Kertesz_Imre-_Los_utracony.pdf

(631 KB) Pobierz
67033452 UNPDF
Imre Kertész
Los utracony
Przełożyła: Krystyna Pisarska
67033452.001.png
1
Nie poszedłem dzisiaj do szkoły. To znaczy poszedłem, ale tylko po to, żeby się zwolnić
u wychowawcy. Oddałem mu list, w którym ojciec, powołując się na „przyczyny rodzinne”,
prosi o zwolnienie mnie do domu. Zapytał: cóż to za przyczyny? Odparłem, że ojca powołali
do służby pracy * 1 ; wtedy już się więcej nie czepiał.
Pospieszyłem nie do domu, lecz do naszego sklepu. Ojciec powiedział, że tam będą na
mnie czekać. Dodał jeszcze, żebym się zwijał, bo mogę być potrzebny. Właśnie dlatego
zwolnił mnie z lekcji. Lub też, by „mieć mnie przy sobie tego ostatniego dnia, zanim opuści
dom”, bo i to powiedział, choć prawda, że kiedy indziej. Do matki, gdy, jak sobie
przypominam, rankiem do niej zadzwonił. Jest mianowicie czwartek, a w czwartki i niedziele
spędzam popołudnia z matką, co jest skrupulatnie przestrzegane. Ale ojciec poinformował ją:
– Nie mogę dziś przysłać ci Gyurki – i właśnie wtedy tak jej to wytłumaczył. Chociaż
możliwe, że jednak nie wtedy. Byłem dziś rano trochę śpiący, bo w nocy mieliśmy alarm
lotniczy, i mogło mi się coś pokręcić. Jestem pewien natomiast, że tak powiedział. Jeśli nie do
matki, to do kogoś innego.
Ja też zamieniłem z matką kilka słów, już nie pamiętam o czym. Wydaje mi się, że miała
do mnie żal, bo musiałem ją nieco za szybko spławić ze względu na obecność ojca; w końcu
to dla niego powinienem być dziś miły. Kiedy już wychodziłem z domu, moja macocha w
korytarzu, w cztery oczy, szepnęła mi kilka poufnych słów. Ma nadzieję, rzekła, że w tym tak
smutnym dla nas dniu „może liczyć na moje odpowiednie zachowanie”. Nie wiedziałem, jak
można na to zareagować, więc nic nie powiedziałem. Ale widocznie źle zrozumiała moje
milczenie, gdyż zaraz dodała coś w tym rodzaju, że nie miała zamiaru odwoływać się tą
uwagą do mojej wrażliwości, ona wie, że to niepotrzebne. Bo przecież nie wątpi, że jako
dorastający chłopak, w piętnastym roku życia, sam potrafię odczuć wagę ciosu, który nas
spotyka, jak to sformułowała. Pokiwałem głową. To jej wystarczyło. Wykonała też ręką jakiś
gest w moją stronę i już się zląkłem, że zechce mnie objąć. Ale jednak tego nie zrobiła, tylko
westchnęła głęboko, z drżeniem.
1 * Faszystowskie formacje, do których wcielano ofiary prześladowań politycznych, a więc komunistów,
Żydów i członków mniejszości narodowych. Wysyłani bez broni na front, wykonywali najniebezpieczniejsze
zadania, jak na przykład rozminowywanie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki)
Spostrzegłem, że wilgotnieją jej oczy. To było nieprzyjemne. Potem mogłem już iść.
Drogę ze szkoły do sklepu pokonałem piechotą. Był czysty, ciepły poranek, choć
mieliśmy dopiero początek wiosny. Chciałem rozpiąć płaszcz, ale się rozmyśliłem: w lekkim
wietrze z przeciwnej strony mogłaby mi się odwinąć poła i zasłonić żółtą gwiazdę, a to
byłoby niezgodne z przepisami. W niektórych sprawach muszę się już zachowywać
ostrożniej. Piwnica, w której mieści się nasz skład drewna, znajduje się w pobliżu, w bocznej
ulicy. W mrok prowadzą strome schody. Ojca i macochę zastałem w kantorze: ciasnej,
oświetlonej jak akwarium szklanej klatce u podnóża schodów. Był też z nimi pan Sütö,
którego znam stąd, że kiedyś zatrudnialiśmy go jako buchaltera; pod innym, wolnym niebem
był pracownikiem naszego sklepu, który później od nas kupił. Przynajmniej tak mówimy. Pan
Sütö mianowicie jest całkiem w porządku pod względem rasowym, nie nosi żółtej gwiazdy, i
to wszystko, jak wiem, to tylko taki fortel handlowy, żeby ustrzec nasz dobytek, no i żebyśmy
nie musieli w ogóle rezygnować z dochodu.
Jednak przywitałem się z nim trochę inaczej niż dawniej, bo w pewnym sensie znalazł się
wyżej od nas; rodzice też są teraz ostrożniejsi wobec niego. On za to tym bardziej się upiera,
żeby w dalszym ciągu nazywać ojca „panem szefem”, a macochę „drogą szanowną panią”,
jakby nic się nie wydarzyło, nigdy też nie zapomina pocałować jej w rękę. Mnie powitał
dawnym, żartobliwym tonem. Nawet nie spojrzał na moją żółtą gwiazdę. Zostałem tam, gdzie
byłem, przy drzwiach, a oni kontynuowali to, co przerwało moje przyjście. Miałem wrażenie,
że musiałem przerwać jakąś naradę. W pierwszej chwili nie rozumiałem, o czym rozmawiają.
Na moment przymknąłem nawet powieki, bo mieniło mi się w oczach od słonecznego blasku
ulicy. Wtedy ojciec powiedział coś, na co je otworzyłem: „szanowny panie Sütö”. Po jego
okrągłej twarzy o śniadej cerze – z cienkim wąsikiem i szparą między dwoma przednimi,
białymi, szerokimi zębami – niczym pękające wrzody skakały żółto-czerwone kółka.
Następne zdanie wypowiedział także ojciec i była w nim mowa o jakimś „towarze” i o tym,
że „byłoby najlepiej”, gdyby pan Sütö „od razu go ze sobą zabrał”. Pan Sütö nie miał nic
przeciwko temu, więc ojciec wyjął z szuflady biurka paczuszkę owiniętą w bibułę i
przewiązaną sznurkiem. Dopiero wtedy pojąłem, o jakim towarze właściwie mowa, ponieważ
poznałem paczkę po jej płaskim kształcie: była w niej szkatułka. A w szkatułce nasza
cenniejsza biżuteria i tym podobne. Co więcej, wydaje mi się, że z mojego powodu nazywali
ją „towarem”, żebym się nie połapał. Pan Sütö natychmiast schował pakiecik do teczki.
Potem wywiązała się między nimi sprzeczka: pan Sütö wyjął wieczne pióro i za wszelką cenę
chciał ojcu dać „pokwitowanie” na „towar”. Długo się upierał, choć ojciec mówił mu, żeby
nie był „dziecinny” i że „między nami to niepotrzebne”. Zauważyłem, że panu Sütö sprawiło
to przyjemność. Nawet powiedział: – Wiem, że pan mi ufa, panie szefie, ale w praktycznym
życiu wszystko musi mieć swój porządek i formę. – Wezwał też na pomoc moją macochę: –
Nieprawdaż, szanowna pani? – Ale ona ze zmęczonym uśmiechem na ustach powiedziała
tylko coś w tym rodzaju że jeśli chodzi o właściwe załatwienie tej sprawy, to zdaje się
całkowicie na mężczyzn.
Zaczynało mnie to wszystko już trochę nudzić, ale wreszcie schował wieczne pióro i
zaczęli się głowić nad sprawą naszego sklepu: co zrobić z tymi wszystkimi deskami, które się
w nim znajdują. Usłyszałem, że według ojca należało się spieszyć, zanim władza
„ewentualnie położy na tym rękę”, poprosił więc pana Sütö, żeby pomagał macosze swoim
doświadczeniem handlowym i wiedzą. Pan Sütö, zwracając się do macochy, natychmiast
oświadczył: – To przecież zrozumiałe, szanowna pani. Przecież i tak będziemy w stałym
kontakcie z powodu rozliczeń. – Wydaje mi się, że mówił o naszym składzie, który był teraz
jego własnością. Po dłuższym czasie zaczął się wreszcie żegnać. Przeciągle, z zachmurzoną
twarzą potrząsał ręką mojego ojca. Widocznie uważał, że w takiej chwili nie ma miejsca na
zbędne słowa, i dlatego na pożegnanie powiedział tylko: – Do jak najszybszego zobaczenia,
panie szefie. – Ojciec z krzywym uśmieszkiem odparł: – Miejmy nadzieję, że tak będzie,
panie Sütö. – Jednocześnie macocha otworzyła torebkę, wyjęła z niej chusteczkę i od razu
podniosła ją do oczu. W jej gardle bulgotały osobliwe dźwięki. Zapadła cisza, sytuacja stała
się bardzo nieprzyjemna, bo odniosłem wrażenie, że i ja powinienem coś zrobić. Ale to było
tak niespodziewane, że nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Zauważyłem, że i pan
Sütö czuje się skrępowany: – Ależ szanowna pani – powiedział – nie wolno. Naprawdę nie. –
Wyglądał na nieco przestraszonego. Pochylił się i niemal przypadł ustami do dłoni macochy,
żeby wycisnąć na niej zwyczajowy pocałunek. Potem natychmiast popędził ku drzwiom;
ledwie zdążyłem przed nim uskoczyć. Ze mną zapomniał się pożegnać. Kiedy wyszedł,
słyszeliśmy jeszcze przez pewien czas jego ciężkie kroki na drewnianych schodach.
Po chwili milczenia ojciec powiedział: – No więc o tyle staliśmy się lżejsi. – Na co
macocha nieco stłumionym głosem zapytała, czy ojciec nie powinien był jednak przyjąć od
pana Sütö owego pokwitowania. Ale ojciec odparł, że takie pokwitowanie nie miałoby żadnej
„praktycznej wartości”, a ponadto przechowywanie go byłoby niebezpieczniejsze niż
trzymanie w domu samej szkatułki. I wytłumaczył jej: teraz wszystko „musimy postawić na
jedną kartę”, mianowicie na tę, że w pełni ufamy panu Sütö, tym bardziej że i tak nie mamy
innego wyjścia. Na to macocha umilkła, ale później zauważyła, że choć ojciec pewnie ma
rację, ona jednak czułaby się jakoś pewniej „z pokwitowaniem w ręku”. Ale nie była w stanie
jasno wytłumaczyć dlaczego. Wtedy ojciec przynaglił, żeby się już brać do roboty, albowiem,
jak powiedział, czas leci. Chciał jej przekazać książki handlowe, żeby i bez niego mogła się w
nich połapać i żeby interes nie stanął, kiedy on będzie w obozie pracy. Jednocześnie zamienił
i ze mną kilka szybkich słów. Wypytywał, czy gładko puścili mnie ze szkoły i tak dalej.
Wreszcie powiedział, żebym usiadł i zachowywał się cicho, dopóki oni z macochą nie
skończą z książkami.
Tyle że to długo trwało. Przez pewien czas próbowałem być cierpliwy, starałem się
myśleć o ojcu, zwłaszcza o tym, że jutro wyjedzie i zapewne nieprędko go zobaczę, ale po
jakimś czasie znużyły mnie te myśli i wtedy, ponieważ nic innego nie mogłem dla ojca
zrobić, zacząłem się nudzić. Siedzenie też mnie bardzo męczyło i tylko po to, żeby się coś
działo, wstałem i napiłem się wody z kranu. Nic nie powiedzieli. Później poszedłem między
deski za małą potrzebą. Kiedy wróciłem, umyłem ręce nad koślawą, pordzewiałą umywalką,
potem wyjąłem z teczki i zjadłem drugie śniadanie i na końcu znów popiłem wodą z kranu.
Nic nie mówili. Wróciłem na swoje miejsce. Dalej straszliwie się nudziłem, jeszcze bardzo
długo.
Było już południe, kiedy wyszliśmy na ulicę. Znów mieniło mi się w oczach, teraz
drażniło mnie światło.
Ojciec długo zmagał się z dwiema szarymi żelaznymi kłódkami, miałem wrażenie, że robi
to umyślnie. Potem oddał klucze macosze, ponieważ jemu nie będą już więcej potrzebne.
Wiem, bo tak powiedział. Macocha otworzyła torebkę, bałem się, że znów po chusteczkę, ale
tylko wrzuciła do środka klucze. Bardzo pospiesznie ruszyliśmy w drogę. Z początku
myślałem, że do domu, ale nie, najpierw wybieraliśmy się jeszcze na zakupy. Macocha
zrobiła długą listę rzeczy, które mogą się ojcu przydać w obozie. Część zdobyła już wczoraj.
A za resztą musieliśmy pochodzić teraz. Trochę nieprzyjemnie było z nimi iść, tak w trójkę i
na wszystkich trojgu żółte gwiazdy. Kiedy jestem sam, sprawa mnie raczej bawi. A razem z
nimi niemal krępuje. Później jednak nie zważałem już na to. We wszystkich sklepach
panował ścisk, poza tym, w którym kupowaliśmy plecak: tu my byliśmy jedynymi klientami.
W powietrzu wisiał kręcący w nosie zapach impregnowanego płótna. Sklepikarz, pożółkły
mały staruszek, z błyszczącą sztuczną szczęką i zarękawkiem na jednej ręce, oraz jego gruba
żona byli dla nas bardzo uprzejmi. Spiętrzyli przed nami na ladzie różne artykuły.
Zauważyłem, że sklepikarz zwraca się do żony „synku” i zawsze ją posyła po towar.
Nawiasem mówiąc, znam ten sklep, bo znajduje się nieopodal naszego domu, ale w środku
jeszcze nie byłem. To właściwie coś w rodzaju sklepu sportowego, choć sprzedają tu także
inne rzeczy. Ostatnio można też u nich dostać żółte gwiazdy własnej produkcji, bo teraz,
rzecz jasna, brak żółtych materiałów. (Dla nas macocha postarała się o nie zawczasu.) Jeśli
dobrze widzę, ich wynalazek polega na tym, że materiał naciągnięty jest na karton, więc
gwiazdy wyglądają oczywiście ładniej, a ich ramiona nie są tak zabawnie przerysowane, jak
w niektórych domowych wyrobach. Zauważyłem, że także ich pierś zdobi własny towar. I to
było tak, jakby nosili je tylko po to, żeby wzbudzić na nie chęć w klientach.
Ale już zjawiła się staruszka z towarem. Jeszcze przedtem sklepikarz zainteresował się:
wolno spytać, czy kupujemy ekwipunek do służby pracy? Macocha powiedziała, że tak. Stary
ze smutkiem pokiwał głową. Uniósł dwie starcze, poznaczone wątrobianymi plamami dłonie i
litościwym ruchem opuścił je z powrotem na ladę. Wtedy macocha oświadczyła, że potrzebny
nam plecak, i zapytała, czy są. Stary zawahał się, a potem powiedział: – Dla państwa się
znajdzie. – A do żony rzekł: – Synku, przynieś panu z magazynu! – Plecak od razu okazał się
dobry. Ale sklepikarz posłał żonę po jeszcze parę innych przedmiotów, bez których, jak
sądził, ojciec „nie będzie mógł się obejść tam, dokąd się udaje”. Na ogół zwracał się do nas
Zgłoś jeśli naruszono regulamin