J. Brzechwa - Demony.pdf

(112 KB) Pobierz
Jan Brzechwa
Jan Brzechwa
Demony
Klara była olśniewająco piękna. Określenie to, jeśli nie ma
zatrącać zwykłym komunałem, wymaga dokładniejszych wyjaśnień.
Nie zamierzam naśladować biskupa Agostino Nifo, który ze
smakowitą lubieżnością opisywał najskrytsze wdzięki Joanny
Aragońskiej. Byłby to obraz kłamliwy i samochwalczy, gdyż nigdy
nie dostąpiłem szczęścia oglądania Klary w jej olśniewającej, jak
mogłem się domyślać, nagości. I muszę wyznać, że domyślność tę
posuwałem do ostatecznych granic. Wizje nagiego ciała Klary
wypełniały mi bezsenne noce, przybierały formę uporczywej
obsesji, były bezwstydnie wyraziste, doprowadzały mnie do
obłędnych urojeń. Kto nie przeżywał szczytowego napięcia
namiętności, zdolnego popchnąć do aktów samobójczej lub też
zbrodniczej desperacji, ten nie potrafi mnie zrozumieć.
Zwierzenia poniższe przeznaczam dla osób mojego pokroju, dla
nielicznych opętańców, nawiedzonych przez rozpaczliwą, bolesną
psychozę miłości. Przeznaczam je dla tych, którym, tak jak mnie,
w straszliwej męce pożądania odmówiono miłosierdzia.
Powracam jednak do tematu, do opisu urody Klary i niechaj mnie
nikt nie posądza o zaślepienie. A zresztą... Jakież są obiektywne
sprawdziany?
Jej twarz o miękkim, łagodnym owalu posiadała zmienność rysów
nieuchwytną dla oka. Było to zjawisko niewytłumaczalne, które
sprawiało, że żaden malarz nie umiał oddać wiernie osobliwego
charakteru tej twarzy, a każde zdjęcie, nawet migawkowe,
okazywało się poruszone i niewyraziste.
Ze spojrzeń Klary emanowało odczuwalne ciepło. Zdawało się, że
jej oczy są wypełnione substancją promieniotwórczą. Właśnie oczy.
Bowiem serce jej odznaczało się mrożącym chłodem.
Łuki brwi i ledwie dostrzegalne poruszenia kącików ust posiadały
wymowę wyrazistszą od słów. Można z nich było wyczytać utajone
reakcje na najdrobniejsze odchylenia w zachowaniu, mowie,
spojrzeniu, geście. Była na nie uwrażliwiona jak niektóre rośliny
na zmienność światła.
Włosy miała złociste, wpadające chwilami w rudawy odcień i ta
sama złocistość okrywała jej ręce i ramiona. Nos, pozbawiony
klasycznej pospolitości, z lekka zadarty, pełen był dziewczęcego
zdziwienia i przekory. Patrząc nań odczuwało się chęć
przesunięcia po jego grzbiecie małym palcem. Tak, właśnie małym
palcem. Kształt ucha i jego różowa przezroczystość przypozninały
włoską kameę, cyzelowaną na oczach podróżnika przez kapryjskiego
artystę.
Usta Klary tylko na pozór pozbawione były wyrazu. Dopiero kiedy
się rozchylały, zaczynały wabić wilgotną świeżością, stawały się
pełne obietnicy, przyprawiały o zawrót głowy. Tak, dla ust Klary,
135071172.001.png
dla jednego pocałunku można było zapomnieć o wszelkich więzach,
obowiązkach, godności.
Opis szczegółów tej niepospolitej twarzy nie może dać o niej
pełnego wyobrażenia, tak jak z opisu nie można poznać fali ani
obłoku na wietrze, ani lecącego ptaka w ich nieustannym ruchu i
zmienności.
O rękach Klary mówiono, że... stworzone są do gry na harfie, do
lepienia w glinie, do głaskania marmuru. Mówiono? Ja tak mówiłem,
gdyż mimo wrażliwości na piękno nie posiadam daru umiejętnego
określania go słowami.
Chód jej był powolny a płynny, jak gdyby chciała ukazać w nim
wszystkie powaby swojej kibici, chociaż robiła to nieświadomie.
Była zresztą całkowicie nieświadoma swojej urody i jej
oddziaływania. Tak do niej przywykła, że przestała ją odczuwać.
Beznamiętna i chłodna, do powierzchowności swej nie przywiązywała
wagi, a to, co fascynowało mężczyzn, ją samą niecierpliwiło i
napełniało uczuciem nudy. Miała zbyt rozległe zainteresowania
intelektualne. Pasjonowała się bakteriologią. Przed wojną
pracowała pod kierunkiem profesora Turleja. Całe dnie spędzała
w laboratorium. Urodę swą traktowała jak zło konieczne, które
utrudnia i komplikuje jej życie, a moją admirację przyjmowała
tylko dlatego, że ceniła mnie jako ornitologa, którego prace
naukowe zyskały dość szeroki rozgłos. Ilekroć jednak próbowałem
nakłonić ją do wysłuchania moich wyznań, jednym przewrotnym
zdaniem zmieniała temat i kierowała rozmowę w stronę naszych
wspólnych zainteresowań przyrodniczych. Jakże często przeklinałem
w duszy całą moją wiedzę i wszelką naukę, a zazdrościłem
Marianowi jego zawodu artysty.
Byliśmy bliźniakami i osoby postronne dopatrywały się w nas
uderzającego podobieństwa. Przypisuję to jednak ułomnej ludzkiej
spostrzegawczości, gdyż stanowiliśmy typy całkowicie odrębne. O
ile ja odznaczałem się pogodą, otwartością i wesołym
usposobieniem, o tyle Marian łatwo poddawał się melancholii, był
mrukliwy i małomówny, unikał towarzystwa. Podczas rozmowy z nim
odnosiło się wrażenie, że myślami jest nieobecny. I chociaż
łączyła nas bliska braterska zażyłośEć nie potrafiłbym twierdzić,
te znałem go lepiej niż kogokolwiek z przyjaciół lub chociażby
przygodnych znajomych. Odnosiłem się do niego jak do młodszego
brata, otaczałem go opieką, starałem się ułatwić mu egzystencję.
W przeciwieństwie do mnie Marian nie budził sympatii. Ceniono
jego talent, ale zarzucano mu egoizm i niewdzięczność w stosunku
do mnie. Powiedziałbym, że miał w sobie coś z żałosnej, a
równocześnie odpychającej osobowości Van Gogha. Obrazy Mariana,
wystawiane w Paryżu, w Hadze, w Monte Carlo, wywoływały
najbardziej kontrowersyjne opinie. Obok entuzjastycznych recenzji
ukazywały się w prasie słowa potępienia, a nawet szyderstwa, W
moim przekonaniu Marian był genialny, toteż nie szczędziłem
pieniędzy na zaspokojenie jego potrzeb. Szczególny mój podziw
budziły miniatury na kości słoniowej w stylu malarstwa
staroperskiego. Materiał, który mu do tego służył, pochłaniał
znaczne sumy, zwłaszcza że Marian przy najmniejszym potknięciu
deptał albo rozbijał młotkiem kosztowne krążki kości słoniowej.
Pozory podobieństwa opierały się więc tylko na zbliżonych rysach
twarzy, głównie zaś na barwie głosu oraz intonacjach, których
rzekomo nie sposób było odróżnić. Tyle tylko, że ja mówiłem
swobodniej, składniej i szybciej niż Marian, który wysławiał się
z pewnym trudem i jakby rozmyślnym niedbalstwem. W każdym razie
zdarzało się, że dalsi znajomi brali Mariana za mnie, ale - co
musi wydać się dziwne - nigdy nie przytrafiło mi się, aby mnie
wzięto za Mariana.
Klarę poznaliśzny równocześnie w dość szczególnych
okolicznościach. Podczas oblężenia Warszawy, pod koniec września
1939 roku, przemykaliśmy się ulicą Poznańską, opodal domu, w
który ugodziła niemiecka bomba. Z zawalonych piwnic wychodzili
ludzie obsypani pyłem, biali jak widma. Nie wszyscy ocaleli.
Pomagaliśmy przy wydobywaniu z gruzów zabitych i rannych. W
jednym z piwnicznych korytarzy natknęliśzny się na kobietę
przywaloną belką. Dawała jeszcze oznaki życia. Wynieśliśmy ją na
ulicę. Pokryta warstwą szarego pyłu, wyglądała jak mumia. Gdy
nieśliśmy ją do punktu opatrunkowego, odzyskała przytomność. Nie
odniosła większych obrażeń, miała tylko złamaną rękę i
prawdopodobnie zgniecione żebra. Sanitariuszki obmyły ją, lekarz
ujął rękę w łubki i nałożył bandaże. O gipsie nie było mowy. Tak
poznaliśmy Klarę.
Pod koniec roku spotkałem ją w kawiarni "Boccaccio". Siedziała
w towarzystwle adwokata Romanowskiego, z którym niegdyś
przemierzałezn Tatry i który podczas wspinaczki wyratował mnie
z ciężkiej opresji. Podszedłem, żeby się z nim przywitać. Klary
nie poznałem. Romanowski mnie przedstawił.
- To przecież pan - powiedziała Klara - a raczej jeden z panów.
Wtedy sądziłam, że dwoi mi się w oczach. Byliście tak do siebie
podobni. Zapewne bracia. Mam wobec panów nie spłacony dług
wdzięczności.
Nie poznawałem jej w dalszym ciągu. Ta olśniewająco piękna
kobieta niczym nie przypominała zasypanej, zmaltretowanej istoty,
wydobytej z gruzów.
Dopiero po dłuższej chwill przypomniałem sobie wydarzenie na
Poznańskiej. Więc to była ona? Ta piękność! Wraz z Marianem
przywróciliśmy światu ten klejnot, który miał nas póżniej
poróżnić?
Gdy po pewnym czasie Romanowski przesiadł się na chwilę do
sąsiedniego stolika, powiedziałem na wpół żartem:
- Czy pani wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia?
Klara wybuchnęła śmiechem.
- W ogóle nie wierzę w miłość. Nigdy jej nie przeżywałam. Jestem
zimną intelektualistką, chociaż Paweł nazywa mnie wręcz
czarownicą.
- Chyba czarodziejką...
- Nie, właśnie czarownicą. Wiedźmą, która jeździ na miotle i na
Łysej Górze warzy trujące zioła. Ale nie sądzę, abym była aż tak
interesująca. Paweł jest po prostu pochlebcą.
Do kawiarni weszli dwaj żandarmi. Przeszli wolno pomiędzy
stolikami, zatrzymali się przy mnie i zażądali dokumentów.
Pokazałem jednemu z nich dowód osobisty. Wpatrywał się w Klarę
i nie ogłądając dowodu rzucił go na stolik, potem szepnął coś
swemu towarzyszowi i obaj przez dłuższą chwilę bezczelnie
przyglądali się Klarze.
Krew uderzyła mi do głowy, zacisnąłem palce na marmurowej
popielniczce. Otrzeźwił mnie głos Klary:
- Błagam pana... Czy pan oszalał?
Kiedy żandarmi wyszli, powiedziałem:
- Tak. Oszalałem.
Zrozumiałezn, że trujące ziele czarownicy dostało mi się do krwi.
Opowiedziałem Marianowi o naszym spotkaniu i nazajutrz poszliśmy
razem z wizytą do Klary. Mieszkała u ciotki, korpulentnej i
gadatliwej paniusi, uczesanej w pretensjonalne loczki. Rodzice
Klary pozostali w Wilnie, gdzie jej ojciec był profesorem
uniwersytetu. Podzielił później los innych swoich kolegów.
Ciotka, pani Antonina, przyjęła nas kolacją i kazała nieustannie
zachwycać się Klarą.
- Jej matka też była taka piękna. Kiedy mieszkała w Nicei książę
Jusupow przyjechał specjalnie, żeby na nią spojrzeć. Mogła zrobić
karierę, ale nie słuchała mnie i wyszta za mąż za geologa.
Rozumiecie, panowie? Za geologa. O, Klara nie zrobi takiego
głupstwa. Klara to brylant czystej wody, który wymaga wyjątkowej
oprawy. Po wojnie obowiązkowo zawiozę ją do Paryża. Niech sobie
wybije z głowy te bakterie. Zrobię z niej wielką panią, będzie
mieszkała na Riwierze i jeździła Rolls-Roycem. A tu w Polsce
tylko się zmarnuje. Tak jak jej matka.
Klara mitygowała panią Antoninę, obracała w żart jej nietaktowną
paplaninę, patrzyła na nią błagalnym wzrokiem, wreszcie nie
wytrzymala i rzekła niespodziewanie ostrym tonem:
- Dość już, ciociu, dość. To wszystko jest nie do zniesienia.
Pani Antonina zamilkła urażona.
Odczuwałem głębokie zażenowanie, że Klara, ta kobieta o urodzie
godnej pędzla Renoira, musi oganiać się przed naporem banału i
pospolitości.
Rozmowa nie kleiła się, zwłaszcza że Marian siedział zamyślony
i milczący, a moje pojednawcze słowa brzmiały fałszywie. Umiem
być w towarzystwie zajmujący i błyskotliwy, ale tym razem
wszystko, co mówiłem, wydawało mi się niezręczne. Klara mnie
onieśmielała, czułem się sparaliżowany, jak gdyby niewidzialna
ręka zakreśliła magiczny krąg. Z wolna tracilem władzę nad
własnym umysłem i sercem.
Zbliżała się godzina policyjna. Dopiero podczas pożegnania, w
przedpokoju, Marian wycedził swoje pierwsze i jedyne zdanie:
- Pani twarz nadaje się do miniatury. Pozowanie wymaga
wytrwałości.
Przyjrzał się Klarze mrużąc oczy, po czym dodał:
- Tak... Będę panią malował.
Jego słowa zabrzmiały zbyt protekcjonalnie i łaskawie, a przy tym
narzucały z góry postanowienie, które jednak Klara skwitowała
milczącym skinięciem głowy.
Znałem styl bycia i obyczaje Mariana, ale teraz jego ton wydał
mi się rażący.
- Spytałbyś przynajmniej, czy panna Klara się zgadza -
powiedziałem.
Marian spojrzał na mnie z pogardliwym zdziwieniem, jak gdyby
uważał, że nie doceniam jego wspaniałomyślnego gestu. To on robił
łaskę Klarze, on -wielki artysta. Ileż było pychy w tym jednym
spojrzeniu!
2
Umówiłem się z Klarą po południu w "Simie". Przedwojenna
snobistyczna kawiarnia przyswoiła sobie skrót dawnej nazwy
"Sztuka i Moda". Teraz roiło się w niej od ludzi rozmaitego
pokroju i autoramentu. Wśród stałych bywalców można tu było
zauważyć artystów i handlarzy walut, panie zajmujące się wymianą
stuzłotówek i damy lekkiego prowadzenia, konspiratorów i
ukrywających się oficerów, agentów Gestapo i wzbogaconych
kombinatorów. Poprzez gwar rozmów, brzęk filiżanek i kieliszków
przedzierały się dźwięki muzyki. To Panufnik i Lutosławski grali
na dwa fortepiany stare szlagiery. W przerwach koncertu recytował
wiersze Mariusz Maszyński. Starali się żyć i przeżyć, ufni w
szybkie zwycięstwo aliantów. Beztroski na pozór gwar, muzyka i
śmiechy miały w sobie coś z czarnej mszy, coś z determinacjl
skazańców, przypominały dramatyczną ucztę w czasie zarazy. Połowa
z tych ludzi w ciągu następnych lat okupacji zamilkła na zawsze.
Teraz sztuczną wesołością i nadmiernym zgiełkiem zagłuszali w
sobie lęk i grozę.
Wpatrywałem się w Klarę obezwładniony jej magicznym
oddziaływaniem. Wszystko, co mówiłem, było niezręczne i opaczne.
Gesty rąk nie odpowiadaly słowom, chyba tylko oczy wyrażały
napięcie moich uczuć.
Od trzech miesięcy znajdowałem się pod urokiem Klary. Opanowała
moje myśli do tego stopnia, że nie dostrzegałem ani wojny, ani
okupacji i jej niebezpieczeństw. Stracilem instynkt
samozachowawczy, poczucie czasu i rzeczywistości. Miłość i
pożądanie wprawiły mnie w stan maniakalny, odbierały sen,
wytrącały z równowagi. Wszystko poza nieustannym pragnieniem
widzenia Klary przestało istnieć. Przyjaciele z konspiracji
zaczęli ode mnie stronić, wkrótce kontakt z nimi się urwał, ale
zdałem sobie z tego sprawę dopiero później, w obozie. Jak lunatyk
wystawałem godzinami pod domem Klary, szukając przypadkowego na
pozór spotkania... Wierzyłem, że mnie zaczarowała. Byłem apętany
czy może po prostu chory z namiętności.
- Klaro, nie mogę bez ciebie żyć - powiedziałem wreszcie,
mieszając łyżeczką kawę tak gwałtownie, że wylewała się na
spodek. - Kocham cię do nieprzytomności, jesteś jedynym sensem
mego istnienia, jesteś dla mnie powietrzem i światłem... Bez
Zgłoś jeśli naruszono regulamin