Silverberg_Robert_-_Czlowiek_w_labiryncie.pdf

(730 KB) Pobierz
iLLUMiNATiON
Robert Silverberg
Człowiek w labiryncie
Przełożyła: Zoia Kierszys
Wydanie oryginalne: 1969
Wydanie polskie: 1994
1464231.001.png
Rozdział pierwszy
1
Teraz Muller znał labirynt zupełnie dobrze. Wiedział, jakie i gdzie mogą być sidła
i omamy, zdradzieckie zapadnie, straszliwe pułapki. Żył tutaj od dziewięciu lat. Czasu
było dosyć, żeby pogodzić się z labiryntem, jeśli już nie z sytuacją, która mu nakazała
szukać w tym miejscu schronienia.
Nadal chodził ostrożnie. Kilka razy przekonał się, że znajomość labiryntu, którą po-
siadł, chociaż wystarczająca i użyteczna, przecież nie jest całkowita. Co najmniej raz był
bliski śmierci i tylko dzięki niezwykłemu szczęściu zdążył uskoczyć tuż przed niespo-
dziewanym źródłem energii elektrycznej, buchającym płomieniami. Zarówno to źródło
energii, jak i pięćdziesiąt innych zaznaczył na swojej mapie, ale gdy wędrował po labi-
ryncie, rozległym jak wielkie miasto, nie mógł mieć pewności, że nie natrai na coś do-
tąd mu nieznanego.
Niebo ciemniało: soczysta, wspaniała zieleń popołudnia ustępowała miejsca czar-
nym mrokom nocy. Polując Muller zatrzymał się, żeby popatrzeć na układy gwiazd.
Nawet to znał już dobrze. W tym zmartwiałym świecie wyszukał na niebie układy ja-
sności, wybrał sobie konstelacje, w myśl swoich okropnych, zgorzkniałych upodobań.
Już się pojawiły: Sztylet, Grzbiet, Strzała, Małpa, Ropucha. Na czole Małpy migotała
mała, nędzna gwiazdka, którą uważał za słońce Ziemi. Nie był tego pewny, bo pojem-
niki z mapami zniszczył po wylądowaniu tutaj, na planecie Lemnos, jednak czuł, że ta
pomniejsza kula ognista to właśnie Sol. Ta sama mglista gwiazdka stanowiła lewe oko
Ropuchy. Chwilami Muller mówił sobie, że słońce nie może być widoczne na niebie
świata oddalonego od Ziemi o dziewięćdziesiąt lat świetlnych, ale też bywały chwile,
gdy wcale nie wątpił o tym, że je widzi. Konstelację nieco dalej w pobliżu Ropuchy na-
zwał Wagą, Szalami. Oczywiście te szale wisiały nierówno.
Nad planetą Lemnos świeciły trzy małe księżyce. Powietrze, chociaż rozrzedzone,
nadawało się do oddychania. Muller dawno przestał zauważać, że za dużo wdycha azo-
tu, za mało tlenu. Trochę brakowało dwutlenku węgla i dlatego prawie nigdy nie zie-
wał. Tym się jednak nie trapił. Mocno ściskając w ręce kolbę sztucera, szedł bez po-
2
śpiechu przez obce miasto w poszukiwaniu kolacji. To również należało do ustalonego
trybu życia. Miał zapasy żywności na sześć miesięcy, zamknięte w chłodni radiacyjnej
przy swojej kryjówce o pół kilometra od miejsca, gdzie się teraz znajdował, ale żeby je
uzupełniać, wciąż jeszcze co noc wyruszał na łowy. W taki sposób zabijał czas. Zapasy
chciał mieć nie tknięte w przewidywaniu owego dnia, gdy labirynt może go okaleczy
bądź sparaliżuje. Bystrymi oczami wodził po załamujących się ostro ulicach. Wokół nie-
go wznosiły się ściany, osłony, czyhały pułapki i zawiłości labiryntu. Oddychał głęboko.
Idąc wysuwał ostrożnie jedną nogę i stawiał ją bardzo mocno, zanim podniósł drugą.
Rozglądał się na wszystkie strony. Poświata trzech księżyców przeszywała i krajała jego
cień, rozszczepiała na mniejsze podwójne cienie, pląsające i wyciągające się przed nim.
Usłyszał piskliwy sygnał wykrywacza masy, który miał przy lewym uchu. To ozna-
czało, że niedaleko jest jakieś zwierzę o wadze od 50 do 100 kilogramów. Nastawił wy-
krywacz na trzy poziomy, przy czym poziom środkowy obejmował zasięg zwierząt
średniej wielkości — jadalnych. Wykrywacz poza tym sygnalizował zbliżanie się stwo-
rzeń ważących od 10 do 20 kilogramów, jak również wychwytywał emanacje zwierząt
o wadze ponad 500 kilogramów. Małe zwierzątka potraiły szybko skakać do gardła,
natomiast wielkie bestie mogły stratować po prostu przez nieuwagę. Unikając jednych
i drugich, Muller polował na zwierzęta średniej wielkości.
Przykucnął z bronią w pogotowiu. Zwierzęta, które błądziły po labiryncie na plane-
cie Lemnos, dawały się zabijać bez żadnych forteli z jego strony. Zachowywały ostroż-
ność, ostrzegały się wzajemnie, ale przez tych dziewięć lat obecności Mullera jakoś nie
pojęły, że on jest drapieżnikiem. Najwidoczniej od milionów lat żadna inteligentna for-
ma życia nie polowała na tej planecie, więc Muller ubijał je co noc bez trudu, a one da-
lej nie wiedziały, co to jest ludzkość. Jego jedyną troską w tym polowaniu było znajdo-
wanie miejsc dla siebie bezpiecznych i osłoniętych tak, żeby koncentrując się na swo-
jej zwierzynie nie paść oiarą jakiegoś groźniejszego stworzenia. Kijem przymocowa-
nym do napiętka lewego buta sprawdził, czy ściana za nim jest na tyle twarda, że go
nie wchłonie. W porządku — spoista. Cofnął się, aż plecami dotknął jej chłodnej, gład-
kiej powierzchni z kamienia. Przyklęknął na lewe kolano na uginającym się lekko bru-
ku. Ustawił sztucer do strzału. Był bezpieczny. Mógł czekać. Może trzy minuty tak mi-
nęły. Piski wykrywacza masy nadal wskazywały, że owo zwierzę pozostaje w promie-
niu stu metrów. Potem tonacja zaczęła wznosić się nieco pod wpływem ciepła coraz bli-
żej podchodzącego zwierzęcia. Czekał spokojnie. Wiedział, że ze swego stanowiska na
skraju placu otoczonego zaokrąglonymi szklistymi przegrodami może ustrzelić każde
zwierzę, jakie wyszłoby zza którejś z tych połyskliwych ścian o kształcie półksiężyca.
Polował dzisiaj w Streie E labiryntu, czyli w piątym sektorze licząc od centrum, jednym
z najbardziej zdradzieckich. Rzadko kiedy zapuszczał się dalej niż do bezpiecznej sto-
sunkowo Strefy D, ale w ten wieczór jakaś diabelska fantazja nakazała mu przyjść aż tu-
3
taj. Odkąd jako tako poznał labirynt, nigdy nie odważył się wkroczyć do Stref G i H po
raz drugi, a do Strefy F doszedł tylko dwa razy. Tutaj jednak, w Streie E, bywał może
z pięć razy na rok.
Na prawo od niego wysuwał się zza jednej z tych szklistych przegród potrójny, w bla-
skach trzech księżyców, cień. Piski wykrywacza masy w zakresie zwierząt średnich osią-
gnęły ton szczytowy. Tymczasem najmniejszy z księżyców, Atropos, sunąc po niebie za-
wrotnie, zmienił układ cienia, kontury się rozdzieliły, czarna pręga przecięła dwie inne
czarne pręgi. To był cień ryja, Muller wiedział. Jeszcze sekunda. Zobaczył swoją oiarę
— zwierzę wielkości dużego psa, całe brunatne, tylko z pyskiem szarym, garbate, szpet-
ne, wyraźnie mięsożerne. Przez kilka pierwszych swoich lat na Lemnos Muller wolał
nie ubijać zwierząt mięsożernych, myśląc, że ich mięso nie będzie smaczne. Polował na
miejscowe odpowiedniki krów i owiec — łagodne kopytne zwierzęta, które chodziły po
labiryncie błogo skubiąc trawę w ogrodach. Dopiero wtedy, gdy delikatne mięso mu się
przejadło, upolował stworzenie wyposażone w szpony i kły, żerujące na tych roślinożer-
nych, i ku jego zdumieniu befsztyki okazały się znakomite. Teraz patrzył, jak na plac wy-
chodzi takie właśnie zwierzę. Widział długi ryj, rozedrgany. Słyszał prychanie. Ale naj-
widoczniej zapach człowieka nie oznaczał dla tego zwierzęcia nic.
Pewne siebie, chełpliwie ruszyło przez plac i tylko chrobotały niewsuwalne pazu-
ry na gładkim bruku. Muller złożył się do strzału, celując uważnie już to w garb, już to
w zad. Miał sztucer samoczynnie ustawiający się na cel, więc traiłby automatycznie, ale
pomimo to zawsze regulował celownik. Bo niezupełnie, można by powiedzieć, zgadzał
się z tym swoim sztucerem, którego funkcją było zabijać, tylko zabijać, gdy jemu cho-
dziło o jedzenie. I łatwiej przecież zadać sobie fatygę wycelowania, niż przekonać sztu-
cer, że strzał w miękki, soczysty garb rozerwałby najsmaczniejsze mięso. Sztucer wybie-
rając cel najdogodniejszy, przestrzeliłby garb aż do kręgosłupa i co z tego? Muller lubił
polować z większą inezją.
Wybrał miejsce na karku o piętnaście centymetrów od garbu: tam, gdzie kręgosłup
łączy się z czaszką. Traił. Zwierzę ociężale przewróciło się na bok. Podszedł tak szybko,
jak tylko się odważył, z zachowaniem wszelkiej ostrożności. Sprawnie odkrajał części
nieistotne — łapy, łeb, brzuch — i rozpylił lak spożywczy na mięso, które wyciął z gar-
bu. Również i z zadu wyciął gruby befsztyk, po czym przymocował sobie oba połcie pa-
skiem rzemiennym u ramion. Odwrócił się. Odnalazł zygzakowatą trasę, jedyną, któ-
ra wiodła bezpiecznie do centrum labiryntu. Za niecałą godzinę mógł już być w swoim
schronieniu w sercu Strefy A.
W połowie drogi przez plac ni stąd, ni zowąd usłyszał nieznany głos.
Zatrzymał się i obejrzał. Trzy nieduże stworzonka biegły cwałem do ubitego zwie-
rzęcia. Ale to nie chrobot pazurów tych trzech ścierwojadków teraz słyszał. Czyżby labi-
rynt przygotowywał jakąś nową diabelską niespodziankę? Dolatywało ciche dudnienie,
przygłuszone chrapliwym pulsowaniem o średniej częstotliwości, zbyt przeciągłe jak na
ryk któregoś z dużych zwierząt. Czegoś takiego nie słyszał tu nigdy dotąd.
4
Właśnie: nie słyszał tutaj. Zaczął przetrząsać zakamarki pamięci. I po chwili już wie-
dział, że przecież zna ten odgłos. Podwojone buczenie z wolna cichnące w dali — co to
jest?
Ustalił kierunek. To chyba dolatuje z góry znad prawego ramienia. Spojrzał tam i zo-
baczył tylko potrójną kaskadę ścian wewnętrznych labiryntu spiętrzonych kondygnacja
nad kondygnacją. A w górze? Popatrzył na jasne już od gwiazd niebo: Małpa, Ropucha,
Waga.
Przypomniał sobie, co to za odgłos.
Statek: statek kosmiczny przechodzący z podprzestrzeni na napęd jonowy przed lą-
dowaniem na planecie. Buczenie kanałów wydechowych, pulsowanie silników utraty
szybkości przesunęły się nad labiryntowym miastem. Nie słyszał tego od dziewięciu
lat, czyli od dnia, gdy rozpoczął życie na swym dobrowolnym wygnaniu. A więc przy-
byli goście przypadkowo wtargnęli w jego samotność albo może go wytropiono. Czego
oni tu chcą? Muller kipiał gniewem. Czyż nie dosyć już miałem ludzi i ludzkiego świa-
ta! Czy muszą zakłócać mi spokój tutaj? Stał sztywno na nogach szeroko rozstawio-
nych. A przecież jednocześnie cząstką umysłu jak zawsze badał, czy nie ma niebezpie-
czeństwa, nawet teraz gdy ponuro patrzył w stronę prawdopodobnego miejsca lądowa-
nia statku. Nie chciał mieć nic wspólnego z Ziemią ani z mieszkańcami Ziemi. Nasrożył
się widząc nikły punkt światła w oku Ropuchy, w czole Małpy.
Nie dostaną się do mnie, zadecydował.
Umrą w tym labiryncie i kości ich połączą się z innymi kośćmi, od miliona lat roz-
rzuconymi po korytarzach zewnętrznych.
A jeśli uda im się wejść tak, jak jemu się udało...?
No, wtedy będą musieli z nim walczyć. Zrozumieją, że to niełatwe. Uśmiechnął się
bezlitośnie, poprawił ładunek, który niósł na barkach, i całą uwagę zwrócił na swo-
ją drogę powrotną. Wkrótce był już w Streie C, bezpieczny. Doszedł do swej kwate-
ry. Schował mięso. Przygotował sobie kolację. Głowa rozbolała go straszliwie. Po dzie-
więciu latach znowu nie jest sam na świecie. Wtargnięto w jego samotność. Znowu.
Czuł się zdradzony. Przecież nie chciał od Ziemi nic więcej poza odosobnieniem, i na-
wet tego Ziemia nie chce mu dać. Ale ci ludzie pożałują, jeżeli zdołają dotrzeć do nie-
go w labiryncie. Jeżeli...
2
Statek kosmiczny wyszedł z podprzestrzeni trochę za późno, prawie na samej grani-
cy atmosfery Lemnos. Charles Boardman nie był z tego zadowolony. Od samego siebie
wymagając doskonałości, wymagał, żeby inni też spisywali się doskonale. Zwłaszcza pi-
loci.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin