Walhalla - Graham Masterton.doc

(1484 KB) Pobierz

Graham Masterton

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Walhalla

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ale każdy początek to tylko ciąg dalszy,

A księga przeznaczenia otwiera się pośrodku.

 

Polski wiersz

 

Kapłani Majów mieli kalendarz obrzędowy, wedle którego ustalano daty trzynastu festiwali po dwadzieścia dni każdy. Kalendarz obrzędowy toczył się przez kolejne lata niczym wielkie koło i w każdym roku festiwale przypadały na inne dni, ale zawsze odbywały się w tej samej kolejności. Kapłani potrafili obliczyć, co w danym dniu będzie robiła, widziała albo słyszała cała społeczność. Karty zostały rozdane już wcześniej.

 

William Burroughs

 

Gdyby czas był sadzawką, moglibyśmy klęknąć przy jej brzegu i przyglądać się naszym odbiciom, ii także temu, co widać, pod nimi. Zamiast oglądać sic w czasie wstecz, moglibyśmy patrzeć w głąb tak jakbyśmy usuwali kolejne warstwy palimpsestu i rożne fragmenty przeszłości widoki, dźwięki, glosy i sny — unosiłyby się ku powierzchni: unosiły i opadały, a głęboka sadzawka Zawierałaby je wszystkie  tak aby nic nie przepadło i nic nie odeszło na zawsze

 

Lucie Duff Gordon


Wtorek, 16 marca, 20.07

 

—  Nie może pan spróbować Broadwayem? — zapytał Craig. Padał tak gęsty deszcz, że wycieraczki taksówki nie nadążały zbierać wody. Przed nimi wzdłuż całej Ósmej Alei bez przerwy zapalały się i gasły czerwone światła hamulcowe.

—  Na Broadwayu jest to samo, przyjacielu — odparł bez­namiętnie kierowca. Miał śniadą pociągłą twarz i dziwną wełnianą czapeczkę, która wyglądała jak odwrócona do góry dnem donicz­ka. Z napisu na blaszanym identyfikatorze wynikało, że nazywa się Zaghlul Fuad. — Zakorkowana jest cała dzielnica teatral­na — powiedział i pociągnął nosem. — Pada deszcz.

—  Pada deszcz? — powtórzył z przekąsem Craig. — Co pan powie? W ogóle bym nie zauważył.

Zerknął na zegarek, choć od momentu, kiedy robił to po raz ostatni, nie minęła jeszcze minuta. Miał zjawić się w restauracji Petrossian najpóźniej o wpół do ósmej, by zasiąść do wystawnej kolacji razem z panem Ipi Hakayawą. Pan Ipi Hakayawa był ich najbogatszym i najbardziej prestiżowym klientem i zaprosił Craiga oraz jego partnera Stevena na uroczysty wieczór z szampanem i kawiorem — nie tylko po to, żeby podziękować im za znakomite przygotowanie sprawy przeciwko Nash Electronics — najbardziej kosztownego procesu o pogwałcenie praw patentowych w historii sądownictwa — ale by zapoznać ich z kolejnym etapem walki, jaką zamierzał podjąć z amerykańskim protekcjonizmem, składa­jąc pozew przeciwko Departamentowi Handlu.

Craig znał wystarczająco dobrze zasady japońskiej etykiety, żeby wiedzieć, że choć pan Hakayawa nie skomentuje ani jednym sło­wem jego spóźnienia, prywatnie będzie się czuł głęboko urażony.

Jeśli ktoś buli facetowi milion trzysta tysięcy za usługi prawne, może oczekiwać, że w spotkaniu nie przeszkodzi mu tak banalny incydent jak oberwanie chmury.

Samochody przesunęły się kilka kolejnych jardów do przodu i ponownie rozbłysły światła hamulcowe. Deszcz bębnił wściekle o dach i zalewał zaparowane szyby. Craig przetarł okno rękawem i wyjrzał na zewnątrz. Znajdowali się dopiero na wysokości Czter­dziestej Szóstej — do celu pozostało jeszcze jedenaście przecznic.

—  Niech pan skręci w prawo w Czterdziestą Ósmą — warknął.

—  Mówiłem ci, przyjacielu, na Broadwayu jest to samo.

—  Niech pan po prostu skręci, dobrze? Jeśli na Broadwayu jest to samo, niech pan spróbuje Szóstą.

—  Na Szóstej jest to samo, na Madison też to samo.

—  Słuchaj pan, nie potrzebuję, żeby jakiś pierdolony Egip­cjanin mówił mi, jak mam jeździć po moim własnym mieście.

Zapadła chwila ciszy. Taksówka przed nimi podpełzła trochę do przodu, ale Zaghlul Fuad nie ruszył za nią, lecz obrócił się i utkwił w Craigu swoje czarne, duże, załzawione oczy.

Stojący za nimi taksówkarz nacisnął klakson. Craig wzruszył ramionami.

—  Dobra, przepraszam. Jestem po prostu spóźniony i miałem zły dzień. Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny.

Zaghlul Fuad wpatrywał się w niego dalej z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. A potem, nie odwracając się do przodu, skaso­wał licznik.

—  Miałeś zły dzień, przyjacielu? A wiesz, co mi się dzisiaj przydarzyło? Dzisiaj umarł mój ojciec.

—  Niech pan posłucha, przecież pana przeprosiłem. I przykro mi z powodu pana ojca. Czy nie moglibyśmy po prostu... — Craig wskazał głową w stronę taksówki przed nimi, która przesunęła się dalej o kolejne trzy długości samochodu. Taksówkarz z tyłu trąbił jak oszalały.

—  Mój ojciec też był pierdolonym Egipcjaninem — powie­dział Zaghlul Fuad. Wymawiał każde słowo z wielką delikat­nością. Miał piskliwy, prawie kobiecy głos. — Starał się zawsze ze wszystkich sił, tak samo, jak ja zawsze się staram. Czasami mu się nie udawało. Mnie też nie zawsze się udaje. Czasami nie udaje mi się dowieźć pasażerów tam, gdzie sobie życzą. Nie zawiozę pana tam, gdzie pan sobie życzy. Niech pan wysiada z mojej taksówki.

—  O czym pan mówi? Oszalał pan?

—  Powiedziałem: niech pan wysiada z mojej taksówki.

—  Pada deszcz, na litość boską!

—  Pada deszcz? Co pan powie? W ogóle bym nie zauważył. Craig poczuł nagły przypływ frustracji i gniewu, nad którym ledwie potrafił zapanować. Referując stanowisko swojej kancelarii na sali Sądu Handlu Międzynarodowego Stanów Zjednoczonych, stawił czoło dwa razy od siebie starszym adwokatom. Wymow­nym, twardym, siwowłosym, odzianym w srebrzyste garnitury mężczyznom o grzmiących mentorskich głosach. Ale jak miał poradzić sobie ze stukniętym egipskim taksówkarzem, którego ojczyznę właśnie nieopatrznie obraził i który miał do stracenia najwyżej parę dolców?

—  W porządku — powiedział. — Zawrzyjmy umowę. Nieza­leżnie od tego, ile wystuka taksometr, płacę podwójnie. — Wyjął portfel z krokodylej skóry i wyciągnął z niego studolarowy ban­knot. — Proszę popatrzeć. Daję panu setkę. Niech pan mnie tylko tam zawiezie. Mam bardzo ważne spotkanie z bardzo waż­nym klientem. Jestem spóźniony, i to już jest katastrofa. Ale jeśli pojawię się tam poważnie spóźniony i na dodatek przemoczony, to będzie prawdziwa katastrofa.  Chcę powiedzieć, że to bę­dzie... — Craig przerwał i przesunął palcami po grdyce.

Na twarzy Zaghlula Fuada nadal nie odbijały się żadne uczucia.

—  My, Egipcjanie, mówimy, że człowiek, który nie liczy się ze słowami, na pewno skończy z poderżniętym gardłem.

—  Naprawdę? A my, nowojorczycy, mówimy, że taksówkarz ma obowiązek zawieźć pasażera w każdy punkt miasta i jeśli tego nie zrobi, wydział komunikacji odbierze mu koncesję.

Zaghlul Fuad opuścił i podniósł niczym jaszczurka swoje ocie­nione długimi rzęsami powieki — tak, jakby chciał na zawsze zapamiętać twarz Craiga.

—  Utrata koncesji będzie niewielką ceną za pozbycie się kogoś, kto nie traktuje z szacunkiem swoich bliźnich. Proszę, niech pan wysiądzie z mojej taksówki.

—  Co to za wygłupy? Oszalał pan? Wypuścili pana z Bellevue?

—  Proszę wysiąść.

Wokół nich rozbrzmiewała ogłuszająca kanonada klaksonów.

—  Zabieraj stąd dupę, ty głupi brudasie! — usłyszał Craig. — Zjeżdżaj z drogi, sukinsynu! — Gdzie, do diabła, są gliniarze. kiedy się ich naprawdę potrzebuje, pomyślał.

Zacisnął zęby i wziął głęboki oddech. I tak stracił już kilka drogocennych minut na kłótnię. Pozostawało mu tylko jedno: wysiąść i iść dalej na piechotę. Wyjął portfel i zapisał drżącą ręką numer koncesji Zaghlula Fuada. Był tak wściekły i upokorzony, że ledwie mógł utrzymać długopis w ręku.

Otworzył drzwi taksówki. Do środka natychmiast wpadły po­toki deszczu.

—  Jesteś skończony — powiedział, grożąc palcem Zaghlulowi Fuadowi. — Rozumiesz? Postaram się, żeby odebrano ci koncesję, nawet jeśli będzie miało mi to zająć całe życie, ty głupi egipski kutasie.

—  Salaam, effendi — odparł Zaghlul Fuad bez śladu ironii w głosie.

Craig przebiegł Czterdziestą Ósmą Ulicę, klucząc między trą­biącymi hordami taksówek i limuzyn. Poniósł wysoko klapy swojej szarej marynarki od Alana Flussera, ale niewiele to pomog­ło. Deszcz zacinał lodowatymi strugami, rynsztokami płynęły rwące potoki wody, wszędzie walały się szkielety połamanych parasoli. Craig przemókł do suchej nitki, zanim dobiegł do chod­nika, a potem wdepnął prosto w kałużę i cały but zalała mu lodowata woda.

Podniósł jeden z połamanych parasoli, potrząsnął nim i pró­bował go otworzyć, ale parasol był sztywny niczym martwy pterodaktyl, więc po chwili, klnąc głośno, rzucił go z powrotem na ziemię. Swój własny płaszcz i parasol zostawił w kancelarii Fishera i Bellmana na siedemdziesiątym szóstym piętrze World Trade Center II. Co gorsza, zostawił tam również swój przenośny tele­fon, mając zamiar zabrać wszystko po lunchu. Niestety lunch przedłużył się aż do godziny siódmej pięć, kiedy Khryssna obu­dziła go pocałunkiem, pytając: „Czy nie musisz już przypadkiem wyjść?"

A potem odgłos pierwszego gromu zatrząsł szybami mieszkania Khryssy i z kominka spadł pluszowy miś, którego dał jej kiedyś w prezencie.

Teraz mógł tylko biec truchtem do Petrossiana, mając nadzieję, że Steven dotrzyma towarzystwa panu Ipi Hakayawie, a kelner znajdzie dla niego suchy garnitur. Będzie musiał wymyślić jakąś niesamowitą historię, żeby usprawiedliwić swoje spóźnienie. Z całą pewnością nie mógł poinformować pana Hakayawy, że spędził całe popołudnie w łóżku ze swoją dziewiętnastoletnią kochanką. Może powie, że zmarł mu ojciec.

Tupiąc głośno, zbliżał się do Broadwayu. Gęste brązowe włosy oblepiły mu czaszkę i wyglądał teraz, jakby miał na głowie pływa­cki czepek. Był dużym, zdrowym mężczyzną i w ogóle nie przy­pominał z wyglądu swego ojca (który umarł przed ponad siedmiu laty na raka płuc). Miał kwadratową, mięsistą twarz, która lu­dziom kojarzy się na ogół z zamożną farmerską rodziną albo dynastiami demokratycznych polityków. Jego obecny wygląd z pewnością nie przywodził na myśl astmatycznego dzieciństwa, spędzonego w obskurnej kamienicy bez windy przy Lispenard Street, ani bladego samotnego chłopca w okularach i zrobionej na drutach zielonej wiatrówce, z powodu której tak bezlitośnie mu dokuczano.

Kiedy tak biegł, rozchlapując kałuże na Czterdziestej Ósmej Ulicy, mógł być przemoczony do suchej nitki i zdyszany, ale wciąż sprawiał wrażenie zamożnego i wpływowego obywatela i pewnie dlatego kuląca się w wejściu do drogerii K-Plus dziew­czyna z kręconymi włosami wyskoczyła nagle na chodnik i złapała go za rękaw.

—  Niech pan mi pomoże!

—  Puszczaj! — zawołał, próbując się wyrwać, ale ona nie dawała za wygraną.

—  Niech pan mi pomoże! Musi mi pan pomóc...

Craig zatrzymał się, czując chlupoczącą w butach wodę. Dziew­czyna ściskała go za rękaw, jakby miała za chwilę utonąć, i tak rzeczywiście wyglądała. Miała okrągłą, spuchniętą białą twarz, a z czoła i nosa płynęła jej zmieszana z krwią woda. Ubrana była w mokrą kurtkę z czarnej skóry oraz krótką czarną spódniczkę i kuśtykała na połamanych obcasach. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście, szesnaście lat.

—  Niech pan mi pomoże! — powtarzała piskliwym, zdyszanym głosem. — Wciągnęli tu moją przyjaciółkę! Wciągnęli tu moją przyjaciółkę! Niech pan mi pomoże!

—  Posłuchaj, wezwę gliniarza — powiedział jej Craig. — Ty zostań tutaj. Słyszysz mnie? Zostań tutaj, a ja wezwę gliniarza.

—  Musi mi pan pomóc, oni ją gwałcą! Proszę! Musi mi pan pomóc! Craig złapał ją za ramiona.

—  Spokojnie, opanuj się!  Kto gwałci  twoją przyjaciółkę? Gdzie?

Dziewczyna obróciła się i wskazała drzwi do drogerii. Dopiero teraz Craig zorientował się, że sklep jest zamknięty i opuszczony. Obok reklam Pepto-Bismolu, Maaloxu i Yaseline Intensive Care na brudnych zaczernionych szybach nalepione były paski z napi­sem „Sprzedaż z powodu bankructwa". Drzwi były uchylone, ale wewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność.

Craig puścił dziewczynę i zajrzał bez zbytniego entuzjazmu do środka. Wokół niego bębniły krople deszczu, głośne jak stojąca owacja. Trąbiły klaksony, wyły syreny. Dziewczyna spoglądała na niego swoimi podobnymi do rodzynek czarnymi oczyma, trzę­sąc się cała i nie zwracając uwagi na kapiącą jej z podbródka krew.

—  Proszę, niech pan mi pomoże, oni ją gwałcą — wymam­rotała.

Craig podniósł rękę do twarzy i otarł wierzchem dłoni krople deszczu.

—  Ilu ich jest? — zapytał.

—  Tylko dwóch. Proszę, niech pan mi pomoże.

Obejrzał się do tyłu, ku Ósmej Alei, a potem spojrzał w przeciw­ną stronę, w kierunku Broadwayu. Wszystkie korkujące ulicę samochody miały pozamykane szczelnie szyby. Chlapiąc wodą ruszył do najbliższej taksówki i zapukał w okno kierowcy, jednak ten potrząsnął tylko przecząco głową. Omijając głęboką kałużę, podbiegł do następnego samochodu, niebieskiego buicka, z sie­dzącym za kierownicą łysiejącym biznesmenem w samej koszuli, i postukał również w jego szybę, ale biznesmen zablokował wszyst­kie drzwi i nawet nie obrócił się w jego stronę.

Craig zapukał po raz drugi w szybę buicka.

—  Gwałcą tutaj dziewczynę! Słyszy mnie pan? Gwałcą tutaj dziewczynę! Niech pan wezwie gliniarzy, to wszystko, co musi pan zrobić!

Biznesmen mruknął coś i przejechał kilka jardów dalej. Craig wyprostował się, ociekając wodą i czując, jak ogarnia go desperacja. Dziewczyna ponownie złapała go za ramię.

—  Proszę! — krzyczała. — Proszę!

—  Słuchaj! — zawołał, próbując przebić się przez uliczny hałas i szum deszczu. — Czy któryś z nich jest uzbrojony? Czy mają pistolety, noże albo coś w tym rodzaju?

Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. Jej twarz była śliską maską lepkiej, rozwodnionej deszczem krwi.

—  Jest ich tylko dwóch. Proszę...

Co tam, do diabła, pomyślał Craig. I tak jestem już spóźniony. I tak zmoczył mnie deszcz. Na Boga, dam sobie przecież radę z dwoma wyrostkami. Na pewno nie są zbyt sprawni. Wątpię, czy przebiegają każdego ranka sześć mil i ćwiczą trzy razy w tygodniu w adwokackim klubie sportowym. Zresztą jestem w tej chwili wystarczająco wkurzony, żeby poradzić sobie z każdym.

Ruszył z powrotem w stronę uchylonych drzwi. Dobiegał zza nich zapach wilgoci, pleśni i uryny. Pchnął drzwi szerzej i utkwił wzrok w ciemności.

—  Jest tam kto? — zawołał. — Jeśli mnie słyszycie, wynoście się stąd, do diabła, i to szybko!

Nie było żadnej odpowiedzi. Tylko szmer cieknącego po mu­rach deszczu. Oczy Craiga przyzwyczajały się stopniowo do ciem­ności. Zobaczył przed sobą rząd pustych regałów.

—  Jak się nazywa twoja przyjaciółka? — zapytał dziewczynę.

—  Susan — odparła, mrugając prawym okiem, jakby nie spo­dziewała się, że jej uwierzy.

—  W porządku. — Craig sięgnął do kieszeni i wyjął dziesięć centów. — Wezwij gliniarzy i ambulans, a ja poszukam tej twojej przyjaciółki.

Dziewczyna pokuśtykała w stronę Ósmej Alei, ocierając twarz chusteczką. Craig stał w wejściu i obserwował ją przez kilka chwil, nie dosyć długo jednak, żeby zobaczyć, jak się obraca i na jej twarzy pojawia się uśmiech.

Wszedł do pogrążonej w mroku drogerii, stąpając po potłuczo­nym szkle i piasku.

—  Susan! — zawołał. — Jeśli mnie słyszysz, Susan, musisz tylko krzyknąć albo dać jakiś znak. Kopnąć obcasem w podłogę, cokolwiek.

Przystanął przy rzędzie regałów i zaczął nasłuchiwać. Z począt­ku nie słyszał kompletnie nic, ale potem dobiegło go cichutkie kapanie. Trapp, trapp, trapp, jakby ktoś stukał obcasami po podłodze z surowych desek. Woda kapała również z jego gar­nituru — miękkie nieregularne plip, plop, plip. Zaczął podejrze­wać, że nikogo tutaj nie ma; że dziewczyna z zakrwawioną twarzą zrobiła mu głupi kawał. W Nowym Jorku, gdzie po ulicach szwendało się tylu świrów, wszystko było możliwe.

—  Susan? — zawołał.

Minęła prawie cała minuta i nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Chciał już odwrócić się i odejść, kiedy dobiegło go nagle stłumione kwilenie. Przypominało miauczenie kota, ale niezupełnie. Bardziej już dźwięk, jaki wydaje dziewczyna z zakneblowanymi ustami.

Ruszył po omacku w głąb sklepu.

—  Susan? To ty, Susan? Jeśli mnie słyszysz, kopnij obcasem w podłogę. Śmiało, kopnij!

Dał kolejny krok do przodu i natknął się na stos drucianych półek i stojaków. Odsunął je na bok, ale potem nadepnął na kilka leżących na podłodze szyb, które pękły z ostrym brzękiem pod jego podeszwą.

Właśnie z powodu tego brzęku nie usłyszał, kiedy ktoś podbiegł do niego i uderzył go z całej siły w żołądek.

Nieraz już w życiu porządnie oberwał — uprawiając boks, racąuetball i inne sporty — ale nigdy nie otrzymał takiego ude­rzenia. Runął do tyłu na stos drucianych półek i potłuczone szkło, jakby potrąciła go rozpędzona taksówka. Jego głowa ude­rzyła w ścianę ze strasznym głuchym łomotem i przygryzł sobie górną wargę. Był tak oszołomiony, że nie mógł oddychać, a kiedy oparł się o podłogę, próbując się podnieść, lewą dłoń pokaleczyły mu ostre jak brzytwa okruchy szkła.

A potem ktoś złapał go za klapy marynarki i podniósł na nogi. Ktoś młody i szczupły, pachnący deszczem, papierosami i al­koholem.

Był także ktoś inny. Ktoś, kto stał bardzo blisko za jego ple­cami. Zbyt blisko, żeby żywić przyjazne zamiary.

—  Co tutaj robisz, koleś? — zapytał ten, który stał z tyłu. — Ktoś cię tutaj zapraszał?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin