Kay Guy Gavriel - Ostatnie promienie słońca.pdf

(1555 KB) Pobierz
Kay Guy Gavriel - Ostatnie prom
GUY GAYRIEL KAY
OSTATNIE PROMIENIE SŁOŃCA
PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA SYLWANOWICZ
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ 1
Stopniowo uświadomił sobie, że koń zniknął.
Dopóki się nie znajdzie, wszystko będzie stało w miejscu. Tego szarego,
wiosennego poranka targ na wyspie był zatłoczony. Przybyło tu wielu postawnych,
uzbrojonych brodatych mężczyzn, ale nie w celach handlowych. Nie dziś.
Targowisko nie zostanie otwarte, nawet mimo obecności atrakcyjnych towarów na
statku z południa.
Najwyraźniej przybył nie w porę.
Firaz ibn Bakir, kupiec z Fezany, rozmyślnie ucieleśniający swymi
jaskrawymi jedwabiami (nie dość ciepłymi na kąsającym wietrze) wielki kalifat Al-
Rassanu, siłą rzeczy widział w tej zwłoce kolejną ciężką próbę narzuconą mu za
wykroczenia niezbyt cnotliwego życia.
Kupcowi trudno było żyć cnotliwie. Partnerzy domagali się zysku, a ten nie
przychodził łatwo, jeśli się nabożnie ignorowało potrzeby - i sposobności - cielesnego
świata. Asceza pustynnego fanatyka - jak ibn Bakir uznał dawno temu - była nie dla
niego.
Zarazem za całkowicie niesprawiedliwą należałoby uznać sugestię, że wiódł
bezczynne i komfortowe życie. Właśnie przetrwał (z takim spokojem, jakim raczył go
obdarzyć Aszar i święte gwiazdy) trzy sztormy Jodczas bardzo długiej podróży na
północ, a potem na wschód, nękany, jak zwykle na morzu, przez żołądek rozkołysany
niczym fale oraz obawę o przyszłość statku, znajdującego się w niepewnych rękach
nietrzeźwiejącego kapitana. Pijaństwo, rzecz jasna, było profanacją przykazań fazara,
lecz w tej kwestii ibn Bakir - co było godne pożałowania - nie spełniał warunków,
które pozwoliłyby mu zająć kategoryczne stanowisko moralne.
Tak czy owak, w trakcie tej podróży werwa w znacznym stopniu go opuściła.
Aszaryci, zarówno ci z leżących na wschodzie ojczystych ziem Ammuzu i
Soriyyi, jak i ci w Al-Rassanie, zwykli mawiać miedzy sobą, że świat ludzi można
podzielić na trzy grupy: żywych, martwych i przebywających na morzu.
Świt zastał ibn Bakira na modłach dziękczynnych do ostatnich nocnych
 
gwiazd za to, że w końcu jeszcze raz został zaliczony do znajdujących się w tej
pierwszej błogosławionej grupie.
Tu, na odległej pogańskiej północy, na smaganym wiatrem targowisku na
wyspie Rabady, czym prędzej chciał już zacząć wymianę swoich skór, tkanin,
przypraw i kling na futra, bursztyn, sól i ciężkie beczki suszonego dorsza (które
sprzeda w Ferrieres po drodze do domu) i jak najszybciej opuścić towarzystwo tych
barbarzyńskich Erlingów, cuchnących rybą, piwem i niedźwiedzim sadłem,
potrafiących zabić człowieka podczas targowania się i palących swych zmarłych
przywódców - dzikusi - na statkach pośród ich dobytku.
Właśnie w tym ostatnim, jak mu wyjaśniono, leżało sedno problemu z koniem.
Dlatego pogrzebowe obrzędy Halldra Szczudłonogiego, który rządził Rabady jeszcze
trzy noce temu, zostały zawieszone, ku widocznej konsternacji zebranych licznie
wojowników i kupców.
Obraza ich bogów dębu i gromu oraz zwlekającego z odejściem cienie Halldra
(a nie był to łagodny człowiek za życia, wątpliwe zatem, że stanic się taki po śmierci)
była, jak poinformowano ibn Bakira, głęboka. Należało się spodziewać złych znaków
największej wagi. Nikt nie chciał, by w mieście handlowym unosił się rozgniewany,
bezdomny duch. Okryć futrami uzbrojeni brodacze, stojący na wietrznym placu, byli
właściwie jak jeden mąż zatroskani, źli i pijani.
Typa, który mu to tłumaczył, łysego i groteskowo wielkiego Erling; imieniem
Ofnir, ibn Bakir znał z dwóch poprzednich wypraw. Ofni bywał użyteczny już
przedtem - kiedy mu się zapłaciło - Erlingowl bowiem byli ciemnymi poganami,
czczącymi drzewa, ale mieli stanowcze zdanie na temat wartości swoich usług.
Ofnir spędził kilka lat na wschodzie, w Karchickiej Gwardii cesarz w
Sarancjum. Wrócił do domu z odrobiną pieniędzy, zakrzywioną szablą w zdobionej
klejnotami pochwie, dwiema pokaźnymi bliznami (jedni miał na czubku głowy) i
dolegliwością przywleczoną z burdelu na sarantyńskim nadbrzeżu. Przywiózł też dość
przyzwoitą znajomość tego trudnego wschodniego języka. Dodatkowo, co było
wielce użyteczne, nauczył się wystarczająco wielu słów w aszaryckim ibn Bakira, by
pełnić rolę tłumacza dla garstki kupców z południa, którzy byli na tyle lekkomyślni,
by żeglować wzdłuż skalistego wybrzeża, a potem na wschód po lodowatych,
wzburzonych wodach północnych mórz - dla handlu z barbarzyńcami.
Erlingowie byli rozbójnikami i piratami. W swych drakkarach zapuszczali się
coraz dalej na południe, rabując na ziemi i wodzie. Ale nawet piraci dawali się uwieść
 
urokowi handlu i Firaz ibn Bakir (oraz jego partnerzy) czerpał z tej prawdy zysk. Na
tyle duży, by wrócić tu już po raz trzeci i stać o smętnym poranku na tnącym jak nóż
wietrze, w oczekiwaniu, aż wreszcie spalą Halldra Szczudłonogiego na łodzi, razem z
jego bronią i zbroją, najlepszymi domowymi sprzętami, drewnianymi figurkami
bogów, z jedną z jego niewolnic... oraz koniem.
Ciemnosiwym ulubieńcem Halldra, wielkiej urody wierzchowcem, który
zniknął bez wieści. Na bardzo małej wyspie.
Ibn Bakir rozejrzał się dookoła. Z miejskiego rynku można było omieść
spojrzeniem niemal całą Rabady. Port, kamienistą plażę, dwadzieścia erlińskich
okrętów oraz jego własny duży statek handlowy - pierwszy, jeśli wpłynął do portu, co
powinno stanowić wyśmienitą nowinę. To miasto, dające schronienie może kilkuset
duszom, uważane było za ważne targowisko północnych ziem. Fakt ten prywatnie
bawił kupca z Fezany, człowieka, którego kiedyś przyjął kalif Cartady i który
spacerował po ogrodach, słuchając muzyki tamtejszych fontann.
Tutaj nie było fontann. Za palisadą otoczoną rowem można było dostrzec
mozaikę kamienistych ziem uprawnych, pasące się stada, a wreszcie las. Wedle
wiedzy ibn Bakira, za sosnowymi lasami znów rozciągało się morze, a za cieśniną
skalisty ląd Vinmarku. Było tam więcej gospodarstw i rybackich wiosek, rozłożonych
wzdłuż wybrzeża, a za nimi pustka: góry i drzewa przez szmat drogi, aż do miejsc,
gdzie podobno renifery biegały w niepoliczonych stadach, mieszkający pośród nich
ludzie przystrajali się do polowań w rogi, a w zimowe noce używali do czarów krwi.
Ibn Bakir spisał te historie w trakcie ostatniej długiej podróży do domu,
opowiedział je kalifowi podczas audiencji w Cartadzie i ofiarował mu w prezencie
swe zapiski razem z futrami i bursztynami. W rewanżu otrzymał naszyjnik i zdobiony
ornamentami sztylet. Jego imię było teraz w Cartadzie znane.
Przyszło mu do głowy, że być może warto by obejrzeć i opisać ten pogrzeb -
jeśli przeklęte obrzędy kiedykolwiek się zaczną.
Zadrżał. Było mu zimno na tym wyjącym wietrze. Przez rynek szła ku niemu
niechlujna grupka mężczyzn. Zataczali się, jakby byli na okręcie. Jeden z nich
potknął się i wpadł na drugiego; ten zaklął i odepchnął go, kładąc dłoń na rękojeści
topora. Sprzeczkę spróbował zażegnać trzeci i otrzymał w nagrodę cios w ramię. Nie
zwrócił na to uwagi, jakby ukąsił go owad. Jeszcze jeden potężny mężczyzna.
Wszyscy oni, pomyślał ibn Bakir ze smutkiem, są potężnie zbudowani.
Pomyślał poniewczasie, że może nie jest najlepiej być obcym na wyspie
 
Rabady w sytuacji, gdy naczelnik (Erlingowie mieli na to swoje własnej słowo, ale o
ile ibn Bakir się orientował, oznaczało ono coś bardzo podobnego do naczelnika) nie
żył, a obrzęd jego pogrzebu zakłóciło tajemnicze zniknięcie konia. Mogły się pojawić
podejrzenia.
Gdy grupa się zbliżyła, rozłożył ręce, unosząc dłonie, a potem złączył je przed
sobą. Skłonił się oficjalnie. Ktoś się roześmiał. Ktoś stanął dokładnie przed nim i,
chwiejnie wyciągając rękę, dotknął palcami blado-żółtego jedwabiu tuniki Bakira,
zostawiając na niej tłustą smugę. Ofnir, jego tłumacz, powiedział coś w ich języku i
pozostali znów wybuchnę-li śmiechem. Ibn Bakir, teraz już czujny, odniósł wrażenie,
że napięcie opadło. Nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli się mylił.
Pokaźny zysk, jaki mógł przynieść handel z barbarzyńcami, miał bezpośredni
związek z niebezpieczeństwami podróży, a ryzyko niosła nie tylko żegluga. Ibn Bakir
był najmłodszym z partnerów, inwestującym mniej niż pozostali i zarabiającym swoją
część dzięki podróżom... oraz pozwalaniu, by szarpały go za ubranie grube,
śmierdzące zjełczałym tłuszczem barbarzyńskie paluchy, podczas gdy on uśmiechał
się, kłaniał i w duchu odliczał dni i godziny do odpłynięcia jego statku z opróżnioną i
ponów nie zapełnioną ładownią.
- Mówią - powiedział Ofnir, wolno i głośno, tak jak się mówi do półgłówka -
teraz wiadomo kto brał koń Halldra.
Jego oddech, z bliska owiewający ibn Bakira, cuchnął śledziami i piwem. Jego
wieści były jednak tchnieniem słodyczy. Oznaczały, że kupie z Al-Rassanu, ten obcy,
jest wolny od podejrzeń. Ibn Bakir jak dotąd wątpił, czy, mając do dyspozycji
kilkanaście słów w ich języku i mizerne umiejętności Ofnira, zdoła im uświadomić
oczywisty fakt, że przybył poprzedniego popołudnia i nie miał żadnych sensownych
(ani jakichkolwiek innych) powodów, by zakłócać miejscowe obrzędy poprzez
kradzież konia. W obecnym stanie nie byli to ludzie, którzy ulegliby sile argumentu.
- Kto to zrobił?
Ibn Bakir nie był zbytnio zainteresowany.
- Sługa Halldra. Sprzedany mu. Ojciec zabił nie tego co trzeba. Odesłany. Syn
nie ma teraz prawdziwej rodziny.
Zdaje się, że brakiem rodziny tłumaczy się tu kradzież, pomyślał cierpko ibn
Bakir. Chyba właśnie to sugerował Ofnir. Kupiec znał w domu kogoś, kogo coś
takiego mogłoby ubawić przy kielichu dobrego wina.
- A zatem zabrał konia? Dokąd? W lasy?
 
Ibn Bakir machnął ręką w stronę sosen widniejących za polami.
Ofnir wzruszył ramionami i wskazał na plac. Kupiec zobaczył, że mężczyźni
dosiadają koni - nie zawsze sprawnie - i wyjeżdżają w stronę otwartej bramy miasta i
mostu z desek przerzuconego nad rowem. Inni biegli lub szli obok nich. Usłyszał
krzyki. Był w nich gniew, owszem, ale i coś jeszcze: zapał, ożywienie. Obietnica
dobrej zabawy.
- Wkrótce znaleziony - oznajmił Ofnir, w czymś, co uchodziło na ziemiach
północy za aszarycki.
Ibn Bakir kiwnął głową. Patrzył, jak mija go w galopie dwóch ludzi. Jeden bez
żadnego widocznego powodu nagle wrzasnął i wywinął toporem młyńca nad głową,
aż świsnęło.
- Co mu zrobią? - zapytał ibn Bakir bez zbytniego zainteresowania. Ofnir
parsknął. Szybko powiedział coś do innych po erlińsku, najwyraźniej tłumacząc im
pytanie.
Zagrzmiał zbiorowy śmiech. Jeden z mężczyzn w przypływie dobrego humoru
trzepnął ibn Bakira w ramię.
Kupiec odzyskał równowagę i, rozmasowując odrętwiałe ciało, zdał sobie
sprawę, że zadał naiwne pytanie.
- Śmierć krwawego orła, może - odparł Ofnir, ukazując żółtawe zęby w
szerokim uśmiechu, i wykonał skomplikowany gest obiema rękami. Kupiec z
południa nagle się ucieszył, że go nie pojmuje.
- Rozumie? Rozumie ty kiedy?
Firaz ibn Bakir, znajdujący się bardzo daleko od domu, pokręcił powoli
głową.
***
Mógł obwiniać ojca, przeklinać go, a nawet pójść do osady kobiet za palisadą
i zapłacić im za odwołanie się do seithru. Volur mogłaby wtedy wysłać ducha nocy,
by opętał jego ojca, bez względu na to, gdzie się znajdował. Było w tym jednak coś
tchórzliwego, a wojownik nie mógł być tchórzem, jeśli chciał, by bogowie przyjęli go
po śmierci. A poza tym nie miał pieniędzy.
Jadąc w ciemnościach przed wschodem pierwszego księżyca, Bern
Thorkellson z goryczą rozmyślał o więzach rodzinnych. Czuł zapach własnego
strachu, więc położył rękę na szyi konia, by go uspokoić. Było za ciemno, żeby
jechać szybko po tym trudnym terenie w pobliżu lasu, a nie mógł - z oczywistych
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin