Walter Scott - Kenilworth.pdf

(1328 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Walter Scott
KENILWORTH
CZĘŚĆ I Tajemnica opactwa
ROZDZIAŁ I
Jestem sobie karczmarzem i znam moje prawo.
Z interesu nawykłem charaktery badać;
Goście muszą się trudnić mej roli uprawą,
Rześka młodzież zasiewać i w stogi układać;
Inaczej ani myśleć o plonnym omłocie.
Nowa karczma
Osiemnastego roku panowania królowej Elżbiety wieś Cumnor, o trzy mile odległa od
Oksfordu, chlubiła się wyborną gospodą starej daty, jakich teraz nie bywa, a którą zarządzał,
a raczej rządził niejaki Gosling, człowiek lat przeszło pięćdziesięciu, zażywny i miłej
powierzchowności. W rządach prędki, z gości nie zdzierał ostatniej skóry, miał dobrą piwnicę
a w niej mocne trunki, miał też dowcip na zawołanie i piękną córkę. Od czasów starego
Henryka Baille z Southwark żaden karczmarz nie mógł zrównać się z Gilesem Gosling co do
daru podobania się gościom wszelkiego stanu, płci i wieku. Zyskał stąd tak wielki rozgłos, że
kto był w Cumnor, a nie wysuszył kufla pod „Czarnym Niedźwiedziem", dowodził tym
samym, że mu całkiem obojętna jest sława wędrowca i że jest podobny do wieśniaka, który
będąc w Londynie nie widział królowej. Mieszkańcy Cumnoru pysznili się swoim
karczmarzem, a karczmarz pysznił się swym domem, trunkami, córką i sobą samym.
Pewnego wieczoru na dziedzińcu gospody, w której ten mąż znamienity najwyższe
sprawował rządy, zatrzymał się podróżny i powierzył parobkowi stajennemu konia, który, jak
się zdawało, przejechał szmat drogi. Przybysz przemówił słów kilka, co dało powód do
następującej rozmowy między czeladzią spod „Czarnego Niedźwiedzia".
— Hej, Johnie Podczaszy! Chodź no tu!
— Zaraz, zaraz, Willu Masztalerzu — odpowiedział zarządzający antałami, w rozpiętej
kurtce, płóciennych spodniach, zielonym fartuchu, stojąc w pół otwartych drzwiach piwnicy.
— Jest tu jegomość, który chce wiedzieć, czy masz dobre piwo ? — kończył parobek.
— Miałbym ja się z pyszna — rzekł piwniczy — kiedy tylko cztery mile stąd do Oksfordu;
gdyby moje piwo nie udowodniło dobroci swej w głowach studentów, to by oni mi jego
niesmak udowodnili na łbie tą kwartą cynową.
— Czy to nazywasz logiką oksfordzką?—odezwał się podróżny, który zsiadłszy z konia
zmierzał ku drzwiom zajazdu, gdzie uprzejmie i zacnie przyjmował go sam Giles Gosling.
— Mówicie podobno o logice, panie gościu—rzekł gospodarz—kiedy chcecie, podam wam
najlepszy jej przykład:
Gdy, chłopcze, dasz, koniowi obroku i wody,
Postaw zaraz przed jeźdźcem wino dla ochłody.
— Amen, z duszy i serca na to przystaję, mój miły gospodarzu—odpowiedział nieznajomy.—
Każ dać kwartę wina kanaryjskiego, tylko najlepszego i pomóż mi ją wypróżnić.
— Musisz być waszeć jeszcze początkującym, kiedy do takiej fraszki wzywasz pomocy
gospodarza; gdyby to był garniec, nie mówię, mógłbyś waść zażądać sąsiedzkiej pomocy
mojej ręki i jeszcze nazwać się dobrym kompanem. Ale kwarta! .
— Nie bójcie się, mój panie, potrafię ja się znaleźć, jak przystoi na człowieka będącego o
cztery mile od Oksfordu; nie przychodzę ja z pól Marsowych, bym miał się zbłaźnić wśród
służebników Minerwy.
Gdy to mówił, gospodarz ze szczerą uprzejmością wprowadził go do niskiej, obszernej izby,
gdzie grupkami siedziało wiele osób. Jedni pili, drudzy grali w karty, inni zabawiali się
gawędą, ci zaś, którym interesy kazały nazajutrz o świcie wyjeżdżać, kończyli wieczerzę,
wołając na pachołków, aby im słali łóżka.
Przybycie nieznajomego ściągnęło nań zwykłą w podobnych okolicznościach, powszechną i
obojętną uwagę przygodnych gości, którzy wyciągnęli następujące wnioski: przybysz był
człowiekiem o powierzchowności nie budzącej odrazy, miał jednak w twarzy, wymowie i
całej postawie coś nieprzyjemnego, co odstręczało od zawierania z nim bliższej znajomości.
Zuchwały z wejrzenia, nie będąc śmiałym ani otwartym, chciał, jak się zdawało, od razu
wzbudzić dla siebie szacunek, jako rzecz jemu wyłącznie należną, jakby lękając się, że mu go
odmówią, jeśli go z miejsca innym nie narzuci. Miał na sobie płaszcz podróżny, spod którego
wyglądał piękny kaftan lamowany złotym galonem i pas z bawolej skóry, a przy nim pałasz i
parę pistoletów.
— Jak widzę, nieźleś się waszmość zaopatrzył na drogę — rzekł gospodarz, stawiając
zamówione wino na stole i spoglądając na oręż podróżnego.
— Ten oręż nieraz mi bywał pożytecznym w niebezpiecznych czasach, a choć te przeminęły,
nie porzucam go wszakże jak dzisiejsi panowie, co to odprawiają służących, skoro ich już nie
potrzebują.
— To waszmość musisz zapewne powracać z Low Countries — rzekł Giles Gosling — z
kraju pik i muszkietów/1. /1 Low Countries (ang. dosł. niskie drogi) — Niderlandy.
— Byłem, mój przyjacielu, na górze i na dole, daleko i blisko. Lecz piję do waszeci, wypij
waść do mnie, a jeżeli trunek nie najwyśmienitszy, to trudna rada! Pij taki, jakiego
nawarzyłeś.
— Jak to, nie najwyśmienitszy! — zawołał Gosling wychylając czarę i smakując ustami z
niewymowną rozkoszą. —Ja przynajmniej nie znam nic wyśmienitszego, nie dostaniesz,
takiego wina pod „Trzema Bocianami" w Vintry, a jeżeli znajdzie się lepsze nawet na
wyspach Hijerskich lub Kanaryjskich, to niech nigdy więcej nie tknę dzbana ani pieniędzy.
Ponieście no je przed światło, a zobaczycie drobne pyłki wijące się w tym złotym likworze
jak kurz w jasnym promieniu słonecznym.
O! Wolałbym częstokroć dziesięciu chłopów niż jednego podróżnego. Cóż? Jak waści
smakuje?
— Niezłe, daje się pić przynajmniej, lecz aby mieć wyobrażenie o dobrym winie, trzeba je pić
tam, gdzie się ono rodzi. Wierzcie mi, mój gospodarzu, Hiszpan nie w ciemię bity, żeby wam
przysłał wino wytłoczone z najlepszych jagód. Co wy tu macie za wielką osobliwość to
byłoby wywietrzała lurą w Groyne albo w Porcie Św. Marii. Trzeba się puścić w świat, mój
dobrodzieju, jeżeli chcesz przeniknąć wszystkie tajemnice beczki i antału!
— Podług mnie trzeba być głupim, żeby włóczyć się po obcych krajach po to tylko, aby się
potem brzydzić tym wszystkim co się we własnym domu znajduje. Ręczę wam, panie gościu,
że niejeden w Anglii zna się na dobrym winie, chociaż siedzi za piecem i na krok nie wychylił
nosa poza ojczystą ziemię.
— To przesądy, to ciasny sposób myślenia, mój gospodarzu — rzekł podróżny. — Ręczę
wam, że po miastach inaczej myślą i mówią. Założyłbym się, że macie między sobą
znajomych, którzy odbyli podróż do Wirginii, a przynajmniej zwiedzili Niderlandy. Czy
macie przyjaciół w obcych stronach, o których radzi byście co słyszeć?
— Nie, na honor, nie mam żadnego, odkąd ten sowizdrzał Robin Drysandford dostał kulą w
łeb w czasie oblężenia Brillu. Niech diabli porwą rusznicę, co mu życie odjęła, bo prawdę
mówiąc nie mieliśmy dotąd weselszego gościa. Lecz już go nie masz, niech z Bogiem
spoczywa, a oprócz niego nie dałbym funta kłaków za żadnego z moich znajomych czy to
żołnierza, czy wędrowca.
— No, no, dziwne! Jak to? Gdy tylu walecznych ziomków znajduje się za granicą, jakże być
może, ażebyś waszeć, człowiek jak się zdaje dostatni i mający z ludźmi stosunki, nie miał
między nimi ani krewnych, ani przyjaciół?
— Jeżeli idzie jeno o krewnych — odpowiedział Gosling — miałem ja jedną taką dziką
latorośl w rodzinie—siostrzeńca, który nas opuścił ostatniego roku panowania królowej
Marii, lecz tego niecnotę wolałbym stracić na zawsze niż kiedy odzyskać.
— Nie mów tak, zacny gospodarzu, jeżeliś jeszcze nic złego o nim nie słyszał w ostatnich
czasach. Niejeden niesforny źrebiec wyrósł na dzielnego rumaka. Jakże się nazywa ten wasz
siostrzeniec?
— Michał Lamburn — odpowiedział oberżysta spod „Czarnego Niedźwiedzia" — syn mojej
rodzonej siostry... Przykro mi wspomnieć o tym nazwisku i pokrewieństwie.
— Michał Lamburn! — zawołał nieznajomy, jakby usiłując przypomnieć sobie. — Czy to
przypadkiem nie był ten, co tak pięknie popisał się pod Venloo, że hrabia Maurycy składał
mu publiczne dzięki wobec całego wojska? Mówiono wtenczas, że był Anglikiem i nie
bardzo wysokiego urodzenia.
— To już chyba nie mój siostrzeniec—odpowiedział. Gosling — bo ten ci umiał napsocić, ale
odwagi miał tyle co kura.
— Lecz trzeba przyznać, że w polu niejeden nabiera odwagi.
— Nie przeczę, sądzę jednak, że nasz Michałek straciłby ją tam do reszty.
— Michał Lamburn, którego znałem — mówił dalej podróżny—był to dziarski i wesoły
chłopiec, lubił się pięknie ubierać a miał sokole oko na ładne dziewuchy.
— Nasz Michał patrzył jak pies, gdy mu się rzep do ogona przyczepi, a nosił opończę, w
której łata siedziała na łacie.
— Ale w czasie wojny nie trudno o piękną suknię.
— Mój Michałek prędzej by ją porwał z tandetnego sklepu, gdy kramarz się odwróci, a co się
tyczy tych oczu sokolich, o których mówicie, zawsze on nimi ścigał moje zabłąkane łyżki.
Był ci on pomocnikiem piwniczego w tym błogosławionym domu przez jeden kwartał, ale jak
zaczął gospodarować, pić na umór i drugich częstować, tak mi wysuszył beczki i opróżnił
kieszenie, że gdybym go potrzymał drugie trzy miesiące, musiałbym niezawodnie zrzucić
swój szyld, zamknąć gospodę i diabłu oddać klucze do schowania.
— A jednak zmartwiłbyś się niemało, gdybym ci powiedział, że biedny Michał Lamburn
poległ na czele swego oddziału przy zdobyciu szańca niedaleko Maestrichtu.
— O, miałbym się czym martwić! Owszem, gdyby został zabity, cieszyłbym się z tej
wiadomości, bo już bym był przynajmniej pewny, że nie zginął na szubienicy. Ale dajmy mu
pokój: wątpię ja, ażeby zgon jego mógł przynieść jaką chlubę jego krewnym. Gdyby jednak
tak było—dodał nalewając drugi kubek ze dzbana — to powiedziałbym z całego serca: Panie,
świeć nad jego duszą!
— Zwolna, zwolna — odparł podróżny. — Nie przesądzajcie sprawy, nie wiadomo, czy was
chlubą nie okrył wasz siostrzeniec, zwłaszcza jeżeli to ten sam Michał Lamburn, któregom
znał i kochał jak siebie samego. Nie moglibyście przypomnieć sobie jakiego znaku, po
którym byśmy przekonali się, że mówimy o jednym i tym samym Michale?
— Nie, nic podobnego nie przychodzi mi naprędce do głowy — odpowiedział Gosling —
chyba to, że mój Michałek miał wypiętnowaną szubienicę na lewym ramieniu za to, że ukradł
srebrny kubek u pani Snorth z Hogsditch.
— Łżesz jak pies, wujaszku!—zawołał nieznajomy odpinając kaftan i zrzucając z ramion
koszulę. Świadczę się Bogiem i ludźmi, że moje ramię jest tak czyste jak twoje.
— Czy to ty, Michałku! — zawołał gospodarz. — Czy to ty, naprawdę? Przeczuwałem to od
pół godziny, bo nie znam nikogo, co by z pierwszego wejrzenia połowę tego zainteresowania
wzbudził we mnie, co ty. Lecz, Michałku, jeżeli, jak oświadczasz, twoje ramię nie poniosło
żadnego szwanku, przyznasz zapewne, że tę grzeczność winieneś katowi Gudmanowi Thong,
który przez litość pomacał cię tylko zimnym żelazem.
— Dosyć tych żartów, panie wuju, schowaj je do zaprawy skwaśniałego piwa, zobaczymy,
jak podejmiesz tak bliskiego krewnego, który przez lat osiemnaście uwijał się po świecie,
widział słońce zachodzące na wschodzie i aż tam zawędrował, gdzie zachód styka się ze
wschodem.
— Jak widzę, przyniosłeś z sobą, Michałku, jeden z niepoślednich talentów wędrowca, lecz
nie potrzeba ci było jeździć po niego tak daleko, bo przypominam sobie, że między innymi
przymiotami, którymi cię obdarzyła natura, był także i ten, żeś nigdy i słowa prawdy nie
wyrzekł.
—Otóż niedowiarek boży, moi panowie!—rzekł Michał Lamburn obracając się do tych,
którzy byli świadkami dziwnego poznania między wujem i siostrzeńcem, a niektórzy z nich
nawet, jako urodzeni w tej samej wiosce, znali dzikie wybryki jego młodości. — Otóż to
jakiego tłustego cielca mój wujaszek z Cumnoru zabija na mój powrót przez widoczną
życzliwość. Ależ ja, wuju, nie przychodzę tu spomiędzy świń i nie dbam o to, czy mnie
dobrze przyjmiesz, czy źle; przynoszę z sobą to, co mi zapewnia dobre przyjęcie wszędzie,
gdziekolwiek się obrócę.
To mówiąc wyjął spory mieszek, dobrze nabity złotymi pieniędzmi, co sprawiło widoczne na
wszystkich wrażenie. Jedni kiwali głową, drudzy szeptali do siebie po cichu, inni, mniej
subtelni, zaczęli się przyznawać do szkolnego koleżeństwa, do ziomkostwa i tak dalej.
Tymczasem kilku cichych i poważnych ludzi, wzruszywszy ramionami, wyniosło się z
karczmy mówiąc, że jeżeli Giles Gosling nie chce doznać w domu swoim jakiego
nieszczęścia, powinien natychmiast wypędzić na cztery wiatry bezbożnego siostrzeńca. I
Gosling zdawał się podzielać ich zdanie, bo nawet widok pieniędzy nie zrobił na czcigodnym
oberżyście tego wrażenia, jakie zwykle sprawia na ludziach jego powołania.
— Krewniaku Michale! — rzekł gospodarz. — Schowaj sobie swój woreczek, syn mojej
siostry nic nie zapłaci w moim domu ani za nocleg, ani za wieczerzę; mówię — za nocleg,
sądzę bowiem, że nie zechcesz dłużej popasać tu, gdzie cię wszyscy za dobrze znają.
— O tym potem, panie wujaszku. Co się tyczy wyboru miejsca na mieszkanie, radzić się w
tym będę moich potrzeb i skłonności. Tymczasem chciałbym uczęstować wieczerzą i czarką
do poduszki poczciwych ziomków, którzy nie są na tyle dumni, by sobie nie przypominali
Michała Lamburna, chłopca piwniczego. Jeżeli mi każesz zgotować kilka potraw za moje
pieniądze, to zgoda, jeżeli nie, za kilka minut będę pod „Zającem", a spodziewam się, że nasi
sąsiedzi nie zechcą mi odmówić towarzystwa.
— Na to nie zezwolę, Michałku—odpowiedział wuj.—Gdy ci już przybyło lat osiemnaście i
gdyś się zapewne trochę ustatkował, spodziewam się, że nie zechcesz opuszczać mojego
domu, gdzie będziesz miał wszystko, czego tylko żądasz. Lecz chciałbym wiedzieć, czyli ten
worek, którym się tak chełpisz, równie dobrze nabyty, jak nabity.
— Otóż nowa nieufność, nowe niedowiarstwo! — rzekł Lamburn obracając się do
słuchaczów. — Mój godny wujaszek chciałby ciągle odwoływać się do głupstw mojej
młodości i to po kilkunastu minionych latach. Co się tyczy tego złotka, byłem, moi panowie,
tam gdzie ono rośnie i gdzie dosyć się nachylić, by naładować nim kieszenie. Byłem w
Nowym Świecie, w Eldorado, moi przyjaciele, gdzie dzieci bawią się diamentami, proste
dziewki zamiast kalinowych naszyjników noszą rubinowe, gdzie wszystkie domy pokryte są
złotą dachówką, a miasta brukowane czystym srebrem.
— Na Boga, panie Michale! — odezwał się młody Lawrence Goldthred, pierwszy z
abingdońskich kramarzów. — Warto by tam pojechać i sklep założyć. A co by można zarobić
na płótnie, bławatach, wstążkach, jedwabiu, tam gdzie tak pełno złota?
— Można by ciągnąć zyski nieobrachowane—odpowiedział Michał. — Osobliwie, gdyby
piękny jaki i hoży kupiec, jak ty na przykład, panie Lawrence, sam roznosił po domach
towary, bo trzeba ci wiedzieć, że kobiety tamtego kraju, nieco ogorzałe od słonecznego
skwaru, zapalają się na widok gładkiej twarzy, jak gąbka przytknięta do ognia.
— Chciałbym tam handlować — rzekł kramarz.
— Nic łatwiejszego, jeśliś tylko zawsze ten sam gracki chłopiec, co mi pomagał kraść jabłka i
gruszki z opackiego sadu. Nie potrzeba być na to wielkim alchemikiem, żeby przetopić dom i
grunta na gotowe pieniądze, gotowe pieniądze na okręt z żaglami, linami, kotwicami i innym
potrzebnym sprzętem, potem złożyć na spód wszystkie towary, nająć kilkudziesięciu
majtków, mnie dać nad nimi dowództwo i dalej prosto do Nowego Świata!
— Nauczyłeś go dobrego sekretu, krewniaku — odezwał się Gosling. — Jak przetopić
(doskonałe wyrażenie) czerwone złote na grosze, a płótno na nici. Nie słuchaj, sąsiedzie,
głupiej rady, nie puszczaj się na morze, bo ono wszystko pochłania. Zgraj się w karty, zaleź w
długi po uszy, roztrwoń resztę na kobietki, zawsze jednak zakupione przez ojca towary
wystarczą ci na parę lat życia, nim pójdziesz do szpitala; lecz wierz mi, morze ma bezdenny
apetyt, pożarłoby od razu wszystkie bogactwa Lombardstreet/* (/* Ośrodek finansjery
londyńskiej) na jedno śniadanie, tak jak ja wypijam jajko na miękko i czarkę gorzałki. Czy
myślisz, że to prawda, co mój godny siostrzeniec o Eldorado powiada? Miej mnie nie wiem
za co, jeżeli on nie znalazł go w kieszeni jakiego dudka podobnego tobie. Lecz dlatego,
Michałku, nie bocz się, rozgość się i usiądź, bo już i wieczerza nadchodzi, na którą zapraszam
wszystkich tu obecnych, dla uczczenia przybycia mojego siostrzeńca, w tej nadziei, że
powrócił całkiem innym człowiekiem. Na sumienie, tak on podobny do mojej siostry jak dwie
krople wody.
— Ale nie tyle do starego Benedykta Lamburna, chociaż jej małżonka — rzekł kramarz
kiwając głową.
— Pamiętasz, Michałku, coś powiedział naszemu bakałarzowi, gdy cię rozciągnięto na stołku
za to, żeś wywrócił kule, na których chodził twój ojciec? „Mądre to dziecko, rzekłeś, które
zna swego ojca". Dr Bricham śmiał się aż do łez i ten śmiech jego ciebie od płaczu wybawił.
— Co się przewlekło, to nie uciekło — rzekł Lamburn. — W kilka dni potem porządnie mi
skórę wyłoił. Jakże się ma ten zacny pedagog?
— Umarł nieborak—odpowiedział Gosling—już dosyć dawno.
—Umarł—powtórzył organista.—Siedziałem przy nim, gdy oddawał ducha. Jak żył pobożnie,
tak przykładnie umierał. Morior, mortuus sum vel fui mori—były jego ostatnie słowa, po
czym dodał: „Skoniugowałem moje ostatnie verbum".
— Niech z Bogiem spoczywa — rzekł Michał. — Nic mi on nie winien.
— Prawda, że ci nic nie winien — odpowiedział Goldthred—bo za każdym batogiem, co ci
przylepił, zwykł był mawiać, że oszczędza pracy katowi.
— I myślałby kto, że mu nic nie zostawił do roboty — odezwał się organista. — A jednak
posada Gudmana Thonga wcale nie była synekurą, dopóki tu przebywał nasz przyjaciel,
— Cóż tu, u kroćset diabłów, moi panowie! — zawołał zniecierpliwiony Lamburn porywając
ze stołu kapelusz i nasuwając go na oczy, tak że cień padający od szerokich skrzydeł nadał
złowrogi wyraz hiszpańskiego sztyletnika jego oczom i rysom, i tak już groźnym z natury.—
Wszystko uchodzi między przyjaciółmi, lecz już dosyć pozwoliłem i memu zacnemu wujowi,
i wam wszystkim stroić żarciki z kawałów mojej młodości. Pamiętajcie, że mam przy sobie
sztylet i pałasz, mych wiernych przyjaciół, i wiem, jak ich użyć w potrzebie. Służąc długo w
Hiszpanii nauczyłem się być tkliwym na obrazę honoru, nie nadużywajcie mojej cierpliwości,
proszę, do tego stopnia, ażebym się w gniewie zapomniał.
— I cóż nam zrobisz?—zapytał organista.
— Cóż nam zrobisz?—powtórzył kramarz przenosząc się na drugi koniec stołu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin