Smith Wilbur - 03 - Płacz Anioła.doc

(2267 KB) Pobierz
Powieści Wilbura Smitha

Powieści Wilbura Smitha

w Wydawnictwie Amber

Saga rodu Courłeneyów

Gdy poluje lew

Odgłos gromu

Brama Chaki

Płongcy brzeg

Prawo miecza

Płomienie gniewu

Pora umierania

Złoty lis

Saga rodu Ballanłyne'ów

Lot sokoła

Twardzi ludzie

Płacz anioła

w przygotowaniu

Lampart poluje w ciemności

PUCZ AM OKA

Książnica Pomorska

Przełożyli         0» o o o ó ó ó»ó>' 9 9 5" l

JAROSŁAW BIELAS TOMASZ OLJASZ

SREBRNA

SERIA

Tytuł oryginału THE ANGELS WEEP

Autor ilustracji KEYIN TWEDDELL

Projekt graficzny okładki ZBIGNIEW DOWGIAŁŁO

Redakcja merytoryczna EWA PIOTRKOWICZ

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta JAD WIGA PILLER

Copyright © Wilbur Smith 1982

Autor zastrzega swoje prawa moralne.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Pierwsze wydanie 1982 pod tytułem „The Angels Weep" opublikowane przez William Heinemann Ltd.

part of Reed Consumer Books Limited, Michelin House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB

For the Polish edition Copyrigllt © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-899-X

r™.

dKsiążkę tę dedykuję mojej ukochanej żonie Danielle Antoinette

ddLecz człowiek, człowiek dumny, ustrojony W przemijającą i niewielką władzę, Zapominając o tym, co jedynie Wie bez wątpienia — o swym kruchym losie — Jak rozwścieczona małpa takie harce Wyprawia stojąc przed obliczem Niebios, Że aniołowie płaczą.

Miarka za miarkę William Szekspir

Przekład Macieja Slomczyńskiego

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Na krawędzi lasu pojawili się trzej jeźdźcy. Jechali z zapałem, którego nie mogły ostudzić nawet długie, meczące tygodnie nieprzerwanych poszukiwań.

Ściągnęli cugle, zatrzymali się w równym rzędzie i spojrzeli w dół, w kierunku następnej płytkiej doliny. Miękkie kłosy traw o pięknym bladoróżowym kolorze tańczyły poruszane słabymi podmuchami wiatru, a stado antylop szabłorogich pasących się na dnie doliny wydawało się płynąć w kłębach wirującej, różowej mgły.

Między nimi znajdował się wielki byk będący przewodnikiem stada. Miał prawie czternaście dłoni* wysokości w kłębie. Jego atłasowy grzbiet pokrywała sierść czarna jak futro pantery, a brzuch i zawiły rysunek na pysku były jaskrawobiałe. Ogromne prążkowane rogi, zakrzywione niczym bułat Saladyna, niemal dotykały zadu zwierzęcia, a jego szyja dumnie wyginała się jak u ogiera pełnej krwi arabskiej. Już dawno wytrzebiona w swoim dawnym środowisku na południowym krańcu kontynentu, owa najszlachetniejsza z afrykańskich antylop stała się dla Ralpha Ballantyne'a symbolem tej pięknej i dzikiej krainy położonej między rzekami Limpopo i Zambezi.

Ogromny czarny byk popatrzył aroganckim wzrokiem na jeźdźców stojących na krawędzi zbocza, potem parsknął i wyzywająco podrzucił głowę. Uderzając kopytami w kamienistą ziemię, poprowadził galopujące stado samic pod górę i zniknął na szczycie przeciwległego stoku, a obserwujący je mężczyźni stali nieruchomo, zauroczeni ich majestatycznością i pięknem. Pierwszy ocknął się Ralph Ballantyne, poruszył się na siodle i odwrócił do ojca.

— Przypominasz sobie to miejsce, tato? — zapytał.

— Upłynęło już ponad trzydzieści lat — odpowiedział cicho Zouga

dłoń = 4 cale (l cal = 2,54 cm)

11

Ballantyne, głębokie zamyślenie zmarszczyło mu czoło — trzydzieści latj a poza tym zachorowałem wtedy na malarię. — Odwrócił głowę do trzeciego! z nich — niskiego, pomarszczonego Hotentota, który już wówczas był jego towarzyszem i służącym. — Co o tym myślisz, Janie Cheroot?

Hotentot zdjął z głowy zniszczoną wojskową czapkę i pogładził dłonią drobne kuleczki miękkich, śnieżnobiałych włosów.

— Może...

— Może to wszystko było tylko wizją wywołaną przez gorączkę — Ralph przerwał mu obcesowo.

Grymas na przystojnej twarzy ojca pogłębił się, a biała jak porcelana blizna na policzku zaróżowiła się nagle. Jan Cheroot obserwował ich i uśmiechał się — kiedy ci dwaj byli razem, potrafili dostarczyć lepszej rozrywki niż walczące koguty.

— A niech cię — warknął Zouga. — Może wrócisz i dotrzymasz towarzystwa kobietom, synu. — Wyciągnął z kieszeni cienki łańcuszek i potrząsnął nim Ralphowi przed nosem. — Widzisz — powiedział — oto dowód.

Na końcu łańcuszka wisiał niewielki pęk kluczy i inne drobiazgi — złota pieczęć, mała figurka św. Krzysztofa, obcinacz do cygar i nieregularna bryłka kwarcu wielkości dorodnej jagody. Ta ostatnia była pokryta siateczką żyłek i przypominała drobnokrystaliczny, niebieski marmur, a w jej wnętrza tkwił okruch błyszczącego metalu.

— Złoto — rzekł Zouga. — Dojrzałe i czekające na żniwa! Ralph uśmiechnął się arogancko do ojca. Był znudzony wielotygodniową wędrówką i bezowocnym poszukiwaniem.

— Zawsze podejrzewałem, iż znalazłeś to na jakimś straganie podczas Wielkiej Parady w Kapsztadzie i że to i tak tylko tombak.

Blizna na policzku ojca stała się ciemnoczerwona, a Ralph roześmiał się radośnie i ścisnął Zougę za ramię.

— Tato, czy gdybym tak uważał, poświęciłbym tyle swojego drogocennego czasu? A co z budową linii kolejowej i tuzinem innych obowiązków? ; Przecież powinienem być teraz w Johannesburgu albo w Kimberley.

Delikatnie poklepał go po ramieniu, uśmiech na jego twarzy nie wyrażał już kpiny.              j

— To tutaj, obaj o tym wiemy. Może nawet w tej chwili stoimy na l złotonośnej skale, a może znajdziemy ją już za następnym pasmem wzgórz. Mówił dalej, a blizna na twarzy Zougi bladła powoli.              :

— Chodzi tylko o to, żeby ją odnaleźć. Możemy potknąć się o nią w ciągu najbliższej godziny lub błądzić przez następne dziesięć lat.

Obserwując ojca i syna, Jan Cheroot poczuł się nagle nieco rozczarowany. [ Kiedyś widziałjak walczyk', ale to zdarzyło się dawno temu. Teraz Ralph był dorosłym mężczyzną, miał prawie trzydzieści lat i przywykł do kierowania setkami nieokrzesanych mężczyzn, których zatrudniał w swojej  firmie przewozowej czy na placach budów. Radził sobie z nimi za pomocą języka,

butów i pięści. Był postawny, brutalny i wyniosły jak kogut. Jan Cheroot miał jednak wrażenie, że stare psisko potrafiłoby jeszcze wytarzać szczeniaka w błocie. Nie bez powodu Matabelowie nadali, wciąż szybkiemu i szczupłemu, Zoudze Ballantyne'owi imię Bakela — Pięść. Tak, Jan Cheroot pomyślał z żalem, chciałoby się jeszcze raz zobaczyć tych dwóch w akcji. Może innym razem, bo emocje zaczęły już stygnąć i obu mężczyzn, pochylonych ku sobie, znów pochłonęła rzeczowa rozmowa. Wyglądali teraz jak bracia — podobieństwo istniało oczywiste, jednak Zouga wydawał się zbyt młody jak na ojca Ralpha. Jego skóra była zbyt jasna i widniał na niej nawet ślad zmarszczek, oczy zbyt bystre i żywe, a delikatne srebrne pasemka w złocistej brodzie mogły być jedynie efektem działania palącego, afrykańskiego słońca.

— Szkoda, że nie zdołałeś określić pozycji słońca, wszystkie inne obserwacje, które zrobiłeś, były takie dokładne — narzekał Ralph. — Udało mi się dotrzeć do każdej z zostawionych wtedy przez ciebie kryjówek z kością słoniową.

— W tym czasie rozpoczęła się pora deszczowa. — Zouga potrząsnął głową. — Na Boga, ale wtedy lało! Przez tydzień nie było widać słońca. Rzeki występowały z brzegów, więc musieliśmy zataczać koła, żeby znaleźć jakiś bród... — urwał nagle i wziął cugle do lewej ręki. — Opowiadałem ci już o tym setki razy. Jedźmy dalej — zaproponował cicho i wszyscy pokłusowali w dół zbocza. Zouga pochylał się w siodle, wypatrując na ziemi okruchów złotonośnej skały albo obracał się wolno, badając linię horyzontu i starając się rozpoznać kształty górskich szczytów lub niewyraźnych kopuł odległych wzgórz zarysowanych na tle afrykańskiego nieba, po którym wysoko i spokojnie płynęły zapowiadające ładną pogodę srebrne cumulusy.

— Możemy oprzeć się tylko na jednym — na położeniu ruin Wielkiego Zimbabwe — mówił Zouga. — Wyruszyliśmy stamtąd i szliśmy na zachód przez osiem dni.

— Dziewięć — poprawił go Jan Cheroot. — Umknął ci jeden dzień, kiedy umarł Matthew. Miałeś gorączkę. Musiałem cię niańczyć jak dziecko, a poza tym targaliśmy jeszcze to przeklęte kamienne ptaszysko.

— Prawdopodobnie nie robiliśmy więcej niż kilkanaście kilometrów dziennie — Zouga nie zwracał na niego uwagi. — Osiem dni marszu, to będzie ponad sto kilometrów.

— A Wielkie Zimbabwe jest tam, na wschód od nas. — Wjeżdżali właśnie na zbocze po drugiej stronie doliny, Ralph ściągnął cugle. — To Wartownik. — Wskazał odległe, skaliste wzgórze, którego szczyt przypominał gotującego się do skoku lwa. — Ruiny są zaraz za nim, nigdy nie zapomniałbym tego widoku.

Zarówno dla ojca jak i syna zburzone miasto miało szczególne znaczenie. To właśnie tam, pomiędzy potężnymi kamiennymi ścianami Zouga i Jan Cheroolznajeźli prastare posągi ptaków, kiedyś otoczone religijną czcią, przez mieszkańców miasta. Pomimo choroby i innych

 

trudności, związanych z długą wyprawą znad Zambezi, Zouga uparł się, że musi zabrać ze sobą jeden z posągów.

Wiele lat później przyszła kolej na Ralpha. Mając za przewodnika dziennik ojca i jego drobiazgowe pomiary dokonywane przy pomocy sekstansu, udało mu się odnaleźć opuszczoną cytadelę. Zignorował królewskie postanowienie o nietykalności świętych miejsc i wywiózł pozostałe posągi, mimo że graniczne impi Lobenguli — ówczesnego króla Matabe-lów — deptały mu po piętach. Zatem wszyscy trzej dokładnie poznali to nawiedzane przez duchy, niepokojące miasto, a teraz stali patrząc na odległe wzgórza, wśród których znajdowały się ruiny i milczeli pogrążeni we własnych myślach.

— Ciągle zastanawiam się, kim byli ludzie, którzy zbudowali Zimbab-we — powiedział w końcu Ralph — i co się z nimi stało. — Nie oczekiwał odpowiedzi, a w jego głosie było słychać nie pasujący do niego, marzycielski ton. — Może to górnicy królowej Saby. A może owo miejsce to biblijny Ofir. Ciekawe, czy zanosili wydobyte złoto Salomonowi.

— Pewnie nigdy się tego nie dowiemy. — Zouga otrząsnął się z zamyślenia. — Ale na pewno złoto było dla nich równie cenne jak dla nas. Na dziedzińcu Wielkiego Zimbabwe znalazłem złote blaszki, koraliki i sztaby. Miejsce, w którym Jan Cheroot i ja badaliśmy górnicze szyby, nie może znajdować się dalej jak kilka kilometrów stąd. Leżały tam również hałdy wydobytej i czekającej na rozbicie skały złotonośnej. — Zouga spojrzał na Hotentota. — Rozpoznajesz tu coś?

Jan Cheroot zastanawiał się, a jego chochlikowata twarz marszczyła się niczym wysychająca na słońcu śliwka. — Może za następnym pasmem — zamruczał ponuro i całe trio zjechało do doliny, która wyglądała jak setka innych, jakie minęli w ciągu ostatnich tygodni.

Syn podążał kilkanaście kroków przed ojcem, jego koń cwałował lekko. Okrążali właśnie gęste krzaki dzikiego hebanowca, kiedy Ralph nagle stanął na strzemionach, zerwał z głowy kapelusz i pomachał nim wysoko.

— Jaa hou! — krzyknął. — Już was tu nie ma.

Zoudze mignęły teraz przed oczami złociste zwierzęta uciekające płynnymi ruchami po przeciwległym zboczu.

— Są trzy! — W głosie Ralpha wyraźnie było słychać podniecenie i wstręt. — Janie, zagoń je w lewo! Tato, nie pozwól im przedostać się do wąwozu!

Łatwość wydawania rozkazów była czymś zupełnie naturalnym dla Ralpha Ballantyne'a i równie naturalnie jego polecenia zostały przyjęte przez pozostałych dwóch mężczyzn. Żaden z nich nie sprzeciwiał się pomysłowi zabicia tych pięknych, dostojnych zwierząt, które Ralph wypłoszył z zarośli. Był właścicielem dwustu wozów, każdy zaś posiadał zaprzęg składający się z szesnastu wołów. King's Lynn — posiadłość Zougi, utworzona z ziem, jakie Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie rozparcelowało wśród ochotników, którzy rozgromili armię matabelskiego króla, zajmowała obszar

wielu tysięcy arów, a pasło się na niej najlepsze bydło wybrane z rozpłodowych stad Matabelów i rasowe byki sprowadzone z Kapsztadu oraz Anglii.

Zarówno ojciec, jak i syn byli hodowcami bydła, obaj też ponosili ogromne straty z powodu lwów, których stada stały się utrapieniem tej pięknej ziemi na północ od rzek Limpopo i Shashi. Zbyt często słuchali w nocy pełnego przerażenia ryku swoich drogocennych, ukochanych zwierząt, a rano odnajdywali ich rozszarpane ciała. Dla obu lwy stały się najgorszymi szkodnikami, a teraz nadarzała się rzadka okazja rozprawienia się z jednym ze stad.

Ralph wyciągnął z pokrowca, znajdującego się pod jego lewym kolanem, wielostrzałowy winchester, kasztanowaty wałach, którego dosiadał, ruszył galopem za wielkimi, żółtymi kotami. Samiec uciekł pierwszy i Ralph widział go tylko przez chwilę. Miał siodłowato wygięty grzbiet, wypukły brzuch. Jego gęsta, czarna grzywa falowała majestatycznie, kiedy zwierzę wbiegało na ciężkich łapach w zarośla. Starsza lwica szybko pognała za nim. Była wychudła, a na jej ciele znajdowało się wiele blizn po ranach, które odniosła podczas tysięcy polowań. Młodsza lwica, nieprzywykła do ludzi, okazała się odważna i ciekawa jak kotka. Na kremowozłotym brzuchu widniały jeszcze cętki niczym u małego lwiątka. Samica odwróciła się na skraju zarośli i ryknęła na zbliżających się jeźdźców. Jej uszy przylegały płasko do głowy, różowy język zwisał między kłami, a sztywne, białe wąsy sterczały jak kolce jeżozwierza.

Ralph puścił cugle, koń zareagował natychmiast zatrzymując się w miejscu i nieruchomiejąc, aby umożliwić oddanie strzału. Tylko strzyżenie uszami zdradzało jego podniecenie.

Jeździec podrzucił winchester i strzelił, gdy tylko kolba karabinu dotknęła jego ramienia. Lwica westchnęła głośno, kiedy kula, wycelowana w serce, wdzierała się w wnętrzności, potem skoczyła do góry i ryknęła przeraźliwie. Następnie runęła na ziemię, przewróciła się na grzbiet i zaczęła drzeć zarośla wysuniętymi, żółtymi pazurami, aż w końcu szarpane konwulsjami ciało uspokoiło się w miękkich ramionach śmierci.

Ralph wprowadził następną kulę do komory nabojowej i zebrał cugle. Wałach ruszył gwałtownie do przodu.

Po prawej stronie Zouga, pochylając się do przodu w siodle, wjeżdżał na zbocze wąwozu. W tej samej chwili druga lwica wyskoczyła naprzeciwko niego na otwartą przestrzeń. Biegła w kierunku głębokiego, zarośniętego krzakami wąwozu. Zouga strzelił do niej w pełnym galopie. Ralph zobaczył fontannę kurzu pod brzuchem zwierzęcia.

— Pudło. Ojciec się starzeje — pomyślał i gwałtownie zatrzymał konia. Zanim zdążył wypalić, Zouga oddał kolejny strzał, a lwica upadła i potoczyła się jak żółta kula po kamienistej ziemi. Kula trafiła w szyję w pobliżu ucha.

— Brawo! — zaśmiał się syn, po czym wbił obcasy w boki wałacha i razem z ojcem ruszyli na szczyt zbocza.

— Gdzie jest Jan Cheroot? — krzyknął Zouga i, jakby w odpowiedzi,

huk wystrzału doszedł z lasu po ich lewej stronie. Natychmiast pojechali w tamtym kierunku.

— Widzisz go? — zawołał Ralph.

Rosnące przed nimi krzaki stawały się coraz gęstsze, kiedy przejeżdżali, cierniste gałęzie biły ich po udach. Usłyszeli następny strzał, a zaraz po nim wściekły, ogłuszający ryk lwa mieszający się z przerażonym, piskliwym głosem Jana Cheroota.

— Musimy mu pomóc! — wrzasnął Zouga, kiedy udało im się przedrzeć przez zwarte zarośla.

Na wprost znajdował się niemal parkowy zagajnik z trawą rosnącą między wysokimi drzewami o płaskich szczytach. Jan Cheroot był niespełna sto metrów przed nimi, jechał wzdłuż krawędzi zbocza, oglądając się przez ramię. Jego twarz przypominała białą maskę z ogromnymi, przerażonymi oczyma. Już wcześniej musiał zgubić kapelusz i strzelbę. Chłostał konia po szyi i zadzie, mimo że zwierzę znajdowało się już w pełnym, niekontrolowanym galopie.

Lew był kilkanaście kroków za nimi, ale z każdym sprężystym skokiem zbliżał się tak szybko, jakby koń stał zupełnie nieruchomo. Jego boki błyszczały od pokrywającej je świeżej krwi. Został trafiony w brzuch, ale rana nie zatrzymała go ani nawet nie spowolniła jego szarży. Wręcz przeciwnie, ból rozwścieczył lwa jeszcze bardziej, a wydobywające się z gardła zwierzęcia ryki przypominały grzmoty.

Ralph chciał zboczyć z drogi, aby przyjść z pomocą Hotentotowi i zająć lepszą pozycję do oddania strzału w kierunku lwa. Jednak w tej samej chwili kot rzucił się na zad konia, wbijając w pociemniałą od potu skórę długie, zakrzywione pazury, które zostawiły ślady w postaci głębokich, równoległych ran, a wypływająca z nich krew miała piękną, karmazynową barwę.

Koń zarżał i wierzgnął tylnymi nogami, uderzając lwa w klatkę piersiową. Zwierz przewrócił się, ale już po chwili odzyskał równowagę. Szybko znalazł się u boku biegnącego konia i przygotowywał się do następnego ataku.

— Skacz, Janie! — zawołał Ralph. Lew był zbyt blisko, żeby do niego strzelić. — Skacz, do cholery! — Ale Jan Cheroot wydawał się nie słyszeć. Sparaliżowany strachem, trzymał się kurczowo rozwianej końskiej grzywy.

Lew wzbił się lekko w powietrze i usiadł na zadzie konia jak ogromny, żółty ptak, miażdżąc Jana zakrwawionym, potężnym cielskiem. Wydawało się, że koń, jeździec i lew zapadli się nagle pod ziemię. Jedynie wirująca chmura kurzu wskazywała miejsce, w którym byli jeszcze przed chwilą. Kiedy Ralph zbliżał się do krawędzi zbocza, gdzie zniknęli, ogłuszające ryki rozwścieczonego zwierzęcia i wrzaski przerażonego Jana Cheroota przybierały na sile.

Trzymając w ręce winchestera, Ralph uwolnił stopy ze strzemion i zeskoczył z siodła, pozwalając, aby siła rozpędu wyrzuciła go aż na skraj głębokiego rowu o niemal pionowych ścianach; na dnie zobaczył plątaninę kotłujących się ciał.

d— Ten diabeł mnie zaraz zagryzie! — krzyczał Jan. Ralph dostrzegł go przyciśniętego koniem, który podczas upadku musiał złamać sobie kark i leżał teraz z nienaturalnie wykręconą głową. Lew uparcie darł siodło i końskie ścierwo, próbując dostać się do Cheroota.

— Nie ruszaj się — Ralph krzyknął do Jana. — Pozwól mi wycelować!

Jednak lew również go usłyszał. Zostawił konia i wdrapywał się na stromą ścianę rowu z łatwością kota wspinającego się na drzewo. Odpychał się muskularnymi nogami, a jego jasnożółte ślepia wpatrywały się w człowieka, który stał na krawędzi głębokiej dziury.

Ralph przyklęknął i wymierzył w szeroką, złocistą klatkę piersiową. Przed oczami miał szeroko otwartą paszczę i białe jak wypolerowana kość słoniowa, długie kły. Ogłuszający ryk wydobywający się z lwiego gardła wdzierał się do uszu. Czuł przesiąknięty zapachem gnijącego mięsa oddech, a kropelki gorącej śliny opryskały mu policzki i czoło.

Strzelił, załadował i znów wypalił, tak szybko, że miało się wrażenie, iż rozległ się tylko jeden, przeciągły huk. Lew wygiął się do tyłu, przez długą chwilę wisiał nieruchomo, trzymając się pionowej ściany rowu, a potem runął na martwego konia.

Na dnie rowu nic się nie poruszało, a cisza, która nagle zapadła, była bardziej przejmująca niż poprzedzający ją rozdzierający ryk.

— Janie, nic ci się nie stało? — zawołał Ralph z zaniepokojeniem w głosie. Hotentot nie dawał znaku życia, przygnieciony trupami konia i lwa.

— Janie Cheroot, słyszysz mnie?

— Martwi nie słyszą — odpowiedział mu głuchy, grobowy szept. — To już koniec, wreszcie dopadli starego Jana Cheroota.

— Wyłaź stamtąd — powiedział zdecydowanym głosem Zouga Ballan-tyne, który właśnie stanął obok syna. — Nie ma czasu na wygłupy.

Ralph rzucił Janowi zwój konopnej liny i razem z ojcem wyciągnęli na powierzchnię Cheroota oraz siodło zabitego konia.

Jan Cheroot wpadł w głęboki, wąski rów ciągnący się wzdłuż krawędzi zbocza. W niektórych miejscach miał ze sześć metrów głębokości, ale nigdzie więcej niż około dwóch metrów szerokości. Wypełniała go bujna roślinność, głównie pnącza. Żaden z nich nie miał jednak wątpliwości, że dół został wykopany przez człowieka.

— Ta linia oznacza krawędź złotonośnej skały — zgadywał Zouga, idąc wzdłuż rowu — ówcześni górnicy po prostu wydobywali tu, nie zadając sobie trudu, by zasypać wyrobisko.

— W jaki sposób kruszyli skałę? — zapytał Ralph. — Jest przecież twarda jak marmur.

— Prawdopodobnie rozpalali na niej ogniska, a gdy się rozgrzała, polewali ją wodą. Nagła zmiana temperatury powodowała gwałtowne kurczenie i pękanie skały.

17

— Wygląda na to, że wydobyli stąd nawet najmniejsze ziarenka kruszcu, a dla nas nie zostało już nic. Zouga skinął głową.

— Najpierw pracowali tutaj, a kiedy wydobyli wszystko z części wystającej ponad powierzchnię, zaczęli kopać szyby wzdłuż wyrobiska, aby znów dostać się do złotodajnej żyły. — Odwrócił się do Jana Cheroota i zapytał: — Poznajesz ten teren? — Widząc, że Hotentot waha się jeszcze, wskazał palcem dno doliny. — Moczary i drzewa tekowe, widzisz?

— Tak, tak. — Jan klasnął w dłonie, a jego oczy błysnęły radośnie. — To jest miejsce, w którym zabiłeś tego ogromnego słonia, jego kły są teraz na werandzie w King's Lynn.

— Hałda musi znajdować się zaraz przed nami. — Zouga podbiegł do przodu.

Znalazł porośnięty trawą, niski kopiec, uklęknął na nim i zaczął wybierać okruchy białego kwarcu spomiędzy gęstych korzeni. Każdy z kawałków dokładnie oglądał, a po chwili odrzucał. Tylko niektóre ślinił językiem i podnosił do słońca, starając się dostrzec blask uwięzionego w nich metalu, potem marszczył brwi i, rozczarowany, potrząsał głową.

W końcu wstał i otrzepał dłonie o bryczesy.

— To czysty kwarc, ówcześni poszukiwacze na pewno już przesortowali tę hałdę. Jeśli chcemy zobaczyć złoto, musimy odnaleźć stare szyby. Ze szczytu usypiska Zouga szybko rozpoznał teren.

— Mniej więcej tam położyłem słonia — wskazał palcem miejsce, a Jan Cheroot, jakby na potwierdzenie tego, znalazł w trawie ogromną kość udową, wysuszoną, białą jak kreda i dopiero teraz, po trzydziestu latach, zaczynającą się kruszyć.

— To był ojciec wszystkich słoni — powiedział z szacunkiem Cheroot. — Już nigdy nie będzie drugiego takiego. Przyprowadził nas tutaj, a kiedy go zastrzeliłeś, upadł właśnie w tym miejscu, jakby chciał je dla nas przeznaczyć.

Zouga wykonał ćwierć obrotu i znów wskazał coś palcem.

— Szyby, w których pogrzebaliśmy starego Matthew, powinny być tam.

Ralph przypomniał sobie opis polowania na słonie, zamieszczony w głośnej książce ojca zatytułowanej Odyseja myśliwego. Czarny służący nie uciekał przed atakiem wielkiego słonia, stał i czekał, aby podać Zoudze następną strzelbę, płacąc życiem za życie swojego pana. Syn rozumiał więc wszystko i milczał, kiedy ojciec klękał obok sterty kamieni, pod którą znajdowało się ciało wiernego sługi.

Po chwili Zouga wstał, otrzepał kolana i powiedział:

— To był dobry człowiek.

— Ale gdyby był mądry, wybrałby sobie inne miejsce na grób — mruknął Ralph. — Tkwi teraz jak korek w samym środku złoża. Będziemy musieli go wykopać.

Zouga zmarszczył brwi.

— Niech tu zostanie. Wzdłuż żyły jest jeszcze wiele szybów. — Odwrócił

18

się i odszedł, a syn i służący podążyli za nim. Niespełna sto metrów dalej znów się zatrzymał. — Jest! — krzyknął z zadowoleniem. — Drugi szyb, zrobiono ich w sumie cztery.

Ten również był zasypany okruchami skał. Ralph zdjął marynarkę, oparł karabin o pień najbliższego drzewa i zszedł do płytkiego zagłębienia. Tam pochylił się, aby zajrzeć do wąskiego, zablokowanego kamieniami wejścia.

— Spróbujmy dostać się do środka.

Pracowali przez pół godziny, obluzowywali głazy za pomocą grubej gałęzi, a potem odrzucali je na bok, aż w końcu udało im się odsłonić wlot do szybu, tak wąski, że tylko dziecko mogłoby się przecisnąć. Uklęknęli i zajrzeli do wewnątrz. Nie byli w stanie określić głębokości szybu. Panowały tam nieprzeniknione ciemności i cuchnęło stęchlizną, grzybem, nietoperzami i zgnilizną.

Ralph i Zouga zaglądali do środka z pełną grozy fascynacją.

— Mówi się, że używali do pracy niewolników: dzieci albo Buszmenów — powiedział Zouga. — Żaden dorosły mężczyzna... — urwał, a potem nastąpiła chwila oznaczającej zamyślenie ciszy. Następnie spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, po czym ich głowy odwróciły się zgodnie w kierunku Jana Cheroota.

— Nigdy! — zaoponował Hotentot zdecydowanie. — Jestem schorowanym, starym człowiekiem. Nigdy! Możecie mnie nawet zabić!

Ralph szukał w torbie świeczki. W tym czasie Zouga szybko połączył trzy zwoje lin, używanych do pętania koni, a sługa obserwował ich przygotowania jak skazaniec patrzący na budowę szubienicy.

— Przez dwadzieścia dziewięć lat, od dnia, w którym się urodziłem, mówiłeś mi o swojej odwadze i męstwie — przypomniał mu Ralph, położywszy rękę na jego ramieniu i prowadząc go w kierunku wejścia do szybu.

— Może trochę przesadziłem — przyznał Jan Cheroot, kiedy Zouga zawiązywał mu linę pod pachami i opasywał wąskie biodra skórzaną torbą.

— Ty, który walczyłeś z dzikimi plemionami, polowałeś na słonie i lwy, czego miałbyś się obawiać w tej małej dziurze? Paru wstrząsów, odrobiny ciemności i duchów zmarłych?

— Może przesadziłem więcej niż trochę — Jan szepnął ochryple.

— Przecież nie jesteś tchórzem, prawda?

— Tak — przytakiwał żarliwie. — Jestem tchórzem, a to nie jest miejsce dla takiego jak ja.

Ralph przyciągnął sługę do siebie — Cheroot wyrywał się niczym wisząca na haczyku ryba — podniósł go bez większego wysiłku i opuścił do wnętrza szybu. Jego protesty cichły powoli w miarę, jak Ralph wypuszczał powróz z rąk.

Opuścił już Hotentota na głębokość niemal osiemnastu metrów, kiedy nagle ustąpiło naprężenie liny.

— Cheroot! — zawołał Zouga w głąb szybu.

<'              10

— Mała jaskinia. — Słowa były przytłumione i zniekształcone przez echo. — Skała jest czarna od sadzy.

— Ogniska. Niewolników całe życie trzymano na dole — zgadywał Zouga — i nigdy nie widzieli blasku słońca. — Potem znów podniósł głos. — Coś jeszcze?

— Liny, plecione liny i skórzane wiadra podobne do tych, których używaliśmy w kopalni diamentów w New Rush... — urwał i krzyknął ze zdziwienia. — Rozpadają się kiedy ich dotykam, teraz to już tylko pył. — Usłyszeli kaszel wywołany wznieconym kurzem, a głos Cheroota stał się niski i nosowy. — Żelazne narzędzia, coś w rodzaju toporów — znów wrzasnął, tym razem przerażony. — W imię wielkiego węża, tu są trupy, ludzkie kości. Wychodzę, wyciągnijcie mnie stąd!

Na dnie wąskiego szybu Ralph widział słabe, migotające światełko.

— Jest tam jakiś tunel odchodzący od jaskini?

— Wyciągnijcie mnie stąd.

— Widzisz jakiś tunel?

— Tak, wyciągniecie mnie teraz?

— Nie, dopóki nie pójdziesz do końca korytarza.

— Czy wyście oszaleli? Musiałbym się tam chyba wczołgać.

— Weź jeden z tych żelaznych toporów i odrąb kawałek skały.

— Nie. Tego już za wiele. Dalej nie pójdę, tego miejsca strzegą duchy zmarłych.

— Doskonale — Ralph zawołał w głąb szybu — w takim razie zaraz zrzucę ci na głowę koniec liny.

— Nie zrobisz tego!

— A potem zasypię wejście kamieniami.

— Idę — Jan Cheroot był zdesperowany, a lina znów zaczęła wślizgiwać się do szybu, jak wąż do swojego gniazda.

Ralph i Zouga siedzieli po turecku obok wejścia, paląc wspólnie jedno cygaro.

— Na pewno zamknęli niewolników w szybie, kiedy opuszczali kopalnię. W tamtych czasach niewolnicy byli bardzo cenni. Dowodzi to więc tego, że do końca prowadzili wydobycie i wycofali się stąd w wielkim pośpiechu. — Zouga zamilkł, podniósł głowę i nasłuchiwał przez chwilę, a usłyszawszy odległe stukanie metalowego topora w kamienną ścianę, powiedział: — Aha, Jan Cheroot dotarł już do wyrobiska.

Jednak minęło jeszcze dużo czasu, zanim znów zobaczyli migotające światełko na dnie szybu i doszły do nich żałosne błagania Jana Cheroota.

— Proszę, panie Ralphie, zrobiłem co chcieliście. Wypuścicie mnie teraz? Proszę.

Ralph stanął okrakiem nad wlotem i wciągał linę. Mięśnie ramion na przemian rozciągały się i kurczyły pod rękawami cienkiej bawełnianej koszuli. Kiedy skończył, oddychał wciąż spokojnie i miarowo, a na czole nie pojawiła się ani jedna kropelka potu.

20

d— No więc, Janie, co znalazłeś?

Cheroot był cały pokryty jasnym kurzem, w którym spływający pot utworzył błotniste strumyki, i przesiąknięty zapachem łajna nietoperzy oraz stęchlizny. Drżącymi jeszcze ze strachu rękoma otworzył przypiętą do pasa torbę.

— Oto, co znalazłem — powiedział ochrypłym głosem i podał Zoudze kawałek odrąbanej skały.

Przyniósł kryształ, błyszczący jak lód, zabarwiony na niebiesko i poprzecinany drobniutkimi żyłkami, z których część powstała na skutek uderzeń topora. Fragmenty roztrzaskanej bryłki kwarcu spajała substancja, wypełniająca każde pęknięcie i każdą rysę w ukrytej pod ziemią skale. Tym spoiwem była cienka warstwa jasnego, kowalnego metalu, błyszczącego w słońcu, gdy Zouga poślinił kryształ koniuszkiem języka.

— Na Boga, Ralph, spójrz na to!

Syn wziął bryłkę z rąk ojca z szacunkiem człowieka przyjmującego sakrament.

— Złoto! — szepnął, a metal obdarzył go tym cudownym uśmiechem, który zniewalał człowieka niemal od chwili, kiedy ten po raz pierwszy stanął na dwóch nogach.

— Złoto! — powtórzył.

Blask tego drogocennego metalu kazał ojcu oraz synowi przemierzać wzdłuż i wszerz cały kontynent, wraz z innymi poszukiwaczami prowadzić krwawe wojny; pomógł zniszczyć niegdyś dumny naród i doprowadzić murzyńskiego króla do samotnej śmierci.

Ich przywódcą był schorowany człowiek obdarzony wielką wizją. Dzięki niemu zdobyli ogromny kraj, który teraz nosił imię tego giganta, Rodezja, i zmusili tę ziemię do oddania im wszystkich swoich bogactw. Zdobyli rozległe pastwiska i piękne łańcuchy górskie, bezkresne lasy i wspaniałe drewno, stada dorodnego bydła i legiony silnych, czarnych mężczyzn, którzy za symboliczne wynagrodzenie oferowali pomoc w roz-grabianiu ich własnej ziemi. W końcu znaleźli się w posiadaniu największego skarbu.

— Złoto — po raz kolejny powtórzył Ralph.

Powbijali kołki wzdłuż zbocza. Zrobili je z drzew akacjowych i wbili w twardą ziemię siekierami. Potem usypali kamienne kopce, aby oznaczyć rogi każdej z działek.

Na mocy porozumienia zawartego w Forcie Yictoria, które obaj podpisali, udział w wojnie przeciwko Lobenguli uprawniał ich do dziesięciu działek na złotonośnych terenach. Nie odnosiło się to oczywiście do Jana Cheroota. Mimo że strzelał do matabelskich amadoda nad rzekami Shangani i Bembesi z równie wielkim zapałem jak jego panowie, był kolorowy i, jako taki, nie mógł być brany pod uwagę przy podziale łupów.

Oprócz zysków, do których uprawniało Zougę i Ralpha wspomniane porozumienie, obaj wykupili ogromne połacie ziemi od rozrzutnych i rozpustnych żołnierzy z oddziałów Jamesona; niektórzy sprzedali własne działki za cenę butelki whisky. Dzięki temu Ballantyne'owie mogli uznać je za swoje i oznaczyć całe zbocze oraz większość przylegającego do niego dna doliny.

To była ciężka praca, ale bardzo pilna, ponieważ inni poszukiwacze już zaczynali deptać im po piętach, a jeden z nich prawdopodobnie szedł ich śladami. Harowali w upalnym słońcu, a potem przy blasku księżyca, aż w końcu zmęczenie zmusiło ich do porzucenia narzędzi i odpoczynku. Dopiero po czterech dniach, oznaczywszy całe złoże, z zadowoleniem i ulgą zakończyli pracę. Miedzy ogrodzonymi działkami nie było najmniejszej przerwy, w którą mógłby się jeszcze ktoś wcisnąć.

— Ja...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin