robić? - mówi.

Poczekalnią jest murek przy krakowskim Nowym Kleparzu. Spędza tu 2-3 dni w tygodniu od godziny piątej rano, w towarzystwie kilkudziesięciu innych mężczyzn.

– Jak nie wezmą cię do dziewiątej, to lepiej se piwko bachnąć, niż dusić się na tym skwarze. Po co zdychać, widocznie nie jesteś im potrzebny – radzi Krzysiek.

Krzysiek przychodzi na Kleparz od roku, czyli od pierwszego dnia na wolności. Spędza tutaj po 6-7 godzin w oczekiwaniu na swojego „sponsora obiadu”. Czasami biorą go do budowania dróg, czasami domów. Rzadko do remontu mieszkań, tam liczy się duże zaufanie do pracowników, a majstrowie się go boją. Wynagrodzenie dostaje zaraz po skończonej pracy. Za pracę przy budowie dróg dostaje 100 zł, za remont dachu 150 zł. Najmniej jest przy budowie domów – tylko ok. 50 zł.

Ciężko mu powiedzieć, ile zarabia miesięcznie. Stawki są zróżnicowane, bo wszystko tak naprawdę zależy od szczęścia. Średnio można założyć, że miesięczna „pensja” Krzyśka wynosi ok. 1000 zł.

– Nie mam żony, syn ode mnie dostaje 100 zł, więc starcza mi na bułkę z kefirem, obwarzanka czy kiełbasę. Głodny nie chodzę, ale jak jest źle, to przechodzę na drugą stronę ulicy po jakieś warzywa czy owoce – mówi Krzysiek. Najczęściej dostaje je za darmo. Na targu przecież pracują sami znajomi, ale jeśli trzeba, to weźmie je bez pozwolenia, bo, jak mówi, kradzione nie tuczy.

Z MOPS-em wygodniej

W grupie kilkudziesięciu mężczyzn na Kleparzu spotykam Mariana. Przez 20 lat był monterem w Hucie im. Sędzimira. Po zwolnieniach nie wiedział co ma ze sobą zrobić, więc zgłosił się do MOPS-u. Charakterem nie pasuje do całej reszty czekających na pracodawcę z ulicy. Przez cały tydzień, kiedy spotykałem go na Nowym Kleparzu, był zadowolony, uśmiechnięty, energiczny. Najprawdopodobniej dlatego, że nie musi się bać o to, czy ktoś go weźmie na budowę. Na mieszkanie i jedzenie wystarczają pieniądze z opieki, a na alkohol czy ciuchy zarabia żona, sprzedając warzywa. Oczywiście na czarno, bo szkoda by było stracić zasiłek.

Pomimo tego stwarza pozory, że szuka pracy. Przynajmniej w domu. – Przychodzę tutaj od dziesięciu lat. To mój dom. Mam tu kumpli, dobre towarzystwo, żonę po drugiej stronie ulicy, świeże powietrze, dziennikarze wpadną – mówi z uśmiechem Marian.

Marian jest na Kleparzu zawsze w połowie miesiąca, kiedy skończy się zasiłek z opieki. - Nie jest źle, bo dzieci jeszcze przynoszą stypendium, ale warto sobie coś dorobić – dodaje. Najczęściej jeździ remontować mieszkania. Takie fuchy robi za 50 zł. Zdecydowanie woli komfort pracy od pieniędzy. – Jak jest fucha w mieszkaniu to obiad zjem, kawy się napiję, nie pada na głowę, nie napiernicza słońcem i zawsze jest coś do roboty, a że przesuwać w czasie lubimy, to roboty starcza na tydzień – mówi Marian.

Praca zaczyna się od czekania

Po kilku dniach rozmowy z ochotnikami z Kleparza postanowiłem sam sprawdzić, jak to jest szukać pracy na ulicy. O godzinie piątej rano zająłem swoje miejsce na murku. W ten sposób dołączyłem do grupy ok. 20 osób, które akurat w ten dzień oczekiwały swojego wybawcy.

Od razu podszedł do mnie Krzysiek ze swoim kompanem. Wiedziałem, że we trzech mamy mniejsze szanse na znalezienie pracy, ale nie przeszkadzało mi to. W końcu spędziłem z nimi ostatni tydzień. A to właśnie czekanie jest podstawową zasadą szukania pracy na Kleparzu.

Po godzinie siódmej podjeżdża rozwalający się bus. Wychodzi zarośnięty mężczyzna i pyta kto chce „do Zabierzowa na drogi za 70 zł”. Nie pozostało mi nic innego, jak skorzystać z okazji.

Po godzinie jazdy dojechaliśmy na miejsce. Wtedy dowiedziałem się, że będę łatał dziury, ale na pewno nie był to Zabierzów, a jakieś wioski na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Szybko przygotowałem się do pracy i zacząłem poznawać techniki łatania dziury. Szkolenie przebiegło szybko i profesjonalnie. Najważniejszą informacją, którą mi przekazano, to ta, żebym nie wsadzał rąk do asfaltu, bo mogę się poparzyć.

Oprócz mnie, było jeszcze ok. 10 mężczyzn, którzy w ten dzień zdecydowali się pracować na drogach i przeszli podobnie zaawansowane szkolenie. Pozostała część załogi, to oficjalnie zatrudnieni i to ich poleceń mieliśmy słuchać. Więc słuchaliśmy i robiliśmy.

Po kilku godzinach pracy, na przerwie, próbowałem dowiedzieć się, kto finansuje te roboty. Wtedy etatowi nabrali wody w usta. Jeśli już z kogoś udało się cokolwiek wycisnąć, komentarze były bardzo ogólnikowe i enigmatyczne.

– Trzeba robić. Ja tu dzielę tylko kasę, którą dostałem od kierownika. Jest robota, jest kasa... Co mnie więcej interesuje? Muszę żonę wyżywić, a nie zajmować się głupotami – poinformował mnie majster.

O godzinie 16:00, po 5 przerwach i załataniu 10 dziur nastał „fajrant”. Dostałem swoją dolę i wróciłem do Krakowa z mocno już podchmielonymi ludźmi. Oni najprawdopodobniej pojawią się na Kleparzu dopiero za 2-3 dni, kiedy przepiją wszystko, co dostali.

Pracownicy z łapanki

W ubiegłym kwartale bezrobocie w Polsce przekroczyło 13,1 proc. Oznacza to, że – według danych z GUS – w Polsce żyje 2133,9 tys. osób oficjalnie pozbawionych pracy w całym kraju.

Trudno się dziwić, skoro we wszystkich urzędach było tylko 47,7 tys. ofert pracy, a to prawie o 10 tys. mniej niż w ubiegłym roku, w analogicznym okresie.

Spośród wszystkich bezrobotnych, tych oficjalnych i niezarejestrowanych, tylko 80 proc. aktywnie szuka pracy. Pozostała część czuje się kompletnie bezradna i nawet nie próbuje interesować się aktywnością zawodową. Tę grupę najczęściej możemy spotkać pod sklepami i kościołami z wyciągniętymi błagalnie rękami.

Jest jeszcze jedna grupa bezrobotnych. Balansuje na granicy pomiędzy bezrobotnymi aktywnie szukającymi pracy, a tymi z nabytą bezradnością.

To osoby, które mają zaniżone motywacje, ale jeszcze się nie poddają. Już wychodzą po pieniądze na ulice, ale jeszcze nie zaczepiają nas z prośbą o złotówkę czy papierosa. To osoby, które czekają na swojego pracodawcę na ulicy lub – choć zabrzmi to paradoksalnie – tam właśnie uczą się pracy.

Szacuje się, że w Polsce jest ok. 100 tys. osób, które stoją na granicy pomiędzy aktywnie poszukującymi, a tymi, którzy pozostaną bierni zawodowo pomimo ciężkich starań pracowników urzędów pracy i wielomilionowego nakładu ze środków EFS.

Szczególnym utrudnieniem w zaktywizowaniu tej grupy jest fakt, że zasiłek w połączeniu z pracą dorywczą wydaje im się znacznie bardziej atrakcyjną ofertą od regularnej pracy. Urzędy w zasadzie nie znają żadnej skutecznej metody, która gwarantowałaby sprawdzenie faktycznego stanu zatrudnienia osoby pobierającej zasiłek, a już na pewno nie są w stanie jej zaktywizować.

Autor: Robert Kulig

Źródło: OnetBiznes

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin