Lukjanienko Siergiej - Jesienne wizyty.pdf

(1338 KB) Pobierz
Lukjanienko Siergiej - Jesienne
Siergiej Łukjanienko
Jesienne wizyty
Tytuł oryginału: Osiennyje wizity
Przekład: Ewa Skórska
Data wydania polskiego: 2003
 
 
323975125.001.png
Straszny on jest i groźny, od niego samego
pochodzi sąd i władza jego.
Księga Proroka Awwakuma
Diamentowym ostrzem otworzyłem pierś.
Teraz krzyczę w głos, teraz śmieję się,
serce obnażone, serce roztętnione,
i czarne promienie, co nie widzą mnie.
Siergiej Kaługin
To tylko słowa — powiedział Zabijający Słowem.
Tylko wiatr, który zerwał się z twoich ust.
Naprawdę sądzisz, że przestraszę się wiatru?
Jarosław Żarow
Usiądźcie przy mnie. Usiądźcie, to będzie długa historia. Sam nawet nie
wiedziałem, jak bardzo długa, gdy zaczynałem ją opowiadać.
Lubicie straszne bajki? Ja — nie. W każdym razie tak mi się wydawało.
Ale rzadko możemy robić tylko to, co lubimy.
Najważniejsze, co musicie zapamiętać od razu na samym początku — ta bajka nie
jest o Was. Ona mogła się zdarzyć i może się zdarzyć — ale nie Wam.
Jesteście bezpieczni w swoim twardym i pewnym świecie. Nie ma Was w tej
bajce, i nawet, jeśli wyda Wam się, że jest inaczej, pomyliliście się. Możecie mi
wierzyć.
I jeśli doczytacie do końca i poczujecie dotyk ciemności — nie bójcie się. To tylko
straszna bajka, którą opowiadają straszni ludzie.
Ta bajka nie jest o Was.
Ale jeśli kiedyś w nocy w pustym mieszkaniu obudzi Was pstryknięcie włącznika,
nie spieszcie się, by podnieść głowę i zapytać: „Kto to?”
Możliwe, że to będziecie Wy sami.
 
CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZYJŚCIE
0
Ściany były tu drewniane, ale pod niemalowanymi sosnowymi deszczułkami leżał
ołów. Tylko drewno — podłoga z dębowego parkietu, ściany z sosny, głęboki, ale
twardy fotel, malutki okrągły stolik. Na stoliku otwarty zeszyt, dwa zaostrzone
ołówki, trzy świece w wystruganym z drewna świeczniku.
Mężczyzna, który wszedł do pokoju, szczelnie zamknął za sobą drzwi i usiadł przy
stole. Wziął ołówek, podniósł do oczu, tak żeby koniec grafitu zasłonił płomień
świecy. Obejrzał, czy dobrze zaostrzony, i przysunął do siebie zeszyt. Pod ostatnim
krzywym i niedbałym zapiskiem: „Dyżur zdałem. Piąty października, osiemnasta” —
starannie zapisał: „Przejąłem dyżur. Piąty października, mniej więcej osiemnasta”.
Zegara oczywiście nie było. Wojskowych biurokratów zawsze doprowadzało to do
szału. Ale nie odważyli się spierać z esperami. Po co.
Mężczyzna odchylił się na wysokie twarde oparcie patrzył na pląsające języczki
płomienia. Patrzył, powoli się rozluźniając, pozwalając płomykowi świecy wypełnić
sobą cały świat. Drżący płomień wokół, a on w środku. Przejął dyżur...
Gdyby otworzyć jedyne wychodzące z drewnianego pokoju drzwi, to ukazałby się
długi, mroczny korytarz. Tylko na końcu słabo świecił matowy plafon, jakby
zaznaczając granicę, za którą znowu zaczynał się wiek dwudziesty. Sześć takich
korytarzy zbiegało się w malutkiej sali, w której były dwie windy, zaplombowane na
amen awaryjne schody, szyb wentylacyjny i stół obity blachą. Przy stole młody
kapitan w mundurze wewnętrznych sił zbrojnych kartkował stary numer „Andrieja”,
 
zostawiony nie wiadomo kiedy i nie wiadomo przez kogo. Z wewnętrznymi siłami
zbrojnymi mężczyzna miał tyle wspólnego co z konduktorami. Obiekt „psi” niegdyś
podlegał wywiadowi wojskowemu, ale przez ostatnie dziesięć lat działał jako osobna
komórka, podlegająca bezpośrednio prezydentowi.
Przechodząc obok nudzącego się kapitana, kolejny raz zapoznającego się z historią
rosyjskiej erotyki, można było wezwać windę. Zwykły czerwony plastikowy przycisk
znajdował się na ścianie obok rozsuwanych drzwi. Drugi, potwierdzający wezwanie
windy, malutki i prawie niewidoczny, był wmontowany w stół. W czasie trwającego
trzy minuty wjazdu windy na powierzchnię znudzony kapitan miał obowiązek
zadzwonić i potwierdzić, że w windzie są swoi. Ten dziwny porządek pojawił się w
sześćdziesiątym dziewiątym roku (były wtedy tylko trzy korytarze, a telefon na stole
wojskowy, żelazny), po tym, jak jeden z esperów udusił dyżurnego, zabrał mu
pistolet, wjechał na górę, wystrzelał ochronę i przez dwie godziny dłubał coś w
stacjonarnej wojskowej radiostacji.
Oddział wartowników załatwił szaleńca bez specjalnego trudu i dalszych strat. Ale
nawet trzyletnia praca jednego z syberyjskich utajnionych instytutów nie dała
odpowiedzi na zasadnicze pytania: co esper, zoolog z wykształcenia, robił z
radiostacją, dlaczego słabiutkie krzemowe tranzystory nie spaliły się przy napięciu
dwustu siedemdziesięciu woltów, skąd się takie napięcie wzięło i dokąd odeszło z
anteny, zwiniętej w kształt muszli kauri?
Teraz każdego następcę biednego zoologa powitałaby na górze w poczekalni
uzbrojona ochrona, a prościutkie urządzenie po zarejestrowaniu odgłosu wystrzałów
bądź głośnych krzyków zamknęłoby wszystkie drzwi i wypełniło pomieszczenie
gazem łzawiącym.
Jeśli natomiast wszystko było w porządku, to po zejściu schodami z ogromnego i
również podziemnego kompleksu, można było przez piwnicę dostać się do budynku
Instytutu Środków Propagandy Wizualnej, przedsiębiorstwa, które miało podnosić
moralnego ducha bojowników niegdyś radzieckiej, a obecnie rosyjskiej armii. Z
Instytutu, już bez większych problemów, można było wyjść na starą uliczkę w
centrum Moskwy. Kierownictwo obiektu „psi” było dumne z dwóch powodów: że ani
jedno zagraniczne mocarstwo nie wie o jego istnieniu oraz że nigdzie, nawet w
Stanach, według danych wywiadu, nie było podobnego obiektu.
Mężczyzna siedzący teraz w drewnianym pokoju był jednym z esperów „psi”. Jak
mógł przypuszczać, ich grupa liczyła około czterdziestu ludzi, trzech esperów nawet
znał. Gdyby się nieco wysilił, mógłby poznać dokładną liczbę pracowników, ale
praca w „psi” już dawno oduczyła go dążenia do niepotrzebnej wiedzy. Co trzy dni
przychodził do Instytutu, okazywał przepustkę, schodził na piętro minus pierwsze,
okazywał drugą przepustkę, a następnie wygłaszał do mikrofonu wierszyk — hasło
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin