Feehan Christine - Mrok 02 - Mroczne pożądanie [niof. tłum. Dark Desire] - rozdział 1.pdf

(399 KB) Pobierz
256509998 UNPDF
Rzeka krwi. I ocean bólu w którym się unosił. Czy kiedyś przestanie boleć? Rany, 
oparzenia, szyderczy śmiech, który zapowiadał, że będzie cierpiał męki całą wieczność. Nie 
mieściło mu się w głowie, ze jest aż tak bezradny, nie mógł uwierzyć, że pozbawiono go 
niewiarygodnej mocy i doprowadzono do tak rozpaczliwego stanu. Raz po raz wysyłał w noc 
telepatycze wołanie, ale nikt z bliskich nie przyszedł mu na pomoc. Konał. Gdzie oni byli? Jego 
pobratymcy? Przyjaciele? Dlaczego nie przybywali na jego wołanie? Czy to spisek? Zostawili go z 
premedytacją na pastwę oprawców, którzy dźgali go nożami i przypiekali pochodniami? Zdradził 
go ktoś, kogo znał, ale pamięć go zawodziła.
Prześladowcy w jakiś sposób porazili go, tak że nie mógł się poruszyć, nawet struny 
głosowe odmawiały mu posłuszeństwa. Był całkowicie bezradny, bezbronny, gdy śmiertelnicy 
rozrywali jego ciało na strzępy. Słyszał ich szyderstwa, czuł ich wściekłość, kiedy nie chciał 
pokazać po sobie, jak straszliwie cierpi i ze jest swiadom ich obecności. Pragnął śmierci. Oczami 
zimnymi jak lód wpatrywał się w ich twarze; miał wzrok drapieżnika przysięgającego zemstę. 
Doprowadzał ich do szaleństwa, ale nie chcieli zadać mu śmiertelnego ciosu.
Czas przestał mieć znaczenie, a świat się skurczył, ale w pewnej chwili odczuł czyjąś 
obecność. Kontakt był niezwykle delikatny; to była kobieta, młoda kobieta. Nie miał pojęcia w jaki 
sposób udało mu się z nią połączyć, ale ich umysły zlały się w jedno – dzieliła z nim cierpienie, 
każde oparzenie, każdy cios nożem, pozbawiający go życiodajnej krwi. Próbował przypomnieć 
sobie kim ona jest. Musiała być kimś bliskim skoro mogła dzielić jego myśli. Była tak samo 
bezradna jak on, odczuwała ból tak jak on, konała tak jak on. Usiłował odciąć się od kobiety, żeby 
oszczędzić jej cierpienia, ale był za słaby, nie zdołał zablokować przed nią własnych myśli.
Jej cierpienie uderzyło w niego jak potężny cios. Był Karpatianinem. Jego obowiązkiem 
było chronić życie kobiety nawet kosztem własnego. Nie mogąc tego zrobić, czuł jeszcze większą 
rozpacz. Przechwytywał myślami jej obraz: drobna, zwijająca się z bólu i próbująca z tego bólu nie 
oszaleć. Wydawała mu się kimś obcym, a jednak widział ją w kolorze, co mu się nie zdarzyło od 
stuleci. Nie potrafił zesłać snu ani na siebie ani na nią, zeby obojgu oszczędzić cierpienia. Mógł 
tylko wyłapywać fragmenty jej myśli, kiedy rozpaczliwie usiłowała wzywać pomocy, kiedy 
próbowała zrozumieć, co się z nią dzieje.
Krople krwi zaczęły się sączyć porami skóry. Czerwonej krwi. Wyraźnie widział, że jego 
krew jest czerwona. To oznaczało coś ważnego, ale był zdezorientowany i nie wiedział dlaczego to 
takie ważne. Umysł zaczynał mu się zasnuwać mgłą. Nie mógł przypomnieć sobie, w jaki sposób 
udało im się go pojmać. Usiłował „zobaczyć” Karpatianina który go zdradził, ale jego obraz nie 
chciał pojawić się ponownie w jego myślach. Został już tylko ból. Okropny niekończący się ból. 
Nie mógł wydobyć z siebie głosu, nawet wtedy, kiedy umysł rozpadł mu się na milion 
kawałeczków, aż wreszcie nie pamiętał już nawet, kogo ani co tak bardzo starał się chronic.
Shea O'Halloran leżała na łóżku, lampa dawała tylko tyle światła, żeby dało się czytać. 
Pochłaniała stronę za stroną medycznego pisma, zapamiętując tresć w zaledwie kilka sekund; tak 
samo jak zawsze, od dziecka. Kończyła właśnie staż. Była najmłodszą stażystką w historii szpitala; 
była zmęczona. Czytała szybko, chcąc trochę odpocząć. Ból chwycił ją niespodziewanie, uderzając 
z taką gwałtownością, że spadla z łóżka i zwinęła się w kłębek. Usiłowała wołać o pomoc, 
czołgając się w stronę telefonu, ale bezradnie skuliła się na podłodze. Jej skóra pokryła się potem, 
przez pory skóry zaczęła się sączyć szkarłatna krew. Nigdy w życiu nie doświadczyła takiego bólu, 
zupełnie jakby ktoś kroił jej ciało nożem, przypiekał ją. I trwało to całymi godzinami, całymi 
dniami, nie wiedziała jak długo. Nikt nie przyszedł na pomoc, bo i skąd, była sama, trzymała się na 
uboczu i nie miała przyjaciół. Wreszcie, kiedy ból rozdzierał ją tak, jakby wycięto w jej piersi 
otwór wielkości dłoni, straciła przytomność.
Kiedy myślał już, że oprawcy podarują mu śmierć, poznał czym naprawdę jest piekło. Ból, z 
którego skręcają się wnętrzności. Złe twarze nad nim. Kołek wbity tuż nad sercem. A więc teraz to 
wszystko się skończy. Musiało się skończyć. Drewno wywierciło wielką dziurę w jego ciele. Młot 
ciężko opadał na kołek, wbijając go coraz głębiej. Ból był nie do wytrzymania, niewyobrażalny. 
Kobieta dzieląca z nim myśli straciła przytomność, dla nich obojga było to dobrodziejstwem. Nadal 
czuł każde uderzenie, wielki kołek, który rozdzierał mu ciało i przebijał wnętrzności. Krew tryskała 
jak gejzer, a on był coraz słabszy. Czuł, jak opuszczają go życiowe siły, był pozbawiony mocy, 
pewny że umrze. Pragnął śmierci. Nie mógł się jej doczekać. Ale nie była mu przeznaczona. 
Karpatianina nie tak łatwo unicestwić. Należał do nieśmiertelnych. Miał wolę, która nie pozwalała 
mu umrzeć, nawet jeśli ciało błagało o zakończenie cierpienia.
Odszukał ich wzrokiem, tych dwóch śmierteników. Byli zalani jego krwią, czerwień plamiła 
ich ubrania. Zebrał resztki sił i pochwycił ich spojrzenia swoim hipnotyzującym wzrokiem. Gdyby 
mógł tylko wystarczająco długo podtrzymać kontakt wzrokowy i obrócić zło, które ich przepełnia, 
przeciwko nim samym... Jeden nagle zaklął i odciągnął towarzysza na bok. Szybko przewiązali mu 
oczy, nie mogąc znieść ogromu cierpienia i obietnicy zemsty, bojąc się jego siły, chociaż teraz był 
bezbronny. Śmiali się, skuwając go łańcuchami w trumnie i stawiając ją pionowo. Usłyszał swój 
rozdzierający krzyk, ale krzyczał tylko w myślach, a potem zamknęli go w trumnie, wciąż z niego 
szydząc. Zmusił się do milczenia. Nie mogli go słyszeć, ale to nie miało dla niego znaczenia. 
Została mu jeszcze odrobina godności, odrobina szacunku dla samego siebie. Nie pokonają go. Był 
Karpatianinem. Słyszał jak ziemia uderza o drewno, kiedy uwięzili go w ścianie piwnicy. Słyszał 
każde uderzenie łopaty. Ciemność była całkowita, cisza jak obezwładniający cios.
Zaczął odczuwać głód. Czas mijał nie odmierzając niczego. Głód rósł, aż stał się całym jego 
światem. Cierpienie. Głód. Nic poza nimi nie istniało.
Po jakimś czasie przekonał się, ze potrafi znów zapaść w sen, ale powrót tego daru nic dla 
niego nie znaczył. Niczego nie pamiętał. Spał. Budził się tylko wtedy, kiedy jakieś ciekawskie 
stworzenie zapędziło się zbyt blisko. Teraz takie było jego życie. Przejmujące cierpienie przy 
każdym uderzeniu serca. Oszczędzanie siły, żeby zdobyć pożywienie. Źródła pożywienia były 
nieliczne. Nawet owady unikały tego mrocznego miejsca i uwięzionej w nim złowrogiej istoty.
Przez długie godziny na jawie szeptał swoje imię. Bo miał imię. Był rzeczywisty. Istniał. 
Żył w piekle. Żył w mroku. Godziny zmieniały się w miesiące, a potem w lata. Nie było nadziei, 
ukojenia, zadnego ratunku. Nie było końca. Tylko ciemność, okropny ból, straszliwy głód. Czas 
mijał, nic nie znacząc.
Nadgarstki miał skute, więc nie mógł się ruszać, ale za każdym razem, kiedy jakieś 
stworzenie zbliżyło się na tyle, żeby go obudzić, zaczynał drapać w ścianę trumy z wątłą nadzieją, 
że się z niej uwolni. Wracała mu siła umysłu, więc stopniowo mógł wabić do siebie ofiary, ale bylo 
ich tylko tyle, że zdołał przetrwać. Nie mógł odzyskać mocy, nie uzupełniając straconej krwi. Pod 
ziemią nie było stworzen na tyle dużych, żeby mu ją zapewnić. Za każdym razem, kiesy się budził i 
poruszał, krew zaczynała sączyć się z jego ran. Jego ciało nie chciało się zagoić. To był cykl, 
paskudny, obrzydliwy, który mógł trwać całą wieczność.
A potem zaczęły pojawiać się sny. Budził się z nich wygłodniały. Śniła mu się kobieta. 
Poznawał ją, wiedział, ze gdzieś żyje, nieskuta kajdanami, niepogrzebana żywcem pod ziemią, ze 
jest wolna. Była tuż poza zasięgiem jego myśli, a jednak czuł się tak, jakby w każdej chwili mógł 
jej prawie dosięgnąć. Dlaczego do niego nie przychodziła? Nie umiał przywołać zadnej twarzy, 
przeszłości, wiedział tylko, ze ona gdzieś tam chodzi po ziemi. Wzywał ją. Prosił. Błagał. Wściekał 
się. Gdzie się podziała? Dlaczego nie chciała po niego przyjść? Dlaczego pozwalała, żeby cierpiał, 
kiedy sama jej obecność w jego myślach mogłaby mu przynieść ulgę? Co tak strasznego zrobił, że 
zasłużył sobie na podobny los?
Pojawił się gniew. A nawet nienawiść. W mężczyźnie zrodził się potwór, śmiertelnie 
niebezpieczny, karmił się bólem, zyskiwał nieugiętą wolę. Pięćdziesiąt lat, sto – jakie to miało 
znaczenie, czy dla zemsty zawędruje aż do samych wrót piekieł? Już był przecież w piekle.
Ona na pewno do niego przyjdzie. Z całych sił starał się ją odszukać. A kiedy już ją 
znajdzie, stanie się cieniem jej myśli, aż pozna ją na tyle, że będzie umiał zmusić ją, by zrobiła, co 
on chce. A wtedy ona do niego przyjdzie, a on będzie mógł się zemścić.
Za każdym razem, kiedy się budził, cierpiał głód, aż wreszcie ból i głód stały się jednością. 
A jednak koncentrowanie się na odnalezieniu tej kobiety oszczędziło mu nieco cierpienia. 
Koncentrował się tak bardzo, że potrafił na krótką chwilę odciąć się od bólu. Najpierw były to 
jedynie sekundy. Potem minuty. Za każdym razem, kiedy się budził, zmuszał się, zeby jej szukać; 
nie miał przeciez nic innego do roboty. Miesiące. Lata. Nie miało to dla niego znaczenia. Nie 
będzie mu przecież umykała wiecznie.
Kiedy po raz pierwszy dotknął jej umysłu, po tak wielu, po tysiącach bezowocnych prób, 
ogarnęło go tak ogromne zdumienie, że natychmiast stracił kontakt.
Pośpiech, gorączka zachwytu jaką spowodowało dotknięcie jej eksplodowała w jego 
zakopanym głęboko w ożywczej ziemi ciele jaskrawoczerwoną jak krew strugą, odprowadzając w 
nicość resztę sił.
Spał ożywczym, uzdrawiającym snem regenerując nadwątlone siły. Może tydzień. Miesiąc. 
Nie odczuwał potrzeby mierzenia upływającego czasu. Znalazł kierunek, wiedział w którą stronę 
podążać, pomimo że ona była tak daleko od niego. Dzieliło ich tak wiele kilometrów, że siła którą 
wkładał w próby dotarcia do niej przez czas i przestrzeń wymagała od niego wyniszczająco 
poteżnej koncentracji.
Jacques próbował dotknąć jej umysłu, gdy tylko otworzył czy po regenerującym śnie. Tym 
razem był przygotowany na obrazy, które mógł zobaczyć w jej głowie. Krew. Malutka, szeroko 
otwarta klatka piersiowa. Pulsujące serca. Jej ręce głęboko zanurzone wewnątrz krwawiącej, 
ogromnej jakmy. W pokoju oprócz niej byli też inni ludzie. Kierowała ich poczynaniami, ich 
ruchami za pomocą swojego umysłu. Wydawali się zupełnie nieświadomi, tego co z nimi robi. Jej 
uwagę całkowicie pochłaniało potworne zadanie, które wykonywała. Niezmierna łatwość, z jaką 
zapewniała sobie posłuszeństwo innych sugerowała, że używa tego sposobu dość często. Żywe 
obrazy jakie przesuwały się przed jego oczami były tak straszne i okrutne, że prawda uderzyła w 
niego z mocą lawiny. Ona była częścią zdrady, której padł ofiarą, była jedną z tych, którzy go 
torturowali. Nieomal przerwał kontakt z jej umysłem, gdy nagle szarpnął nim nieposkromiony ból. 
Ze zdziwieniem zrozumiał, że ona cierpi z powodu tego co robi. Strasznie cierpi. Ciało które 
torturowała było takie maleńskie. Prawda była przerażająca, to było ciało dziecka.
Sala operacyjna była słabo oświetlona, jedynie na ciało leżące na stole padały snopy 
jasnego, nawet oślepiającego światła z lamp jarzeniowych. Dr. O'Halloran była przyzwyczajona do 
tego widoku, a półmrok wpływał na nią kojąco.
Jej niezwykle, nadnaturalnie wyczulony słuch wyłapał fragmenty rozmowy dobiegającej zza 
ściany pokoj; pielęgniarki pocieszały rodziców chłopca.
­ Jesteście szczęściarzami bo dzisiejszej nocy dyżur ma dr. O'Halloran. Jest najlepszym 
chirurgiem w naszym szpitalu. Ma dar, powołanie. Naprawdę. Gdy inni nie widzą już żadnych 
możliwości, ona się nie poddaje. Nigdy. Zawsze walczy do końca. Chłopiec nie mógł trafić w 
lepsze ręce.
­ Ale on wygląda tak biednie, tak spokojnie. ­ To był głos przestraszonej, zrozpaczonej 
matki. 
­ Dr O'Halloran znana jest z tego, że potrafi czynić cuda. Naprawdę. Uwierzcie w to. Nie 
odejdzie dopóki go nie uratuje. Wiemy, że dzięki niej chłopiec przeżyje.
Shea O'Halloran nic nie mogło teraz oderwać od pacjenta. W końcu pielęgniarka obiecała 
rodzicom chłopca, że ona go uratuje. Jednak jego klatka piersiowa była zdruzgotana a organy 
wewnętrzne przypominały krwawe puzzle, więc było to wyczerpujące zadanie. Tym bardziej że 
ostatnie czerdzieści osiem godzin spędziła nad swoją pracą badawaczą a jej ciało rozpaczliwie 
krzyczało o sen. Zablokowała wszystkie mogące ją rozpraszać głosy i dzwięki i skoncentrowała się 
wyłącznie na tym, co miała do zrobienia. Nie mogła stracić tego chłopca. Nie mogła. To było dla 
niej takie proste. Nigdy nie dawała sobie innej możliwości, wyboru, nie dopuszczała innej myśli do 
swojego umysłu. Miała wspaniały zespół ludzi, współpracujących z nią niczym doskonale 
naoliwiona maszyna. Nigdy nie musiała patrzeć na narzędzia, które jej podawali. Po prostu 
wiedzieli czego w danej chwili potrzebuje. Jeśli mogła ratować pacjentów gdy wysiłki innych nie 
dawały rezultatów, to tylko dlatego, że nie działała sama. 
Pochyliła się niżej nad leżącym ciałem chłopca. Odepchnęła wszystko na bok poza 
pragnieniem przywrócenia chłopcu życia. Kiedy pielęgniarka podawała jej potrzebne instrumenty, 
coś uderzyło w jej świadomość. Ból trafił w nią, ogarniał, przepływał strumieniami przez jej ciało 
niczym języki ognia. Tylko raz w życiu, kilka lat wcześniej, doświadczyła takiego cierpienia. Nigdy 
nie zrozumiała co się z nią wtedy działo, co było z nią nie tak. Wtedy ból zniknął po strasznych 
dwudziestu czterech godzinach. Teraz, kiedy życie chłopca wisiało na cieniuteńkim włosku, 
zależało od jej umiejętności i przytomności umysłu, nie mogła pozwolić sobie na luksus omdlenia. 
Cierpienie ogarnęło ją, skręcało ją od środka, wypychało powietrze z płuc. Shea walczyła o 
odzyskanie kontroli nad swoim umysłem. Lata ćwiczeń aby móc utrzymać myśli pod ścisłym 
nadzorem opłaciły się w tym momencie. Jak robiła zawsze w podobnych sytuacjach, zmusiła umysł 
do odrzucenia bólu, wzięła głęboki oddech i wróciła do operacji.
Pielęgniarka znajdująca się najbliżej niej zwróciła uwagę na jej dziwne zachowanie. Jednak 
złożyła to na karb szoku, jakiego doktor doznała na widok uszkodzeń ciała chłopca. Pracowała z dr. 
O'Halloran bardzo długo, podziwiała ją, wręcz uwielbiała, ale jeszcze nigdy nie była świadkiem 
sytuacji która wyprowadziła by panią doktor z równowagi. Shea stała nieruchomo przez kilka 
uderzeń serca, i miała nadzieję, że pielęgniarka nie zwróciła uwagi na jej nietypowe zachowanie. 
Ręce jej drżały, cała zlana była potem. Pielęgniarka automatycznie otarła jej czoło, z przerażeniem 
zauważając plamki krwi na trzymanej w ręku tkaninie. Kropelki krwi sączyły się z porów skóry. 
Wytarła czoło po raz kolejny, wciskając szmatkę wraz z innymi zakrwawionymi kawałkami tkanin 
do kosza. Nigdy wczesniej nie widziała nic podobnego.
Shea ponownie skupiła uwagę na pacjencie. Pielęgniarka szybko zrezygnowała z 
rozmyślania nad nadprzyrodzonym zjawiskiem, którego właśnie była świadkiem, bo jej myśli zajęła 
dr. O'Halloran, odsuwając wszystkie pytania na bok. 
Shea ciągle czuła obecność czegoś nieznanego w swoim umyśle, czuła ciemność, która 
pokonywała niechęć do niej, na jedno uderzenie serca. Potem znikła. Ponownie jej uwaga 
całkowicie skupiła się na chłopcu i jego straszliwie pogniecionych narządach wewnętrznych w 
zdruzgotanej klatce piersiowej. On nie mógł odejść. Nie mogła na to pozwolić. ­ Słyszysz mnie 
chłopcze? Jestem tu z tobą i nie pozwolę ci odejść – obiecała szeptem. Wiedziała, zawsze 
wiedziała. Tak jakby jakaś jej część była połączona z pacjentem, utrzymywała go przy zyciu do 
czasu, kiedy nowoczesna leki nie zaczynały działać.
Jacques spał jakiś czas. Nie miało dla niego znaczenia jak długi był to okres. Głód i ból 
czekały na niego. Zdradliwe serce i dusza kobiety czekały.  Miał wieczność na zebranie sił, bo ona 
nie mogła przed nim uciec. Nie teraz, kiedy odnalazł mentalną ścieżkę, którą podążały jej myśli. 
Spał snem nieśmiertelnych, jego płuca i serce zatrzymały się na czas kiedy pozostawał w ziemi. 
Jego ciało było oddzielone od ożywczej ziemi, tak bardzo potrzebnej do uzdrowenia, jedynie cienką 
warstwą drewna. Albo aż. Gdy tylko się budził zaczynał drapać cierpliwie ściany trumny. Gdyby 
tylko mógł dosięgnąć ziemi. W końcu udało mu się zrobić maleńką dziurkę, przez którą mógł 
dosięgnąć gruntu. Teraz mógł cieprliwie czekać. Ona i tak nie miała szans na ucieczkę. Była jego 
przeznaczeniem. Polował na nią. Dzień czy noc, pora nie miała znaczenia. W swoim zamknięciu 
nie odróżniał słońca od księżyca. Żył chwilą obecną, próbując załagodzić stale obacny głód, i 
przyszłością. Żył dla zemsty i kary, żeby zmienić jej życie w piekło na jawie. Był w tym doskonały. 
Potrafił tego dokonać biorąc jej umysł w posiadanie na zaledwie kilka sekund, co jakiś czas. Dla 
niej było to nieprawdopodobne. Była taka skomplikowana. Były w jej umyśle rzeczy o tak małym 
znaczeniu dla niego, że zasypiał, ale jednocześnie czasem nie nadążał żeby ją zrozumieć.
W tym czasie była przerażona. Mógł smakować jej strach. Czuł jej serce walące tak mocno, 
że jego własne dopasowywało się w ten straszny rytm. Mimo tego jej umysł zachował jasność i 
spokój, szybko i błyskotliwie analizując otrzymywane informacje.  Przetwarzała je w takim tempie, 
że czasem tracił wątek. Dwóch obcych polowało na nią. Szydziło z niej. Często widział obraz 
siebie. Grube włosy wiszące w strąkach wokół zniszczonej twarzy, ciało brutalnie potraktowane 
przez czyjeś ręce. Wyraźnie widział wyniszczone tkanki i mocno zarysowane ścięgna. Przez 
moment w jej umyśle zabłysło wrażenie smutku. Stracił kontakt.
Shea niegdy nie zapomniała ich twarzy, oczu, zapachu potu. Wyższy z nich nie mógł 
odwrócić od niej wzroku.
­ Kim jesteś? ­ Patrzyła na nich szeroko otwartymi oczami, niewinnie, całkowicie 
nieszkodliwie. Wiedziała że wygląda młodo i bezradnie, zbyt delikatnie, aby myśleli o niej jako o 
zagrożeniu.
­ Jeff Smith – powiedział szorstko wyższy. Pożerał ją wzrokiem. ­ To jest Don Wallace, mój 
partner. Pojedziesz z nami i odpowiesz na kilka pytań.
­ Czy ja czegoś od was chciałam? Jestem lekarzem, panowie. Nie mogę tak po prostu rzucić 
wszystkiego w kąt i wyjść. Za godzinę mam ważną operację. Możemy porozmawiać jak skończę 
dyżur.
Wallace uśmiechnął się do niej. Uważał, że wygląda uroczo. Jego wygląd przywodził jej na 
myśl rekina. Żarłoczną bestię.
­ Nie możemy tego zrobić. Jest pewna grupa osób, którym bardzo zależy na pani 
odpowiedziach. ­ zaśmiał się miękko a pot pokrył jego ciało. Uwielbiał sprawiać ból. Świadomość 
tego sprawiła że Shea poczuła zimno w całym ciele.
Dziewczyna była szczęśliwa, że solidne biurko dzieliło ją od mężczyzn. Dbając o pozory z 
obojętnym wyrazem twarzy, powoli wyłączyła komputer wpisująć komendę zniszczenia wszystkich 
danych i chwyciła klucz do pokoju. Potem zabrała pamiętnki mamy i wsunęła go do torebki. 
Zdziwiła się  jak łatwo i naturalnie się zachowuje.
­ Jesteście pewni, że jestem właściwą osobą?
­ Shea O'Halloran, twoja matka to Margaret „Maggie” O'Halloran z Irlandii? ­ Jeff Smith 
mówił dalej. ­ Urodziłaś się w Rumunii, ojciec pozostaje nieznany. ­ Usłyszała szyderczą nutę w 
jego głosie.
Spojrzała z pełną mocą swych szmaragdowych oczu na człowieka, pod jej zimnym 
wzrokiem zaczął tracić spokój, w końcu opanowało go pożądanie. Smith był o wiele bardziej 
podatny niż jego partner.
­ Czy próbuje mnie pan zdenerwować, panie Smith? Jestem kim jestem, a mój ojciec nie ma 
nic do tego.
­ Nie? ­ Wallace podszedł bliżej biurka. ­ Nie potrzebujesz krwi? Pożądasz jej? Nie pijesz 
jej? ­ Jego oczy płonęły nienawiścią.  
Shea wybuchnęła niepochamowanym śmiechem. Jego dzwięk był miękki, melodyjny tak 
seksowny, że chciałoby się go słuchać wiecznie. Smith przejechał językiem po wargach.
­ Nie pijesz krwi? ­ W jego głosie dało się słyszeć nutkę nadziei.
Wallace zgromił go spojrzeniem.
­ Nie patrz jej w oczy – warknął. ­ Powinieneś o tym wiedzieć.
Brwi Shae podskoczyły w górę. Znów zaśmiała się leciutko, delikatnie zapraszając Smitha, 
aby do niej dołączył.
­ Czasami potrzebuję transfuzji. Niezbyt często. Słyszeliście kiedyś słowo „hemofilia”? 
Panowie, marnujecie mój czas. ­ Jej głos obniżył się stając się miękki, uwodzący. ­ Naprawdę 
powinniście już wyjść.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin