ERAZM MAJEWSKI - Kapitał.rtf

(715 KB) Pobierz

 

ERAZM MAJEWSKI

NAUKA O CYWILIZACYI

IV.

KAPITAŁ

ROZBIÓR PODSTAWOWYCH ZJAWISK I POJĘĆ GOSPODARCZYCH.

 

WARSZAWA

NAKŁADEM KSIĘGARNI E. WENDE i S-ka.

LWÓW

H. ALTENBERG, G. SEYFFARTH, E. WENDE i S-ka.

1914

ŻONIE MOJEJ

w dniu srebrnych godów

jako słaby wyraz wdzięczności

 

 

http://prawia.org/ksiazki/majewski/majewski4f.html

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

PRZEDMOWA.

 

Książkę niniejszą wywołał zamiar przedstawienia zjawiska twórczości społecznej w sposób zgodniejszy z psychiczną naturą tego zjawiska, co pociągnęło za sobą skonstruowanie nowego pojęcia wartości przedmiotowej. Związałem wykład niniejszy z teoryą cywilizacyi, naprzód dla tego, że jest jej wynikiem, powtóre, aby skłonić gruntownego Czytelnika, interesującego się zjawiskami ekonomicznemi, do zapoznania się z treścią obu tomów poprzednich, gdyż dopiero na tle pojęć tam szerzej wyłożonych i ustalonych mogą być trafnie i w pełni rozumiane główne terminy, - jak praca, dusza, różnica między siłą, a mocą lub potęgą, któremi się tu posługujemy. Inaczej łatwo o czysto formalne nieporozumienia.

Pierwotnie przeznaczyłem na tom 3'ci "Ekologię Cywilizacyi", rozpoczętą w r. 1909'm, jednak z powodu zajęcia się tematem "Kapitału", praca ta została odłożona i, o ile danem mi będzie ją ukończyć, znajdzie się w tomie 4-m i ostatnim.

Autor.

Warszawa, 28 kwietnia 1913 r.

 

WSTĘP.

Zdawałoby się, że świetny i długi szereg myślicieli na polu Ekonomii rozjaśnił już wszystkie główne zjawiska gospodarcze, a przynajmniej dał podstawy do ich właściwej oceny, ale daleko do tego. Istnieje mnóstwo sprzecznych zapatrywań w kwestyach nawet najogólniejszych i podstawowych, a szkoły i obozy ścierają się wciąż jeszcze ostro na punkcie zagadnień elementarnych i wzajemnie przekonać się nie mogą.

Przez długi czas zdawało się, że Adam Smith położył już trwałe podwaliny pod gmach nauki ekonomii. Głęboki ten myśliciel zrozumiał i rozjaśnił tak wiele, jak nikt przed nim, jak zaś przemożnym był wpływ jego idei, o tem mogą świadczyć słowa Buckle'a, który o "Przyczynach bogactwa narodów" nie zawa­hał się powiedzieć, że to "książka najważniejsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek napisano".

Okrzyknięto go "ojcem" Ekonomii społecznej i poli­tycznej, pojęcia jego i wskazania wcielone zostały w praktykę większości Państw, i cóż się stało?

W połowie ubiegłego stulecia zjawił się drugi ge­nialny myśliciel i opierając się na tych samych pod­walinach (że praca jest jedynem źródłem wszelkiego bogactwa), przeciwstawił się całkowicie Smithowi, po­rywając swemi rozumowaniami większość umysłów w stronę wprost przeciwną poglądom Smitha. Jest nim Karol Marx. Od tego czasu walczą ze sobą mniej lub więcej zreformowani następcy i zwolennicy obu mistrzów, usiłując zasady ich wprowadzać w życie. Jednak nauki obu nie wszystkich zadowoliły. Od dość dawna szkoła, zwana psychologiczną, usiłuje zbudować ekonomię na zasadach całkiem odmiennych zarówno od klasycznej nauki Smitha, jak materyalistycznej Marxa, lecz dąży drogami tak okólnemi, że mimo znacznych powodzeń w krytyce systemów poprzednio rozwiniętych, daleka jest od mety, a daleka dla tego, że choć odczuwa niedostateczność podstaw obu poprzedników, nie umie błędności ich udowodnić z należytą ścisłością naukową, ani przekonać, że sama jest na dobrej drodze.

W takich warunkach można powiedzieć śmiało, że nie mamy jeszcze Ekonomii prawdziwie naukowej, bo nie mamy jej jednej, bo brak niezachwianych linii wytycznych, po których możnaby kroczyć bez obawy błędu w wyprowadzaniu pojęć szczegółowych.

Czemu się to dzieje? Sprawiła to głównie fenomenalna potęga rozumowania. Umysły trzech już pokoleń ekonomistów nie mogą się wyzwolić z pod czaru pomysłów najgenialniejszych jej przedstawicieli.

Logiczność konstrukcyi zarówno Smitha, jak Marxa tak zasłoniła wspólny ich błąd u podstawy, że go nie tylko nie szukano, ale nawet nie podejrzewano. Powtórzyło się zjawisko tylokrotnie już sprawdzone w nauce, że postęp nauki bardziej hamują błędy genialne, niżeli te grube, które się łatwo odkrywa, a jeszcze łatwiej prostuje.

Od chwili, gdy uznano niemal za pewnik, że praca jest źródłem bogactwa (czyli dzieł ludzkich), od chwili, w której sformułowano pojęcie kapitału, jako takiego zasobu pracy, wcielonej w materyę, który służy do łatwiejszego przeobrażania przyrody (w ogóle materyi) przez nową prace w bogactwo, od tej chwili spory toczą się już tylko na temat pojęć szczegółowych. Co do roli i znaczenia pracy nie było wątpliwości, nie odczuwano nawet potrzeby poddania tego pojęcia ścisłej analizie naukowej i filozoficznej.

Wprawdzie najprostsza obserwacya ustawicznie przeczy utartej formule, jakoby praca była źródłem bogactwa, wprawdzie większość ludzi pracuje pilnie, a na­wet ciężko i żyje w ubóstwie lub w nędzy, ale nawet i taki stan rzeczy nie budzi wątpliwości co do trafności definicyi i skłania raczej do piorunowania na niespra­wiedliwość stosunków społecznych, niżeli do spokojnej rewizyi orzeczenia, tak jaskrawo sprzecznego z faktami.

Cóż to za źródło bogactwa, gdy można się zapracować i zostawać wciąż biednym? W tym względzie można postawić dwa przypuszczenia. Albo praca wię­kszości ludzi bywa rzeczywiście i stale wyzyskiwana przez mniejszość, jak to twierdzą Marxiści, albo w twierdzeniu kryje się nieścisłość. I otóż dotychczas nie wiemy, co jest prawdą. Nie wiemy, bo spory toczą się już nie dokoła pojęcia pracy, ale dokoła kwestyi kapitału i własności, którym wielka cześć ekonomistów przypisuje złowrogą role względem przedstawicieli "pracy". Podzielono też świat ludzki na przedstawicieli "kapitału" i na przedstawicieli "pracy" i ubóstwo tych ostatnich uznano za wynik stałego wyzysku "pracy" przez właścicieli "kapitału".

Wiele się tu przyczynia do powstawania różnych wątpliwości niezdawanie sobie po dziś dzień należycie sprawy z pytania, czem jest człowiek w naturze? Odmie­niamy przez wszystkie przypadki "człowieka", ale gdyby rozpytać dokładnie: co rozumiemy pod tym wyrazem, okazałoby się, że każdy ma co innego na myśli - i nic dziwnego, bo używamy jednego wyrazu dla takiej rozmaitości, która nie mieści się już w jednym wyrazie w sposób zrozumiały. Obdarzeni zmysłem obserwacyjnym powinniśmy to wyraźnie odczuwać - ale wyraz uśpił czujność i narzucił nam pojecie, niezgodne z rzeczywisto­ścią. Już w XIV-m stuleciu uczony franciszkanin, Wilhelm Okkam, zastanawiając się nad metodyczną stroną wiedzy, słusznie powiedział, że nie należy bez potrzeby mnożyć bytów, czyli z użytecznych abstrakcyi od zjawisk realnych czynić bytów realnych, ale ciągle przyjmujemy bezwiednie realne istnienie uniwersaliów. Rozumujemy tak, jakby na miejscu poszczególnych ludzi istnieli jacyś jednakowi "ludzie wogóle". Jest to wielki błąd, bo "człowieka wogóle" nie było nigdy i wcale niema. Takie pojęcie jest wprost szkodliwe, bo są tylko "ludzie" realni, indywidua, w bardzo wysokim stopniu niepodobne między sobą, tylko zapomi­namy o tem. A skoro tak, to cóż dziwnego, że ge­neralizując człowieka, mamy tyle różnych pojąć o wolności, wartości, prawie, obowiązkach, sprawiedliwości i t. d., i t. d.

Jedni w poszukiwaniu norm, mających rządzić chcą się opierać na stosunkach przedhistorycznych, jako na takich, które były punktem wyjścia dla dzisiejszych skomplikowanych i powikłanych, albo też biorą za punkt wyjścia człowieka odosobnionego, jakiegoś idealnego Robinsona, - inni wyśmiewają taką metodę. I do dziś niewiadomo, kto ma słuszność, znikąd nie pada promyk światła, gdzie szukać podstaw dla pojęć "człowieka", "prawa" i "bezprawia", "sprawiedliwości" i "niesprawiedliwości", "dobra" i "zła", "wartości" i "bezwartościowości", wolności, własności i t. d. O włas­ności np. mamy dwa sprzeczne pojęcia. Jedni dowodzą, że własność prywatna, osobista jest prawem naturalnem, innym podoba się lepiej twierdzenie, że taka własność jest tylko usankcyonowanym gwałtem, zwłaszcza zaś własność środków produkcyi.

Ludzie wytwarzają "wartości", albowiem stało się utartym pewnikiem, że wszelkie bogactwo, to wartość. Zdawałoby się, ważąc prostym rozsądkiem, że im więcej wytwarzamy przedmiotów wartościowych, tem wartości (przedmiotowej) przybywa, tymczasem z nauki mechanistów w ekonomii, a nawet i psychologów wynika, że ogólna suma wartości prawie się nie zwiększa. Jak to może pomieścić się w głowie? A jednak od lat pięćdziesięciu nikt nie zdemaskował błędu, będącego przyczyną tak jawnej niedorzeczności.

Jedni uważają "zysk" otrzymywany przy zamienia­niu się dobrami za zjawisko naturalne, ale inni twierdzą, że przy zamianach nie powinno być zysku, albo­wiem przy zamianach, dokonywanych za pośrednictwem pieniędzy oddajemy sobie, a przynajmniej powinniśmy oddawać sobie wartości równe. W przeciwnym ra­zie jeden musi być pokrzywdzonym. Byli już ekonomiści, którzy utrzymywali, że żadna ze stron może nie być pokrzywdzona przy zamianie, a nawet że obie zyskują, i to nie podmiotowo, ale przedmiotowo, lecz zwolennikom Marxa wydawało się to fizycznem i logicznem niepodobieństwem - więc wszelki zysk mia­nują nad-wartością albo wartością dodatkową, która powstaje z krzywdy innego.

Na terenie tych i wielu innych podobnych sprzeczności ekonomiści obracają się bardzo często w błędnem kole wyrazów, którym nadają dowolne i różne znaczenie, i cóż potem dziwnego, że nie mogą zgodzić się na jedno.

Bardzo być może, iż w swoim czasie niepodobna było uniknąć niedokładności, utrudniających porozumienie się, ale dla nas nie ulega wątpliwości, że postęp na pokrewnych polach wiedzy umożliwiał już od pewnego czasu zreflektowanie się i odpowiednią rewizye oraz korektę pojęć pierwszorzędnej doniosłości w ekonomii. Jeżeli więc do dziś dnia ekonomia nie zdołała wybrnąć z wątpliwości oraz ze sprzeczności, które ją kompromitują, jeżeli ekonomiści czynią wrażenie owych krótkowidzów, co to z powodu drzew nie dostrzegają już lasu, to dla tego, że operują niemal apriorycznie sformułowanemi pojęciami zasadniczemi, jako praw­dami, i nie czują potrzeby poddania tych rzekomych prawd troskliwej rewizyi na tle szerszym nauki o cywilizacyi i o człowieku. Zanadto zasklepili się w sferze pojąć czysto ekonomicznych, sformułowanych niegdyś na podstawie światopoglądów dziś już należących do historyi, aby spostrzedz, że zaszły już w socyologii i filozofii zmiany, które mogą położyć kres dotychczasowym niepewnościom. Socyologia ogólna i psychologia nie traciły próżno czasu, rozwinęły się w ostatnich czasach w naukę o człowieku, analizującą tak głęboko zjawiska świata ludzkiego, że ekonomia nie może nie rachować się ich zdobyczami.

Analiza zjawisk społecznych, przeprowadzona przez nas w "Nauce o cywilizacyi" i w "Teoryi człowieka i cywilizacyi", nie mająca zresztą wcale na widoku rozwiązywania zagadnień ekonomicznych, bo zajmująca się rozświetleniem ogólnej zagadki człowieka, odsłoniła nam, jak sądzę, pewien szczególny sposób ujmowania stosunków międzyludzkich. Mniemam też, że wskaże ona, w czem leży główna omyłka dotychczaso­wych systemów ekonomicznych.

Pomimo więc, że ekonomia nie jest naszą dziedziną, nie możemy oprzeć się pokusie przetłumaczenia na język ekonomii wyniku, do którego nas doprowadził rozbiór istoty człowieka i narodu. W tej postaci dorobek, mogący na pozór obchodzić zaledwie filozofów, przyrodników i teoretyków socyologii ogólnej, łatwiej zainteresuje ekonomistów i albo musi zostać zwalczony, co także będzie krokiem naprzód, albo ułatwi jasne zdawanie sobie sprawy z wszelkich zjawisk ekonomicznych.

Oto, co musieliśmy powiedzieć odrazu dla pobudzenia czujności krytycznej czytelnika, aby kontrolował nas bacznie i nie dał się unieść pozorom ścisłości, jeżeliby rozumowanie nasze było wadliwe.

 

 

1. O warunkach zrozumiałości w nauce.

 

Zanim przystąpimy do przedmiotu, czujemy się w obowiązku zwrócić uwagę Czytelnika na stosunek wyrazów do pojęć. Kwestya to ważna dla każdego, kto chce z pożytkiem rozprawiać naukowo.

Pospolicie wydaje się, że wyrazy naszej mowy są powiązane z myślami w jakiś naturalny i konieczny sposób. Gdy powiadam "jabłko", nasuwa się mej wyobraźni natychmiast przedmiot, który wszyscy nazywamy jabłkiem. I znowu, gdy spojrzę na owoc jabłoni, wyłania się w mym umyśle, nawet bezwiednie wyraz "jabłko". Wobec takich faktów mogłoby się zdawać, że wyraz jest związany tak naturalnie ze swym odpowiednikiem w świecie rzeczy i w świecie myśli, iż nie może być nawet mowy o niezrozumiałości wyrazu. Mogłoby się zdawać, że wszyscy jednakowo wyrazy mowy pojmujemy, że tu nie może nastąpić nieporozumienie. Ale wcale tak nie jest.

Przecież wystarczy, abym powiedział "jabłko" francuzowi, a nie domyśli się on wcale, że chodzi mi o owoc jabłoni, nie domyśli się zaś z tego samego powodu, dla którego ja nie domyśle się, nie znając języka francuskiego, że "pomme" u francuza oznacza "jabłko". Jasnem się tedy staje, że wyraz "pomme" wiązany jest stale z owocem jabłoni tylko wśród francuzów, wyraz zaś "jabłko" - tylko wśród polaków. Jednak ani francuz ani polak nie rodzą się ze swemi wyrazami; oni tylko bywają zmuszeni w dzieciństwie przez swe otoczenie do kojarzenia dźwięku-wyrazu z tym, nie zaś innym przedmiotem i następnie pamiętają już o tem przez całe życie.

Wyraz tedy jest tylko umownym znakiem rzeczy. Ludzie jednego języka stają się dla siebie zrozumiali (mimowoli i bezwiednie) przez to, że uczą się dla każdej rzeczy używać znaku (wyrazu) powszechnie używanego w narodzie. Rozumiemy się z tego tylko powodu, że używamy jednakich (i znanych nam) wyrazów dla jednakich pojęć. Francuz zaś z polakiem dla tego nie mogą się rozumieć, że każdy używa dla tych samych pojęć innych wyrazów, zgoła drugiemu nieznanych.

Fakt niezrozumiałości wzajemnej zwykły w przypadku różnojezyczności rozmawiających, uważamy za tak naturalny, że nie wzbudza już w nikim zdziwienia, ale też właśnie dla tego, prawem kontrastu, nastręcza łatwo przypuszczenie, że znowu polak z polakiem, a francuz z francuzem, zawsze i w każdej materyi rozumieją się dobrze, póki używają wyrazów własnej mowy. Otóż przeciwko tej konsekwencyi, wyprowadzanej nieprawowicie z niezrozumiałości osobników różnojęzycznych, musimy wystąpić z całym naciskiem.

Rzadko domyślamy się, do jak wysokiego stopnia jesteśmy wszyscy wzajem dla siebie niezrozumiali, mimo, że używamy jednego i tego samego języka w celu porozumiewania się.

Tylko dopóki chodzi o wyrazy, oznaczające przedmioty konkretne, powszechnie znane, łatwe do skontrolowania, bo podpadające pod zmysły, tylko w granicach stosunków kategoryi najniższej, zupełnie poziomej i o ile chodzi o same nazwy znanych nam rzeczy, - wzajemna nasza zrozumiałość w narodzie jest rzeczywiście niemal dostateczna; choć i to nie do wszystkich przedmiotów konkretnych się odnosi, ale jeżeli zachodzi potrzeba wymiany myśli w sferze pojęć abstrakcyjnych, zrozumiałość nasza bywa bardzo niedoskonała i tylko przybliżona, często zaś jesteśmy zgoła sobie niezrozumiali. Ale zwykle nie domyślamy się nawet tego i często, nie rozumiejąc się wcale - sądzimy, że się rozumiemy dobrze. Tysiące wyrazów, niby powszechnie zrozumiałych, nie budzi tak jednakowej treści, jaką budzą imiona pospolite rzeczy, podpadających pod zmysły. Tysiące orzeczeń krąży z ust do ust i nasuwa mylne przekonanie, że budzą w każdym jednakowe myśli, a przecież daleko jest do tego. Każdy niemal rozumie zasłyszane inaczej, "po swojemu", i nawet nie domyśla się, jak bardzo jego pojęcie odmienne jest od pojęcia rozmawiającej z nim osoby, co zaś gorsza, niema nawet łatwego sposobu porównania myśli swoich z myślami innych. Dobro, zło, grzech, obowiązek, sprawiedliwość, wartość, wola, wolność, równość ludzi, praca, kapitał, użyteczność, postęp - brzmią we wszystkich ustach jednakowo, ale wcale nie tak jednakowe budzą pojęcia, jakby się zdawało, sądząc po jednakowości myśli, wzbudzanych przez wyrazy: koń, daktyl, cetnar, lipa, podkowa, książka.

Następstwem tego faktu bywa wyobrażanie sobie, że dobrze zgadzamy się w rozumowaniach wówczas, gdy właściwie pojęcia nasze dalekie są od zgodności, - albo znowu, że się nie zgadzamy, wówczas, gdy właściwie sprzeczamy się jedynie z powodu nie jednakowego rozumienia wyrazów.

Tego rodzaju pozorna jednomyślność albo różnomyślność, pozorna zgodność myśli lub też walka o słowa, zamiast o pojęcia, wypełnia większość rozpraw i dzieł naukowych i nie dostrzegamy jej nawet, a groza oraz jałowość takich nieporozumień i dyskusyi wyjaśniających polega nietylko na tem, że w niwecz obraca bezmiar najcenniejszych wysiłków ludzkich, ale, że najczęściej piętrzy nieporozumienia, zamiast je usuwać lub zmniejszać. Wyrazy mowy są to zdradliwe pułapki na ducha ludzkiego. Są one wprawdzie jedynym środkiem do uzewnętrzniania naszych myśli, ale środkiem tak strasznie śliskim i zawodnym, że w sferze pojęć abstrakcyjnych i skomplikowanych nigdy nie może być za wiele ostrożności, aby dobrze zrozumieć wyraz, użyty przez innego i aby własny uczynić zrozumiałym dla innych, czyli, aby podsunąć innemu za pomocą wyrazów możliwie dokładnie myśl własną.

Z chwilą najlżejszego zaniedbania natychmiast zatracamy wzajemną zrozumiałość, a nawet wręcz zrywamy drogi do porozumienia się. Do rozpraw toczo­nych w typowo fatalnych warunkach, można w pełni zastosować znany okrzyk: vox, vox, praeterea nihil!

Zwykle ani w części nie doceniamy trudów, zmarnowanych przez tę czysto techniczną przeszkodę, której niepodobna uniknąć w zupełności, ale której unikać, ile tylko sił starczy, jest nietylko obowiązkiem, ale nawet własnym i wspólnym interesem każdego.

Wieża Babel, która miała sięgać nieba, ale nie została ukończona z powodu pomieszania języków, nie jest wcale mitem. Właśnie dla tego samego powodu buduje się tak niezmiernie powoli wieża Na­uki, - każdy też obraz zamętu wśród budujących, któryby nam bujna wyobraźnia ukazała, jeszczeby nie dorównał zamieszaniu, które towarzyszy stale krzątaninie uczonych, budujących gmach wiedzy ludzkiej.

Okoliczność ta znana jest od tak dawna, jak myśl ludzka tworzy abstrakcye, ale nasza teorya cywilizacyi pierwsza odsłoniła obok powszechnie znanej zlej strony tego zjawiska naturalnego i nieuniknionego, na którą się uskarżamy, drugą, odwrotną i dodatnią. Ta właśnie najzupełniejsza niezależność wyrazów od pojęć, ta możność kojarzenia tych samych wyrazów z nowemi pojęciami musi być uważana za konieczny warunek, a więc za jedną z ważniejszych przyczyn bezustannego rozwoju naszego osobistego poznania, jako też rozwoju całej wiedzy ludzkiej.

To, na co nie bez słuszności uskarżamy się, okazuje się koniecznym warunkiem nie tylko istnienia, ale rozwoju tego, co najwyżej w sobie cenimy: myśli, uczuć i dążeń ludzkich.

Nie trzeba więc wcale, abyśmy wszyscy podkładali jednakowe pojęcia pod jednakowe wyrazy, bo to ani możliwe, ani pożądane, - chodzi jedynie o to, aby pojęć cudzych nie uważać za identyczne z temi, które zostaną obudzone w naszym umyśle przez cudze wyrazy. Chodzi o to, abyśmy, gdy chcemy zrozumieć kogoś, nie tłumaczyli sobie po swojemu wyrazów, użytych przez niego, lecz abyśmy starali się dociec, co ów rozumie pod wyrazami wypowiedzianemi. Chodzi o to, abyśmy wiedzieli o różnicach nieuniknionych i w rozumowaniach lub rozmowie pamiętali o nich i troskliwie je uwzględniali.

Jest to warunek trudny, wymaga bowiem ustawicznej baczności, rozmyślań, na pozór zbytecznych, skupienia, spokoju i przenikliwości, ale jest on nieodzowny, jeśli wysiłki nasze umysłowe nie mają zostać bezsilnem szamotaniem się w próżni, lub co gorsza, bałamuceniem siebie i innych.

2. Przegląd pojęć głównych-Przyroda, dobro ludzkie, czyli bogactwo i kapitał. Niedogodność operowania u podstaw pojęciem kapitału.

Po tych refleksyach niedziwnem będzie, że pierwszym krokiem naszym musi być porozumienie się co do znaczenia kilku wyrazów podstawowych, od których rozumienia takiego lub innego zależą wszystkie dalsze pojęcia. Oczywiście wyrazów ważnych moglibyśmy wybrać kilkanaście lub kilkadziesiąt, ale możemy ograniczyć się na razie do kilku najkonieczniejszych. Niektóre, niezbędne w dalszym rozwoju na­szego badania, rozpatrzymy później, po załatwieniu się z najkonieczniejszemi,

Wyborem wyrazów pokieruje naczelna zasada, niemal powszechnie przyjęta w ekonomii, że na proces wytwarzania dóbr ludzkich składają się trzy czynniki, przyroda, praca ludzka i kapitał. Mamy tu cztery wyrazy, któremi zająć się wypada dla tego, że lubo w pospolitej mowie zdają się nie nastręczać żadnych wątpliwości, - to jednak w nauce ekonomii dają szerokie pole do nieporozumień. Nie dość, że znaczenie ich bywa raz ważkie, drugi raz bardzo szerokie, że niejednakie myśli w każdym z nas budzi, jest gorzej, bo w wielu przypadkach cała treść jednego z tych wyrazów bywa z łatwością przenoszona na inny. Często też nie łatwo uchwycić moment przemiany, aby skontrolować prawidłowość czyjegoś rozumowania. Zależnie od niedopilnowania się, albo od woli naszej zaliczamy np. w pewnych warunkach do przyrody to, co inny nazwie dobrem ludzkiem, lub kapitałem, - do kapitału, co według innego może być bądź przyrodą, bądź tylko dobrem ludzkiem, a nawet pracą ludzka, - do pracy ludzkiej to, co inny nazwie przyrodą, dobrem ludzkiem lub kapitałem. Quodlibet!

Czy można sobie przedstawić materyał, podatniejszy do wywołania i utrzymywania zamętu, nad tę kameleonowa czwórkę i czy można dziwić się potem, że ludzie piszą grube tomy, odpowiadają sobie tomami i nie rozumieją się wzajem? Niestety jednak jest to faktem, że na tę przerzucalność pojęć nie wszyscy dość baczną zwracali uwagę i, sądząc że rozumieją przeciw­ników, tyle się rozumieli, jakby przemawiali do siebie obcemi językami.

Dla tego - najpierwszem zadaniem naszem musi być ustalenie treści tych najkonieczniejszych wyrazów. Zaznaczyć przy tem wypada, że dwa pierwsze: przyroda i dobro ludzkie, nastręczają stosunkowo drobne trudności, dopiero pozostałe dwa są źródłem nieskończonych nieporozumień.

Zaczniemy od przyrody.

Wszystko, co należy do naturalnego otoczenia ludzkiego, na którego istnienie lub zjawienie się żaden człowiek nie wywarł świadomie i celowo żadnego wpływu, jest w ekonomii przyrodą, skarbem natury, bogactwem naturalnem albo dobrem natralnem, o ile stanowi czynnik z jakichkolwiek względów dodatni względem człowieka. Należy tu, powtarzamy, wszystko, co człowiek otrzymuje lub bierze sam, siłami swego ciała wprost od przyrody, darmo. A zatem: ryba w rzece niczyjej, istniejąca bez interwencyi ludzkiej, jest czystem skarbem naturalnym; drzewo na pniu w lesie niczyim, ruda w ziemi niczyjej są przyrodą czystą, albo bogactwem naturalnem.

Cóż będzie dobrem ludzkiem?

Wyrazem tym oznacza się wszelki wytwór ludzki lub własnością ludzką, a więc 1) dobro naturalne, owładnięte przez człowieka, oraz 2) dobro naturalne przeobrażone przez niego.

Z pierwszego punktu okazuje się, że dobrem ludzkiem może być nawet czysta przyroda, wcale nie przeobrażona przez człowieka w coś nowego dla samej przyrody, przez sam akt idealny wzięcia we władanie choćby nie faktyczne. Więc las, choćby dziki i nietknięty, staje się dobrem ludzkiem, gdy stanowi własność ludzką.

Jednak w zasadniczem rozróżnianiu przyrody od "dobra ludzkiego" nie możemy tego rodzaju dobra odrywać od kategoryi "przyrody" albowiem ono jeszcze nie jest dobrem ludzkiem, pomimo, że już jest "własnością" czyjąś. To dopiero materyał, z którego powstanie kiedyś dobro ludzkie, dzięki tym samym procesom, jakie przeobrażają wszelką przyrodę "niczyją" w dobro ludzkie.

Zatem tylko druga kategorya dóbr ekonomicznych może być słusznie nazywana "dobrem ludzkiem", które jest prawie równoznaczne z "dziełem ludzkiem". Będzie niem wszystko, co człowiek zdobył na przyrodzie, wszystko, co przedstawia jakąkolwiek użyteczność, a co zostało wytworzone z materyi lub sił przyrody przez działalność człowieka, lub co człowiek przez jakąkolwiek działalność przetworzył z przyrody w rzecz użyteczną.

A więc, ryba w rzece niczyjej była czystą przyrodą, była dobrem naturalnem, ale jeżeli ją rybak złowi ręką, siecią lub na wędkę już przeobraziła się w dobro ludzkie. Przemianę te ekonomiści tłumaczą faktem, że do ryby przyłączyła się praca rybaka, wyłożona na schwytanie ryby, albo też jeszcze narzędzia (kapitał) rybaka, zużyte w całości lub częściowo na schwytanie ryby. Mówią tedy, że ryba, pozostająca we władaniu rybaka, stała się już połączeniem przyrody z pracą ludzką lub jeszcze z innem dobrem ludzkiem. Jeżeli więc rybak złowił pewną ilość ryb ręką, to już każda, przyniesiona na targ, reprezentuje nie samą przyrodę, albowiem przyłączyła się do niej praca rybaka, zużyta na złowienie oraz na przyniesienie na targ. Jeżeli złowił siecią lub na wędkę, to już do każdej ryby należy jeszcze doliczyć prócz pracy rybaka, cząstkę sieci lub wędki, które zużywają się przy łapaniu ryb,

W ten sposób drzewo na pniu w lesie niczyim jest czystą przyrodą, ale ścięte staje się już dobrem ludzkiem, albowiem obejmuje, prócz przyrody, całą ilość pracy ludzkiej, niezbędnej do ścięcia drzewa i cząstkę zużytej do ścięcia siekiery - kapitału. Wywiezione z lasu stanowi znaczniejsze dobro ludzkie, gdyż przyłączyła się doń nowa ilość pracy ludzkiej i zwierzęcej, np. konia lub wołu, a także koszt zużytych narzędzi lub utrzymywania konia lub wołu. Skarbem natury jest koń dziki na stepie, ale domowy będzie już dobrem ludzkiem. Czystą przyrodą jest złoto, dopóki tkwi w kwarcu skały lub w piasku złotodajnym; zostające we władaniu ludzkiem - jest dobrem ludzkiem, albowiem połączyła się z niem wielka ilość pracy ludzkiej, wydanej na szukanie, oddzielenie od piasku lub skały, na przeobrażenie w sztabki lub blaszki.

Skarbem natury są żelazo w rudzie i włókno w żywych konopiach dzikich, - dobrem ludzkiem ruda żelazna w hucie, żelazo w bryle i wędka lub piła z niego sporządzona, równie jak włókno, choćby nieoddzielone jeszcze od konopi sianych, nici z niego ukręcone oraz sieć sporządzona z nici konopnych.

Nie potrzebujemy mnożyć przykładów, ilustrujących dobro ludzkie, i możemy przejść do kapitału.

Z nim sprawa bez porównania trudniejsza.

Kapitałem nazywają najpowszechniej takie dobro ludzkie, które jest potrzebne, przydatne lub użyte do wytwarzania nowych dóbr. W samem tem określeniu odsłania się wielka ogólnikowość tego pojęcia, a nawet zupełna jego niejasność.

Zaraz się to okaże. Według większości ekonomistów, zwłaszcza dawnych, wędka i sieć na ryby są nie tylko dobrem ludzkiem, ale równocześnie i kapitałem, albowiem są "potrzebne lub przydatne do wytwarzania innego dobra ludzkiego". Rybak rzeczywiście nałapie ryb więcej i prędzej przy pomocy wędki lub sieci, niżeli rękoma.

Siekiera i pila - są również kapitałem, gdyż ułatwiają przeobrażenie drzew przyrody na bale i deski, będące dobrem czyli bogactwem ludzkiem. Czemże będą ryby złapane? Będą albo tylko dobrem ludzkiem, albo także kapitałem, zależnie od tego, co z niemi rybak zrobi. Różnica bowiem między dobrem ludzkiem, a kapitałem na tem polega, że kapitał (wędka, siekiera, piła) zużywa się na to, aby pojawił się w innej formie, w formie nowego dobra ludzkiego, zwykle zaś bogactwo, nie będące kapitałem, zużywa się bez­powrotnie.

Wędka, piła - odpowiada więc dobrze definicyi kapitału, ale ryba przyniesiona przez rybaka do domu nie będzie kapitałem, jeżeli ją rybak z rodziną musi spożyć, bo wówczas zużywa się bezpowrotnie, będzie zaś kapitałem, jeżeli ją rybak wymieni na wędkę. Czy jednak rzeczywiście ryba spożyta nie pojawia się w innej formie? Przecież dzięki temu, że rybak spożył rybę będzie on mógł jutro znowu ryb nałapać - inaczej, osłabłby i stałby się niezdolnym do pracy. Powiadają niektórzy, że jeśli rybak zaniesie ryby na targ, aby kupić chleba, ryby jego również nie zamienią się na kapitał, bo zamieniły się na przedmiot, który zostanie spożyty bezpowrotnie. Ale można i tu postawić znak zapytania, albowiem i tutaj zamieniła się ona ostatecznie przez chleb na siłę użyteczną rybaka. Prędzej moglibyśmy zgodzić się z mniemaniem, że gdy rybak zamieni swe ryby na sprzęty domowe, na ubranie dla siebie i rodziny, na schronienie, które sobie powoli zbuduje za sprzedawane ryby - to wszystko to nie będzie kapitałem, bo zużywa się bezpowrotnie, nie wytwarzając nowego ani dobra ani kapitału. Ilekroć natomiast kupi on za swe ryby nowe sieci lub wędki, - wówczas przeobrażą się one w narzędzie produkcyi, w kapitał.

Czy jednak dobytek rybaka, sprzęty, dom i t. d. są naprawdę tylko bogactwem i niczem więcej być nie mogą? Nie! one wprawdzie są tylko dobrem jego, ale mogą być w każdej chwili przeobrażone w typowy kapitał. Dość, aby rybak sprzedał to wszystko i oddał otrzymane pieniądze na "procent". Pieniądze te staną się już jego kapitałem, gdyż zaczną same dawać nowe dobro, albo też nowy kapitał, jeżeli nie będą zużywane bezpowrotnie.

Widzimy z tego, że niemal każde dobro ludzkie może być przeobrażone w kapitał, ten zaś równie łatwo w proste dobro ludzkie. Kapitał mieni się w oczach: niby go niema i nagle zjawia się. Może znowu zniknąć, nie ginąc realnie, i dlatego może się znów pojawić, choć nic realnie nie przybyło. Wciąż może przeobrażać się w coś innego, co może być albo tylko bogactwem, albo także kapitałem, - z tego powodu staje się niewątpliwem, że kapitał nie oznacza wcale rzeczy konkretnej, lecz tylko pewną właściwość rzeczy. Określa on tylko pewien stosu­nek rzeczy do człowieka, a nawet pewien stosunek miedzy ludźmi.

Wyraz "dobro ludzkie" oznacza rzecz całkiem realną, zawsze dającą się odróżnić od "przyrody" tak łatwo, że rzadko można się omylić. Nie znika ono, póki nie znika rzecz sama, lub przymioty jej realne. Pozostaje czem było, nawet wówczas, gdy staje się kapitałem.

Kapitał - przeciwnie, może przestać istnieć, choć rzecz, nazywana kapitałem, nie znika. Rzecz konkretna traci tylko charakter kapitału, nie ginąc wcale, albo nabywa tego charakteru, nie powstając, gdyż była.

Gdybyż kapitał miał u wszystkich ekonomistów to jedno znaczenie, możnaby wówczas łatwo dojść do ładu. Ale gdzie tam! Istnieje cały szereg wzajemnie wykluczających się pojmowań kapitału.

W znaczeniu najstarszem, które utrzymało się aż do XVIII w., jak również w mowie potocznej, jest to tylko zasób pieniędzy, pożyczany "na procent", czyli zasób dóbr, za którego czasowe oddanie (pożyczenie) innemu pobiera się wynagrodzenie. Inne znaczenie posiada, gdy ma reprezentować jeden z trzech czynników, niezbędnych w procesie wytwarzania. Wówczas cała suma dóbr, zaoszczędzonych w produkcyi poprzedniej i zachowana dla następnej - nazywa się kapitałem.

Kapitałem może być również i to, co właściwie nie pomnaża wcale dóbr ludzkich materyalnych, ale co bywa tylko środkiem do utrzymania się osobnika, czyli co pomnaża dobra osobiste. Skrzypce np. w ręku muzyka zawodowego są kapitałem, lubo nie służą do powiększania zapasu materyalnego w społeczeństwie, lecz służą muzykowi do otrzymywania dóbr ludzkich od innych ludzi. Mamy tu zgoła nowe i sprzeczne z pierwszym pojęcie kapitału, choć dobrze uzasadnione, bo skrzypek daje innym przyjemność, dobro duchowe wzamian za dobra materyalne.

Lecz częściej rozumie się w ekonomii nie tylko pieniądz, i nie tylko czynnik wytwarzania, nie tylko rzecz, służącą do pomnażania dóbr, - ale każdy "walor", mający wartość wymienną na rynku, albo "przeznaczony do uzyskania nowych wartości". Będzie więc nim nawet umiejętność grania na skrzypcach, albo umiejętność śpiewu, albo nawet sam głos śpiewaka, czyli sam rodzaj głosu!

U Marxa jest to jeszcze coś innego. Ani wędka, ani piła nie będą kapitałem. "Nie każdy pieniądz i nie każdy towar (dobro ludzkie, rzecz zmysłowa przeznaczona do wymiany) jest kapitałem; jest to tylko substancya kapitałowa, stająca się kapitałem dopiero gdy "odbędzie pewną działalność, wymagającą dla swego ukazania się szczególnych warunków historycznych". A oto jak Kautsky określa w swej "Teoryi wartości" "Obieg kołowy: towar - pieniądz - inny towar - wtedy tylko przedstawia normalny wygląd, gdy wartość towaru ukazującego się ku końcowi sprawy równa się wartości towaru, stojącego na początku". Otóż obieg odwrotny: pieniądze - towar - pieniądze, różni się od pierwszego co do swojej istoty. Tutaj kto kupuje z zamiarem sprzedaży, ten czyni to poto, aby drożej sprzedać. Otrzymuje on przyrost. Kautsky orzeka, że tylko pieniądz, odbywający taki właśnie obieg i przynoszący wartość dodatkową jest kapitałem. "Kto to przeoczy ten uwikła się w pajęczynie sprzeczności. Kapitał można pojąć tylko ze stanowiska tego ruchu P-T-(P+p), inne pojmowania prowadzą do komunałów (?) które mogą być budujące tylko w elementarzach dla dzieci"... (rozdz. 3.) "Kapitałem jest wartość, rodząca wartość dodatkową" (czyli dobro ludzkie, rodzące nowe dobro ludzkie), ale tylko w pewnych warunkach społecznych. Co to znaczy "w pewnych warunkach?" Oto Marx uznaje za kapitał tylko taką część dóbr (uważanych przez inych za kapitał), która komuś służy do produkcyjnego zatrudniania innych na korzyść swoją, więc: o "wyzyskiwania pracy innych na rzecz własną".

Kapitałem u Rodbertusa i Marxa jest każde dobro, zapewniające posiadaczowi dochód, bez względu na jego pracę. Marx ma na widoku poprostu specyalny stosunek między osobami

Możnaby poczytywać za kapitał Marxa pieniądze, ale tylko w pewnych warunkach.

Widzimy z tych kilku przykładów, ze o ile dobro ludzkie ma granice stosunkowo wyraźne, albowiem zaczyna się tam, gdzie kończy się czysta przyroda, nie można tego powiedzieć o kapitale. Bywa on różnie pojmowany.

Wobec chimerycznej łatwości zwężania w różnym stopniu pojęcia kapitału, jako czynnej, czyli poniekąd twórczej części dobra ludzkiego, wobec wieloznaczności tego wyrazu, i trudności utrzymania się przy jednem znaczeniu w ciągu jednej pracy badawczej, wyraz ten może stać się źródłem błędów mimowolnych i trudnych do zauważenia.

Aby więc później zdać sobie należycie sprawę ze znaczenia i roli kapitału, i ograniczyć go na stałe, jeden tylko widzimy sposób. Trzeba będzie na początku pracy badawczej wyrzec się całkowicie używania zarówno tego pojęcia jak wyrazu i poprostu wszelkie dobro materyalne, bez względu na to, czy rodzi nowe dobro, lub jest przeznaczone do zużycia, uważać tylko za dobro ludzkie i za nic więcej.

Wówczas staną naprzeciw siebie tylko dwa wyraźnie określone elementy, przyroda i dobro ludzkie, dwa dobra: jedno przyrodzone, drugie wytwarzane przez człowieka, bogactwo naturalne i bogactwo ludzkie, zaspakajające w łączności wszelkie ludzkie potrzeby materyalne.

Wówczas okaże się, że dobro ludzkie, czyli bogactwo ludzkie jest poprostu więcej, niż przyrodą; jest tem, co powstaje ustawicznie z przyrody dzięki działalności ludzkiej i zaspakajając różne potrzeby lub pragnienia człowieka, - zużywa się wcześniej lub później bezpowrotnie.

3. Co przeobraża przyrody w bogactwo?

W dążeniu do najprostszego określenia bogactwa ludzkiego podnieśliśmy dopiero tę cechę, której ekonomiści nadają wartość decydującą, mianowicie, że to "połączenie przyrody z pracą ludzką", ale ta cecha, niestety, nie wystarcza. Gdyby wystarczała, mielibyśmy pełne prawo mówić również o bogactwie zwierząt. Ryby, pochwycone przez wydrę, byłyby bogactwem wydry, orzechy, zebrane przez wiewiórkę na porę zimową, byłyby bogactwem wiewiórki, a miód i wosk bogactwem pszczoły, bo wszędzie do przyrody przyłączyła się celowa praca wydry, wiewiórki lub pszczoły. Rozprawianie o bogactwie, jako o rzeczy, charakteryzującej wyłącznie człowieka, byłoby zbytecznem, bo połączenie przyrody z pracą zwierzęcą istnieje i w świecie zwierząt, lubo w postaci najprostszej. Aby "bogactwo" ludzkie scharakteryzować - trzeba zwrócić uwagę na tę okoliczność, że nie jest ono potrzebne z punktu widzenia przyrodniczego, zoologicznego. Mogłoby ono wcale nie istnieć, i to całkiem bez szkody dla istnienia gatunku Hominis. Wszak ród ludzki wcale nie wytwarzał bogactwa przez niezmiernie długi okres swego bytu, powiedzmy przed-człowieczego, i przetrwał równie dobrze ten okres, jak wszystkie zwierzęta. Działalność tedy, której produktem bogactwo, może być, ale może i nie być wywierana na przyrodę, - tymczasem działalność zwierząt, którą musielibyśmy zrównać z ludzką, jest niezbędna dla istnienia indywiduów. Wytwarzanie "bogactwa" nie jest zatem czynnością naturalną w znaczeniu przyrodniczem, nie stanowi dla gatunku ludzkiego kwestyi życia, bo możnaby i dziś żyć w lesie samemi płodami natury, jak żył ród ludzki przez liczne lat dziesiątki tysięcy, jak żyją równie dobrze nieprzeliczone gatunki zwierzęce, napełniające lądy i wody.

A więc, jeżeli nie jest produktem naturalnym, płynącym z czynności organicznych, czyli zwierzęcych, - musi płynąć z czynności... nadzwierzęcych, a, co za tem idzie, zaspokajać potrzeby nad-zwierzęce.

Powtarza się w ekonomii komunał, że bogactwo - jest to połączenie "przyrody", czyli materyi oraz sił naturalnych z "pracą ludzką", z trudem ludzkim. Skoro jednak "praca" zwierząt nie wytwarza nic, coby było produktem nadnaturalnym, nic, coby miało zaspokajać potrzeby nad-zwierzęce, - owszem, skoro trzyma się wszędzie i ciągle w granicach zaspakajania potrzeb czysto zwierzęcych, przeto wniosek prosty, że "praca" ludzka musi się czemś różnić od pracy zwierząt, i to zasadniczo, bo wytwarza coś, jakgdyby "więcej niż przyrodę", coś niepotrzebnego z punktu widzenia przyrodniczego

Połączenie orzechów - z praca wiewiórki - nie daje "więcej niż przyrody", bo służy do zaspokojenia wyłącz­nie organicznej zwierzęcej potrzeby. Połączenie nektaru kwiatowego i m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin