Kres Feliks - Sorgethergeft.rtf

(99 KB) Pobierz
Feliks W

Feliks W. Kres

Sorgethergeft

 

Z NF 7/96

Zrodzeni z nocy, kamienia i grzechu kobiety - tak brzmi napis, wyryty w głazie, od wieków leżącym przy Rozstajnych Drogach w Carhon-See. Jak wieść głosi, słowa te   dotyczą niezwykłego, okrutnego plemienia kotów-olbrzymów, z pogranicznych lasów Nordii, Hostenne i Saywanee...

Mordercy bądź Zabójca - tak się zwali i jedno w swym języku dla obu tych słów mieli imię...

(Mroki - opowieść o wydarzeniach sprzed wieków)

Feliks W. Kres

Sorgethergeft

W samym sercu Saywanee, kilka mil ledwie od północnych skrajów Puszczy Bukowej, leży dość wysokie, strome wzgórze, uwieńczone koroną ruin. Ponure to miejsce - i cieszące się bardzo złą sławą. Niegdyś ruiny były zamkiem, czarną, barczystą budowlą z kamienia. Jej lochy widziały wiele śmierci i cierpień, słyszały wiele skarg, jęków, płaczu.  Pozostały ruiny. Lecz zła sława miejsca nie zginęła. Nikt tam nie zagląda, choć podobno pod gruzami leżą wielkie skarby. Ale chodzą słuchy, że strzeże ich duch złej władczyni, księżnej Morany, pani Zamku Ahar. Przeklętej kobiety, którą zgubiła - niesamowita i ohydna, jak całe jej życie - miłość do kota-Mordercy. 

Czarne Wieki dawno przeminęły, dawno zło straciło władzę nad światem. Wystarczy jednak ujrzeć wzgórze Ahar, jego drapieżny stok, łysiny skał pośród zgniłozielonej trawy, wreszcie owe czarne ruiny, by dać wiarę, że - choć pokonane - zło nie przepadło bez reszty... Że drzemie gdzieś, choćby w leśnych  ostępach... choćby w owych gruzach. Że powróci, a wraz z nim - jego słudzy.

Niewielka najpierw wioska, leżąca opodal Ahar, rozrosła się znacznie, powstał kościół drewniany, później zbudowano drugi - już z cegły. Linon Światły, książę Saywanee, pojął za żonę córkę swego stryja, władcy ościennej Nordii. Nordia ożywiła handel z Hostenne, bo najprostszy i najkrótszy szlak wiódł przez Saywanee. Zaniedbana droga, szerokim łukiem obchodząca Wzgórze Ahar, została naprawiona. Ayonna, wieś z dwoma kościołami, uzyskała prawa miejskie, a z czasem prawo składu. Karawany kupieckie płynęły z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód. W Ayonnie pojawiły się dwie nowe oberże, obok dwóch już istniejących. Posterunek straży miejskiej wzmocniono, potem przybyła do miasta półkompania muszkieterów książęcych. Raz po raz bawiły przejazdem znaczniejsze osobistości: a to możny szlachcic ze swą służbą, to znów książęcy urzędnik, a całkiem niedawno - nawet biskup.

Niewielkie, ale już bogate miasto tętniło życiem.

Ponure wzgórze patrzyło nań wyłupiastymi ślepiami głazów,

których nie chciała pokryć gleba, które omijała trawa. Tylko korona ruin straciła swą pierwotną czerń, omszała, pokryła się zielenią coraz wyższych chwastów.

I ciągle nie było odważnych, gotowych wydrzeć zamkowi dawne skarby. Dziwna rzecz: niejeden zuchowaty młodzian-zabijaka zapewniał przyjaciół przy winie, że już jutro - co to jutro! dziś, zaraz! - wyruszy po bogactwa, drwiąc z bajek, wyśmiewając legendy i za nic mając ponurą przeszłość miejsca. Ten i ów pojechał nawet ku wzgórzu...

Wszyscy zawrócili.

Dziwna moc strzegła tego pomnika i grobowca zarazem;

pomnika-grobowca cieni, śmierci i zbrodni.

Był parny, letni wieczór. Zanosiło się na burzę, ale tu, pod dachem obszernego zajazdu, można było kpić sobie z błyskawic i ulewy. Toteż kupcy (o których wielce się w oberży starano) nie kryli zadowolenia. Może mniej powodów do szczęścia mieli, pilnujący cennych wozów, pomocnicy kupieccy, z kijami w garści przechadzający się po majdanie.

Lecz cóż - zgodnie z prawem składu towar miał być

następnego dnia wystawiony na sprzedaż; należało pilnować,

by w nocy wozy nie stały się lżejsze.

Niezłe wino, dobywane wprost z chłodnej piwnicy, a także obfity posiłek, sprawiły, że rozmowa przy długim, solidnie zbitym stole toczyła się coraz żwawiej. Gwar wywabił z izb noclegowych paru innych gości; pora nie była jeszcze bardzo późna, a kupcy, jako bywalcy wielu stron świata, zawsze mieli ciekawe wieści w zanadrzu.

Oberżysta, człek nie w ciemię bity, wiedział z doświadczenia, że takie właśnie wieczorne pogawędki, jeśli tylko zaraz nie umrą, przeciągają się łatwo do późnej nocy.

Zaś całonocna biesiada znaczyła akurat tyle, co pieniądz:

goście jedli i pili, a popiwszy - sypali groszem tym chętniej. Skwapliwie donosił więc coraz nowe flaszki, słuchał wywodów, czasem (niby przypadkiem) wtrącał jakieś słówko, by zaognić rozmowę, udawał głupiego, dziwiąc się rzeczom oczywistym, co - jak wiadomo - jest najlepsze, by rozwiązać język i dać mówcy sposobność do pouczeń. Wreszcie, widząc dobry skutek swych zabiegów, usunął się w cień i baczył tylko, by wina nie zabrakło.

Jeden wszakże gość nie bardzo się obrotnemu karczmarzowi podobał. Był szlachcicem, i to chyba zamożnym. Pił jednak wstrzemięźliwie, jadł niewiele, nie opłacił noclegu. Zdaje się, że czekał na kogoś. Może jednak było inaczej, albowiem czas płynął, a szlachcic wciąż samotnie trwał w swoim kącie, nie przejawiając nawet śladu irytacji czy zniecierpliwienia.

Akurat na krótko po północy wprawne ucho gospodarza pochwyciło stukot końskich kopyt na majdanie. Zaspanego pachołka siłą trzeba było wyganiać z kąta, w którym drzemał.

- Nuże, obwiesiu! - ponaglał go rozeźlony pryncypał. - Cóż to, darmo chlebem gardło napychasz? Nuże, gość zajechał!

Jednak nim pachoł pobiegł, by pokazać drogę do izby i zająć się koniem przybyłego, drzwi otwarły się, wpuszczając chłodną noc i porywy wiatru, niosącego pierwsze krople wzbierającej ulewy. Podróżny zatrzymał się w progu, wzrokiem ogarniając rozochoconych biesiadników, potem śpieszącego ku niemu wyrostka i oberżystę.

Drzwi pozostały otwarte, kilka głów zwróciło się ku nim. Chciano wołać, że zimno... Zamiast tego, głosy milkły kolejno.

Mężczyzna - był to szlachcic ogromnego wzrostu odziany w szkarłat i czerń - przytrzymywał lekko kapelusz z białym pióropuszem, drugą rękę zaś opuścił na gardę rapieru. Twarz zdradzała lat najwyżej czterdzieści, jednak wąsy i niewielka bródka były gęsto przetykane siwizną. Oczy, skryte pod namarszczonymi brwiami, spoglądały uważnie, badawczo, ale i - by nie rzec: wrogo...

Pachołek, przewiercony tym spojrzeniem, wystraszył się wyraźnie, bo stanął, popatrując to na gościa, to na oberżystę.

Cisza trwała przez parę długich chwil.

- Szukam kogoś - rzekł szlachcic, bez słowa powitania i

najwyraźniej nie zamierzając postąpić dalej w głąb izby. Wymawiał wyrazy z cudzoziemska, trudno jednak powiedzieć, jaki był jego ojczysty język.

Zaraz potem przenikliwe spojrzenie pobiegło ku mrocznemu zakątkowi izby. Siedzący tam od wielu godzin szlachcic powstał i, skinąwszy głową, uczynił dwa kroki w stronę szkarłatnego olbrzyma.

- Czekam na kogoś - rzekł równie zwięźle, spoglądając z uwagą.

Człowiek ten mógł mieć lat tyle samo, co przybyły. Ustępując mu wzrostem, nosił się jednak równie dumnie i godnie. Odziany był w barwy zielone, brązowe i czarne, podkreślone białymi koronkami.

Obaj mężczyźni przez chwilę oceniali się wzrokiem, po czym wymienili ukłony. Przybysz usunął się cokolwiek, by dać tamtemu przejść przez drzwi.

- Wielmożni panowie - zagadał oberżysta, odzyskując głos - po nocy... w taką noc...

Mężczyzna w szkarłacie cisnął coś do góry; oczy wszystkich podążyły za złotym migotaniem. Karczmarz chwycił monetę i ze zdumieniem patrzył na dukata z książęcej mennicy, wartego więcej, niż dwaj mężczyźni mogli przejeść i przepić w trzy dni. Gdy uniósł wzrok, by dziękować - szlachciców już nie było.

Grube, ciężkie krople coraz gęściej padały na gościniec. W oddali grzmiało. W czerni nocy niewyraźnie majaczyły sylwetki dwóch jeźdźców. Konie szły drobnym kłusem. Dziwnie głucho niósł się odgłos uderzających o ziemię kopyt.

U zbiegu dwóch dróg prowadzący mężczyzna wstrzymał wierzchowca. Szarzały w mroku pióra przy kapeluszu.

- Tu poczekamy - powiedział.

- Czemu właśnie tu?

- Moi ludzie - padło krótkie wyjaśnienie. - Wyjechałem

naprzód sam, po cóż ciągnąć do miasta zbrojne sługi?

- Chcesz, kawalerze, strzelać do upiorów z muszkietów?

- Upiorów... Mości hrabio, nie wierzę w upiory.

- A w co wierzysz, kawalerze?

- W nic.

- Nawet w Boga? W magię, w przeznaczenie? - pytał

mężczyzna w koronkach.

- Ja jestem przeznaczeniem, panie hrabio. Przeznaczeniem każdego, kogo przeznaczeniem być zechcę.

Dziwna rozmowa urwała się. Mężczyźni nieruchomo tkwili w siodłach, spoglądając wyczekująco w kierunku, z którego prowadziła boczna droga. Nasłuchiwali, ale szmer deszczu i nadchodzące pomruki burzy głuszyły wszelkie inne dźwięki. Za to błyskawice służyły dobrym światłem - coraz jaskrawsze, coraz bliższe.

- Jadą.

Białozłote pęknięcie zalśniło na niebie, wyławiając z

ciemności szkarłatną szatę mówiącego. Hrabia pochwycił spojrzeniem trzech konnych, zdążających ku nim, i zapytał:

- I cóż waszmość poczniesz z tym wojskiem?

Olbrzym, zdaje się, nie dosłyszał kpiny w głosie swego

towarzysza, bo odparł spokojnie:

- Mości hrabio, nająłeś mnie pan za ogromne pieniądze. Jestem wart swojej ceny. Wiem, co czynię. Ci ludzie mogą się przydać.

Po czym dorzucił jeszcze:

- Natomiast pan jesteś całkiem zbędny, drogi hrabio. Na co przyda się twoja szpada w tych ruinach, skoro już moja tam będzie?

- Kawalerze - rzekł z pewną wyższością wezwany - zważ proszę, że nie tylko szpadę tam niosę. Niosę także głowę.

By zostawić... - powiedział sobie najemnik.

Trzej jeźdźcy dotarli do zbiegu dróg. Zagadnięto krótko,

olbrzym opowiedział się - niepotrzebnie, bo właśnie kolejna błyskawica przecięła czarne niebo. Nie padło ani jedno zbędne słowo. Ruszono w milczeniu.

Hrabia i jego towarzysz podążali na czele, kilka końskich długości przed tamtymi.

- Mości Hamirez - odezwał się hrabia - z jakiego pan kraju pochodzisz?

- Nie z tego, co Del Velarowie.

Powiedzże mi, panie kawalerze, czy to tak trudno być

grzecznym?

- Trudno, na honor... Usłyszałem dziś od waszmości sto pytań. Czy ja zadałem choć jedno, gdyś wynajął mnie i moją szpadę, panie hrabio? Wyznaczyłem cenę i stawiłem się w miejscu, określonym przez twego posłańca. Czego pragniesz jeszcze?

- Ale dobrze, Del Velaro... - rzekł po chwili olbrzym. - Słyszałem o waszmości niejedno i prawda jest, iż rzadko wstępuję na służbę do człowieka mężnego... Zwykle pożądają mych usług ludzie słabi i mali. Teraz jest inaczej, to dobrze. A zatem, hrabio... - czyś słyszał kiedy słowo:

Sorgethergeft?

Hrabia oniemiał.

- Nie może być... - rzekł wreszcie.

- A jednak, mości hrabio. Chciałeś tej wiedzy, więc ją

masz.

- Jesteś, kawalerze...

- Jestem martwy, hrabio. Martwy jak skała albo kamień. I

tak samo wieczny.

Hrabia Del Velaro nie miał skóry strachem podszytej, jednak prawda o pochodzeniu człowieka, za którego usługi zapłacił, wstrząsnęła nim do głębi.

Na Boga! - mówił sobie raz po raz. - To człowiek... to istota stamtąd... Z zaświatów. Zmarły, któremu kazano przeżyć własną śmierć, istnieć dalej w imię celu, którego nikt nie zna, nawet on sam... Ile lat już krąży po ziemskim padole? Czyja dusza objęła w posiadanie ciało, opuszczone przez inną? Dobry Boże! Gdybym wiedział, gdybym mógł przewidzieć... Ale jakże mogłem, jakim sposobem?

Co jakiś czas spoglądał ku majaczącej tuż obok czarnej, ogromnej sylwetce i za każdym razem widziała mu się bardziej ponura i wroga.

- Mości hrabio - rzekł niespodziewanie Hamirez, czytając chyba w myślach - jak długo zamierzasz pan drążyć sprawy, które od ciebie nie zależą? Oto wzgórze, ku któremu zmierzamy. Rozważ waszmość, czy nadal pragniesz poznać jego tajemnice.

W samej rzeczy - droga uciekała w prawo, a wprost przed sobą ujrzał Del Velaro czarniejszy od nocnego nieba, krępy masyw. Błyskawice wciąż na nowo zapalały kontury wzgórza i złowrogich ruin.

- Czemu w nocy?

Hrabia nie spostrzegł nawet, że swą wątpliwość

wypowiedział głośno. Tym bardziej się zdumiał, gdy odpowiedziano:

- Nie w nocy, lecz o brzasku. Północ dawno minęła, hrabio, mamy zaś wczesne lato. Wkrótce świt.

Hamirez zjechał z traktu i podążył wprost ku wzgórzu. Del Velaro skierował konia jego śladem, podobnie milcząca czeladź.

- Kim są ludzie, których wiedziesz, kawalerze?

Nie było odpowiedzi.

Burza wzmogła się nagle, wiatr, jakby pchnięty

niewidzialną mocą, uderzył jeźdźców, porywając kapelusz hrabiego i szarpiąc peleryny. Błyskawice rozdzierały niebo, następując po sobie z niebywałą szybkością, w ich świetle widać było posępny, świerkowy zagajnik u stóp Ahar. Ocierając deszcz z twarzy, ujrzał Del Velaro pomiędzy drzewami mokrą ciemność, której nie zmogły lśnienia piorunów.

W nocy ważą się losy - przyszło na myśl hrabiemu stare porzekadło.

Nie wiedział przecie o starodawnej formule, z której porzekadło owo wzięło początek: Burza, wiatr i mrok są tłem Losu; wtedy najwyraźniej widać jego węzły...

Wkrótce zanurzyli się w świerkową ciemność. Hrabia raczej odgadł niż dostrzegł, że Hamirez zsiadł z konia. To samo uczynili jego ludzie.

Burza odchodziła powoli.

- Mości hrabio - rzekł Hamirez swym powolnym,

pobrzmiewającym obcymi akcentami głosem - jesteśmy u celu. Mój człowiek zostanie tu, by pilnować koni. Zostań waszmość i ty. Wiedz, że nie przywykłem działać, gdy patrzy mi się na ręce.

- Mości Hamirez - odparł spokojnie wezwany - zapytałem, skąd pochodzisz i doprawdy tego żałuję... Nie widzę jednak, czemu miałbym przyjąć posadę koniucha? Mam misję, której część wypełnią twoje ręce, to prawda. Kupiłem je wszakże i mam prawo patrzeć na nie tyle, ile mi się spodoba.

W ciemności rozbrzmiał krótki śmiech.

- Oto, hrabio. Prawda, że pomimo twej nieposkromionej

ciekawości, masz pan wielką zaletę: a to dzielność, która musi się podobać każdemu. Nie żyw urazy, jeśli moje obejście znajdujesz zbyt prostackim. Nie wiesz waszmość, jak rzadko zdarza mi się - rozmawiać.

To nieoczekiwane wyznanie zdumiało hrabiego Del Velaro.

- Ruszajmy zatem - rzekł Hamirez. - Weź waszmość

pistolety i osłoń dobrze panewki.

- Kawalerze...

- Mości hrabio!

Zaległa krótka cisza.

- Mości hrabio. Twierdzisz, że kula tu niewiele pomoże.

Niech tak będzie. Rozważ jednak, czy może zaszkodzić? A gdy w samej rzeczy może, to wyłóż mi waszmość, dlaczego i jakim sposobem?

Po dwóch sekundach Del Velaro wyjął broń z olstrów przy kulbace.

Ruszyli.

Burza przeminęła, ale świt z wielkim trudem przedzierał się przez ciężkie chmury deszczowe, wciąż jeszcze wiszące nad ziemią. Stara droga, wiodąca na szczyt wzgórza, przed wiekiem już zginęła, pochłonięta przez zielsko, rozmyta przez ulewy... Czterej ludzie z trudem podążali ku przygarbionym na szczycie ruinom.

Nie wiadomo, o czym myślał i co czuł Hamirez. Czy ciało, a więc i serce, zrodzone, by służyć jednej duszy, może zadrżeć potem z trwogi, zrodzonej w duszy innej? Jednak dwaj słudzy Hamireza, uzbrojeni po zęby i objuczeni różnymi bagażami, z każdym krokiem wyraźnie tracili animusz, coraz częściej oglądając się na swego pana. Podobnie Del Velaro, mężnie zrazu stawiający czoła nieokreślonemu lękowi, z coraz większym trudem odpierał jego ataki.

- Cóż to jest, na Boga! - rzekł wreszcie, zachrypniętym głosem. - Odezwijże się, Hamirez! Czy czujesz?

Odziany w szkarłat i czerń, olbrzymi mężczyzna przyśpieszył tylko kroku. Wyminął swych pachołków drżących tak, że rury muszkietów zsuwały się im z ramion - i podążył dalej ku szczytowi.

- Hamirez!

Wezwany stanął i odwrócił się z wolna. Służący krzyknęli

przeraźliwie, hrabia cofnął się uderzony widokiem ociekającej krwią twarzy tamtego. Na jego oczach pękały policzki, ukazując kości i żywe mięso, odsłonięte zęby były spróchniały i czarne.

- Za-wróć - padło niewyraźnie, charkotliwie. Ramię ohydnego, rozpadającego się stworu pokazało zagajnik u stóp wzgórza. - Za-wróć...

Jeden ze służących, zapomniawszy o dźwiganej broni, cofał się krok po kroku, drugi drżącymi dłońmi odwiódł kurek muszkietu. To, co było niedawno ich panem, sięgnęło po pistolety. Lufy rozbłysły kolejno. Hrabia poczuł na twarzy gorący oddech przelatującej tuż obok kuli. Uciekający pachołek upadł na ziemię, trafiony w plecy.

- Zawróć, hrabio - rzekł Hamirez, spoglądając jednocześnie na pozostałego przy życiu sługę, opuszczającego lufę muszkietu. - Widzę, mój chłopcze, że otrzymasz podwójną zapłatę, będziesz musiał bowiem sprostać podwójnemu zadaniu.

Del Velaro otarł pot z czoła, wciąż myśląc o koszmarnym złudzeniu, któremu uległ przed chwilą.

- Zawróć, Del Velaro! - powtórzył raz jeszcze olbrzym. - Widzisz przecież, że pożytek z ciebie żaden! Wierzysz w duchy, waszmość! Jak chcesz sprostać temu, w co wierzysz?

Rzucił pachołkowi dymiące pistolety. Ten natychmiast zaczął je nabijać na nowo. Hamirez podjął z ziemi muszkiet zabitego, podsypał suchego prochu na panewkę i podał broń hrabiemu.

- Strzelaj z tego waszmość do wszystkiego, co budzi twój strach. Gdy to będzie kościotrup, to mierz w czaszkę - poradził szyderczo - bo inaczej kula przeleci. Ta zacna broń poradzi sobie z tym wszystkim, z czym ty sam poradzić sobie nie zdołasz.

Wziął od służącego pistolety i nie oglądając się poszedł dalej.

Wciąż z bijącym mocno sercem, ale i ze wstydem na twarzy - hrabia ruszył także.

Ale niezwykłe lęki nie przepadły, przycichły tylko nieco.

Wróciły wkrótce ze zdwojoną mocą.

Co to jest? - pytał sam siebie hrabia, po równo strwożony i zdumiony; wiedział przecie, że bojaźń niełatwo się go ima. Del Velaro, hańbisz się tchórzostwem! Otrząśnijże się, masz wielką misję do spełnienia... A tym dwóm tutaj ufać niepodobna! Oni widzą tylko złoto, nic więcej, lekce zaś sobie ważą sprawy, za które ty gotów jesteś oddać życie! Przeto weźże się w garść, bo od ciebie tu wszystko zależy!

Tak klarował sobie hrabia, przekonywał i tłumaczył, pokonując obcą mu dotąd słabość ducha. Jednak opuściwszy na chwilę spojrzenie, dostrzegł, iż ręce trzymające muszkiet drżą mu mocno - i nie od ciężaru broni... Zaraz potem ujrzał, że zwalnia, że stoi... że prawie się cofa... Uniósł oczy i zamarł: byli na szczycie, u stóp ruin.

Hrabia nigdy nie widział z bliska tych murów - tak jak od wieku nie widział ich prawie nikt inny. Rozumiał, że ruiny - a już ruiny Zamku Ahar - wcale nie muszą być przyjemne... Przecież to, co zobaczył, przeszło wszelkie oczekiwanie...

Te mury żyły.

Spod mchów i wszelkiego zielska, okrywającego poczerniałe

ze starości kamienie, spływała wolno jakaś maź, jak krew z otwartych ran czy też prędzej - jak ślina... Wieża bramna, przy resztkach której stali, patrzyła pustymi oczodołami strzelniczych okien, nierównych, poszczerbionych przez czas. Zapadnięty dach był jak roztrzaskany ciosem czerep; hrabia mógłby przysiąc, że zbutwiałe krokwie tkwiły w czymś, jak zgniłe zwoje mózgu. Przy tym... ruiny poruszały się lekko, nierytmicznie, jak pierś śmiertelnie rannego człowieka.

Del Velaro zebrał się w sobie i postąpił krok naprzód.

- Kawalerze - powiedział, odrywając wzrok od murów - nie

ucieknę, parol...

Coś, co zwykle było w jego ustach żartem, zabrzmiało teraz jak desperackie, uczynione z wysiłkiem zapewnienie.

- ...powiedzże mi jednak, czy obaj widzimy to samo? Na honor - ciągnął hrabia, bo własny głos dziwnie dodawał mu otuchy - radbym wiedzieć, czy owe zwidy są tylko moim udziałem, czy też raczej...

- Del Velaro - przerwał tamten - może pora, byś mi waszmość powiedział, czego tu właściwie szukamy? Jakich to skarbów? Widzę, że za godzinę majaki już do cna wybiorą rozum waszmości. Może lepiej zatem przełożyć nieco wiedzy do mojego?

- Pójdźmy jednak - rzekł ruszając. - Nie mam we zwyczaju wystawać przed drzwiami... choćby nawet tak wielkimi, jak te.

Zapuścił się w czeluść bramy.

Hrabia zagryzł wargi i gotów już był ripostować ostro...

Jednakże mury stały nieruchome i martwe, nie broczyły z ran... i słuszność była przy Hamirezie.

Zamkowy dziedziniec pokrywały gruzy. Jak i wszędzie - tu także obficie pleniło się zielsko.

- A zatem, mości hrabio? Wyjaw mi pan, proszę, sekret tego wzgórza.

- Niemożliwe, byś nie słyszał, kawalerze - odparł wezwany, spoglądając dokoła.

- Nie słyszałem. A może nie uwierzyłem?

- Więc posłuchaj waszmość i uwierz.

- Przed wiekami - zaczął hrabia - świat nie był gorszy ani lepszy od tego, w którym żyjemy. Potem przyszedł książę Gidor, zwany też Gidorem Północnym, a wraz z nim jego magia. Rozproszona, potrafiła przecież pokonać dawnych władców Saywanee, a także Nordii i Hostenne. Gdy wojnę zakończono, cała potęga owej magii skupiona została w pięciu Rubinach Przeznaczenia. Dwa z nich stały się własnością Morany, pani na Ahar. Przeklęta księżna, igrając z potęgą zaklętą w Rubinach, wyzwoliła jeszcze większe zło, niż to, które przyniósł Gidor. Nastały Czasy Mroków. Upłynąć musiało stulecie, nim owo niepojęte zło odeszło. Czai się jednak, gotowe powrócić na nowy zew Rubinów. Te klejnoty są tu, w Zamku Ahar. Pierwszą rzeczą jest je odnaleźć, drugą - zabrać do pustyń zaryjskich, gdzie każda magia traci moc i zniszczyć, a proch rozsypać wśród bezkresnych piasków. Oto moje zadanie.

Zaległa cisza, nie mącona nawet porannym krzykiem ptactwa. Na Wzgórzu Ahar ptaki nie gościły nigdy.

- Niemożliwe - rzekł wreszcie Hamirez - byś pan, drogi hrabio, człowiek w końcu rozumny, wierzył w takie bzdury?

Hrabia poczerwieniał.

- Mości kawalerze - odparł, przygryzając wąsa - żądałeś,

bym ci powiedział, po co tu przyszliśmy. Otrzymałeś odpowiedź. Jest dla mnie obojętne, co uznajesz za bzdury, co zaś za rzeczy ważkie. Proszę jednak: nie wyprowadzajże mnie z równowagi!

- Ależ panie hrabio - powiedział spokojnie tamten - czyż ja mówię, że nie będę szukał twoich rubinów? Zapłaciłeś mi za wyprawę po skarby; po równo mogę szukać tu klejnotów, jak i szczęki wielkoluda... czy też czegokolwiek zgoła. Nie płaciłeś mi jednak za milczenie ani za to tym bardziej, bym zaprzestał używania rozumu. Rubiny, choćby tak wielkie, jak kurze jaja, łatwo mogą być na świecie, czemu nie? Moja imaginacja nie radzi sobie z tym tylko problemem, jak mieści się w nich całe zło świata?

Powstał ze zwału kamieni, spojonych jeszcze, tu i ówdzie, poczerniałą, kruchą ze starości zaprawą.

- Powiedziałem waszmości, co myślę. Na tym koniec. Gdzie są zatem schowane te rubiny? Czy może w lochach? Są tu lochy, mości hrabio?

- Całe wzgórze - odparł zapytany, tłumiąc gniew i puszczając mimo uszu ironiczny ton tamtego. - Drążono je latami... padły przy tej pracy setki, jeśli nie tysiące zniewolonych przez Ahar ludzi.

Jeśli niewolnicza praca ludzi sprzed dwóch wieków poruszyła sumienie Hamireza, to nie dał tego poznać po sobie.

- Chodźmy więc - mruknął, przyzywając dłonią pachołka, by szedł za nim.

Uczynili może dwa kroki i hrabia spostrzegł właśnie, że złowrogie tchnienie, wyzwalające ów niemożliwy do okiełznania lęk zelżało wyraźnie, gdy nagle Hamirez wyjął rapier i odwrócił się, jednym pchnięciem przebijając służącego. Nieszczęśnik krzyknął, wypuszczając z rąk muszkiet; szkarłatny olbrzym pochwycił go za kark i dalej pchał klingę, aż wyszła plecami. Puścił wreszcie i pociągnął broń, a gdy wysunęła się z rany, kopnął zgiętego wpół pachołka i obalił.

- Zła nie trzeba szukać, mości hrabio - powiedział, dwukrotnie jeszcze przeszywając drgające ciało ostrzem. Starannie odnalazł miejsce na karku i pchnął krótko po raz trzeci, ostatni. Podniósł swoje zimne, wrogie oczy. - Skoro śpi, może lepiej pozostawić je w spokoju...

Del Velaro patrzył oniemiały, po równo zdumiony jak i rozgniewany owym bezcelowym, wstrętnym morderstwem.

- W imię czego ta śmierć, kawalerze? - zapytał. - Cóż to chciałeś mi pokazać?

- Może ZŁO! Chcesz mu zapobiec, czy tak, mości hrabio? A oto już zginęło dwóch ludzi. Żyliby, gdyby nie twoja krucjata.

Uniósł dłoń, powstrzymując odpowiedź.

- Nie uwierzysz, hrabio, ale odkąd pamiętam, stale walczę

ze złem. Te setki, które padły przy drążeniu lochów księżnej Morany, śmiało mogą się równać z tymi, które zgładziłem ja sam. Stale i niezmiennie w imię DOBRA. Nie pamiętam, by ktoś najął mnie w celu uczynienia zła. Zawsze i zawsze w imię dobra. Swojego...

Przetoczył nogą martwe ciało i Del Velaro ujrzał uśmiech na twarzy trupa. Cofnął się o pół kroku.

Widywał już ludzi zmarłych gwałtowną śmiercią - i nie raz przecież. Żaden nie miał na twarzy uśmiechu.

- Opętany przez coś - rzekł spokojnie Hamirez. - Najprędzej przez własny strach. Zdało mi się, że ma zamiar zmierzyć do ciebie z muszkietu, mości hrabio. Miałem czekać, aż zmierzy w istocie?

Otarł rapier połą peleryny i schował.

- Jakże, hrabio? Miałeś przecie patrzeć nam na ręce?

Del Velaro skinął głową.

- Zawdzięczam ci życie, kawalerze... Wraz z wdzięcznością

przyjmij jednak zapewnienie, iż twoje wywody, jak i próby zawrócenia mnie z mojej drogi, są chybione. Nie chcę więcej słuchać żadnych filozofii. Masz działać, panie kawalerze, nie mówić. Działaj więc.

Hamirez ukazał trupa, jakby chciał powiedzieć: Czyż nie działam? Potem podjął z ziemi pakunek, niesiony dotąd przez służącego i wydobył łuczywa, a także krzesiwo i hubkę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin