Masterton Graham - Bezsenni.pdf

(955 KB) Pobierz
344163231 UNPDF
GRAHAM MASTERTON
BEZSENNI
(Przeło¿ył ANDRZEJ SZULC)
Wydanie I
Warszawa 1994
ROZDZIA£ I
John O’Brien stał w smudze słonecznego œwiatła przed lustrem w garderobie,
przymierzaj¹ c kwiecisty szkarłatny krawat od Armaniego. Robił to z precyzj¹ i ceremoni¹ , nie
tylko, dlatego ¿e zwykle działał precyzyjnie i lubił ceremoniê, ale poniewa¿ wiedział, ¿e po raz
ostatni czyni to jako zwykły œmiertelnik.
Wygładził ciemnoniebiesk¹ kamizelkê, ¿eby lepiej przylegała do torsu, a potem obci¹ gn¹ ł
równie¿ mankiety. Podobało mu siê własne odbicie w lustrze. Zawsze starał siê byæ dobrze
ubrany. „Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie ci spotkaæ siê ze Stwórc¹ - mawiał jego ojciec -
wiêc codziennie ubieraj siê tak, jakby to miało przypaœæ właœnie dzisiaj”. Umieraj¹ c na atak
serca prawie dokładnie dwa lata temu, ojciec nosił sportow¹ kurtkê od Abercrombiego i Fitcha.
W lustrze pojawiła siê za jego ramieniem Eva, piêkna i wytworna w swoim blado¿ółtym
kostiumie od Evy Chun.
- Czy jego ekscelencja sêdzia S¹ du Najwy¿szego jest ju¿ gotów? John wysun¹ ł do
przodu szczêkê i pokrêcił głow¹ .
- Jego ekscelencja jest gotów, ale jego ekscelencja nie jest oficjalnie sêdzi¹ S¹ du
Najwy¿szego, dopóki nie zostanie zaprzysiê¿ony.
- Jego ekscelencja znowu dzieli włos na czworo - uœmiechnêła siê Eva.
- Na tym właœnie polega moja praca. Wiesz chyba, co mówi czternasta poprawka do
konstytucji: „¯adna władza nie pozbawi nikogo ¿ycia, wolnoœci i własnoœci bez podzielenia na
czworo ka¿dego włosa st¹ d a¿ do Kalamazoo”.
Uœmiechnêła siê, a potem uœcisnêła go i pocałowała w ramiê.
- Najwspanialszy rozszczepiacz włosa na czworo, jaki siê kiedykolwiek narodził.
Mam zamiar daæ z siebie wszystko - odparł John; i powiedział to całkiem serio.
- Bêdziesz najlepszy - zapewniła go Eva. - Przywrócisz S¹ dowi Najwy¿szemu cał¹
nale¿n¹ mu wagê.
John odchrz¹ kn¹ ł rozbawiony i poklepał siê po brzuchu.
- Nie chcesz chyba powiedzieæ, ¿e praca w S¹ dzie Najwy¿szym przyczyni siê do spadku
mojej wagi? Nigdy w całym ¿yciu nie zapraszano mnie na tyle lunchów. Co s¹ dzisz o tym
krawacie? - zapytał po chwili. - Nie jest zbyt wyrazisty? Mo¿e powinienem zało¿yæ coœ bardziej
stonowanego?
- Jest doskonały. Wyrazisty, tak. Ale w granicach dobrego smaku. Dokładnie tak jak ty.
Rozeœmiał siê. A potem przez krótk¹ chwilê przygl¹ dali siê sobie w lustrze, zadowoleni i
pełni dumy. W wieku czterdziestu oœmiu lat John miał zostaæ najmłodszym sêdzi¹ S¹ du
Najwy¿szego w historii - młodszym nawet od Williama Rehnquista, nominowanego przez
Richarda Nixona w roku tysi¹ c dziewiêæset siedemdziesi¹ tym pierwszym. Miał metr
dziewiêædziesi¹ t wzrostu, bujne szpakowate włosy i szerok¹ wyrazist¹ twarz, która wygl¹ dała,
jakby wyciosał j¹ z litego dêbowego bloku, pełen rozmachu, obdarzony niesamowitym
talentem, niemaj¹ cy jednak cierpliwoœci do szczegółów rzeŸbiarz.
Mimo niespokojnej, surowej urody zrobił wspaniał¹ karierê - najlepsz¹ , jak¹ mog¹
zapewniæ rodzinne powi¹ zania i pokaŸna, gromadzona od lat fortuna z Massachusetts. Jego
ojciec, senator Douglas O’Brien, był najbogatszym i najbardziej otwartym politykiem od czasów
Josepha Kennedy’ego. John i jego dwaj bracia wychowywali siê wœród uprzywilejowanych i
kulturalnych - podró¿uj¹ c, pływaj¹ c na ¿aglach, graj¹ c w polo, je¿d¿¹ c na nartach i udzielaj¹ c
siê towarzysko wszêdzie, gdzie było warto, od Monaco a¿ po Aspen. Na osiemnaste urodziny
ojciec podarował mu pomalowanego na zielony kolor O’Brienów astonmartina (nadal stał w
gara¿u), a tak¿e siedem milionów dwieœcie tysiêcy w papierach wartoœciowych. Na dwudzieste
pierwsze urodziny dostał ten dom - obroœniêty bluszczem, wzniesiony z czerwonej cegły pałac
z widokiem na Charles River, trzynastoma sypialniami, mał¹ sal¹ balow¹ i olbrzymi¹ bibliotek¹ .
Wnêtrze tej ostatniej mieœciło mniej wiêcej półtora kilometra dêbowych półek, na których
ci¹ gnêły siê rzêdy oprawnych w skórê prawniczych tomów. Stan¹ wszy po raz pierwszy w
progu John zamkn¹ ł oczy. „Jeœli sprawiedliwoœæ ma jakiœ zapach - powiedział wtedy - to unosi
siê on właœnie tutaj”.
W wieku dwudziestu czterech lat ukoñczył summa cum laude wydział prawa
Uniwersytetu Harvarda i natychmiast obj¹ ł intratne stanowisko w kancelarii Howell Rhodes
Macklin, najznakomitszej bostoñskiej firmie prawniczej, obsługuj¹ cej równie¿ i jego rodzinê.
Maj¹ c lat dwadzieœcia dziewiêæ wygrał sprawê oskar¿onego o gigantyczn¹ defraudacjê
Bonatella i został jednym z głównych wspólników, a prowadzona za czasów prezydentury
Cartera energiczna kampania w obronie praw obywatelskich zwróciła na niego uwagê
prokuratora generalnego, Griffina B. Bella, który mianował go swoim zastêpc¹ w Departamencie
Sprawiedliwoœci.
Obecnie - nominowany na miejsce zmarłego niedawno na raka płuc sêdziego Everetta
Berkenheima - osi¹ gn¹ ł ów ozłocony chwał¹ szczyt, o czym marzył od pocz¹ tku swojej
kariery: miał siê staæ jednym z dziewiêciu ludzi, którzy doskonal¹ i interpretuj¹ konstytucjê
Stanów Zjednoczonych: sêdzi¹ stoj¹ cym ponad wszystkimi innymi sêdziami.
Magazyn Time, choæ z rezerw¹ traktował jego liberaln¹ politykê - w szczególnoœci
zdecydowany sprzeciw przeciwko karze œmierci - przedstawił go jednak jako człowieka
„odwa¿nego i prostolinijnego”. John rzeczywiœcie uwa¿ał siê na ogół za odwa¿nego i na ogół za
prostolinijnego. Czasami wydawało mu siê nawet, ¿e jest waleczny. Kochał Evê jak nigdy dot¹ d
- głupi romans sprzed trzech lat z młodsz¹ partnerk¹ raczej wzmocnił ich mał¿eñstwo, ni¿ mu
zaszkodził. Był zdrowy i bogaty, miał ładn¹ córkê i dosłownie setki przyjaciół. Ka¿dy dzieñ
wydawał siê opromieniony słoñcem i przynosił nowe wyzwania.
Niepokoił go jedynie „pan Hillary”.
„Pan Hillary” - malutka plamka w jego ¿yciorysie, malutka plamka, której nie mógł
zetrzeæ. Wydawała siê taka nieznaczna - nie wiêksza od niewielkiego punkcika pleœni na
idealnie pomalowanej œcianie - ale zawsze obecna. Od wczesnego dzieciñstwa nawiedzał go w
nocy nieodmiennie ten sam przera¿aj¹ cy koszmar; milcz¹ cy i chłodny obraz, który tkwił gdzieœ
w odległych zakamarkach jego podœwiadomoœci i nie miał do niego dostêpu w ci¹ gu dnia.
Przed ukoñczeniem trzydziestki próbował hipnozy, potem przez dwa lata absurdalnie
kosztownej psychoanalizy, ale obraz nie pojawił siê ani razu, kiedy był w pełni œwiadomy -
choæ przez cały czas wiedział, ¿e siê od niego nie uwolnił.
Był to obraz czekaj¹ cego w milczeniu człowieka, nic wiêcej, kogoœ o rysach tak
rozmazanych jak atramentowa plama z testu Rorschacha. John nie potrafił zrozumieæ
dlaczego, ale na jego widok ogarniało go takie przera¿enie, ¿e budził siê cały zlany potem,
łapi¹ c kurczowo oddech. Mê¿czyzna nigdy siê nie poruszał; nawet kiedy przepełniony panik¹
John błagał go we œnie, ¿eby podszedł bli¿ej. „ChodŸ i zmierz siê ze mn¹ ! Skoñcz z tym! Zrób
coœ! Zrób cokolwiek! Nie stój tak bez ruchu!”
Ale zjawa nie reagowała, zachowuj¹ c dystans i milczenie: czekała, a¿ nadejdzie wybrany
przez ni¹ złowrogi moment. John był przekonany, ¿e czeka go z jej rêki coœ złego. Mogła
nawet wyobra¿aæ jego własn¹ œmieræ. W młodoœci wierzył, ¿e potrafi siê do niej przyzwyczaiæ -
¿e potrafi pójœæ w nocy do łó¿ka, nie boj¹ c siê, ¿e znowu przyjdzie mu siê z ni¹ zmierzyæ. Ale
trwoga, któr¹ odczuwał, nigdy siê nie zmniejszyła, a zjawa nie przestawała siê pojawiaæ i œni¹ c
stale skrêcał za ten straszliwie znajomy, szary róg i widział, jak wpatruje siê w niego
badawczym wzrokiem.
John nazwał widziadło „panem Hillarym”, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Nie wiedział
dlaczego - podobnie jak nie wiedział, kim jest ten człowiek. W koñcu musiał pogodziæ siê z
faktem, ¿e bêdzie nawiedzaæ go zawsze, przez całe ¿ycie - bêdzie obserwowaæ go i czekaæ na
jego œmieræ.
- Mo¿e napijemy siê kawy? - zapytała Eva.
John wsun¹ ł na rêkê złoty breitling chronomat. Była dziesi¹ ta dwadzieœcia osiem. Jutro o
tej porze - pomyœlał - zostanê sêdzi¹ S¹ du Najwy¿szego i zacznie siê nowy etap mojego
¿ycia. Lata chwały. Lata wielkich osi¹ gniêæ i sławy.
- Nie mam ochoty na kawê - powiedział, odwracaj¹ c siê i całuj¹ c Evê w czoło. - Nie
s¹ dzê, ¿ebym naprawdê potrzebował zastrzyku kofeiny. I tak jestem ju¿ wystarczaj¹ co spiêty.
- Daj spokój, odprê¿ siê. Helikopter nie przyleci wczeœniej ni¿ za dziesiêæ minut.
Poprosiłam Madeleine, ¿eby zaparzyła ten nowy arabski gatunek z Bentonwood Cafe.
John poprawił marynarkê, jeszcze raz obci¹ gn¹ ł mankiety i zszedł w œlad za Ev¹ po
półkolistych drewnianych schodach do holu. Jego œciany wyło¿one były dêbow¹ boazeri¹ i
obwieszone morskimi pejza¿ami, wœród których wyró¿niało siê pełne połyskuj¹ cych zieleni i
roziskrzonych błêkitów wielkie płótno Wilmslowa Homera przedstawiaj¹ ce polowanie na rekiny
na Karaibach. Nowe buty Evy stukały po białej terakocie, a przez matow¹ szybkê nad
portykiem przeœwiecały promienie słoñca. W drzwiach pokoju porannego czekała na nich
Madeleine, ciemnowłosa pokojówka z Quebecu, polecona przez Charlesa Dabneya, jednego ze
starszych wspólników. John chciał zatrudniæ młodsz¹ pokojówkê, ale Eva wci¹ ¿ była uczulona
na te sprawy po jego romansie z Elizabeth i wolała po stokroæ mieæ w domu doœwiadczon¹
starsz¹ słu¿¹ c¹ w rodzaju Madeleine, zwłaszcza ¿e powłóczyła ona lekko nog¹ i miała
owłosione znamiê po lewej strome podbródka.
Stoj¹ cy w holu wysoki niczym wie¿a zegar wybił wpół do jedenastej, a zatem zostało im
mniej ni¿ czterdzieœci minut do odlotu.
- Wracamy w pi¹ tek wieczorem, Madeleine - powiedziała Eva - i od razu idziemy na
kolacjê z Kochami. B¹ dŸ tak dobra i przygotuj dla mnie tê zielon¹ od Versacego. Poproœ tak¿e
Newtona, ¿eby przygotował smoking jego ekscelencji.
- Tak jest, madame - odparła Madeleine matowym głosem z francuskim akcentem.
- Przedzwoñ równie¿ do Bloomingdale’a i zapytaj, co siê dzieje z tym pulowerem
Courregesa, który zamówiłam. Poproœ Lonnie, z Place Elegante na drugim piêtrze. I nie
zapomnij o tych nowych kółkach na serwetki, dobrze? Powinny ju¿ byæ gotowe. Zadzwoñ do
Jackie w Quadrum. Masz chyba numer, prawda? Same pi¹ tki.
John usiadł w jednym z eleganckich foteli w stylu kolonialnym, obitych materiałem w ¿ółte
paski. Pokój poranny zalany był promieniami słoñca, które odbijały siê ostrym œwiatłem od
wyfroterowanej podłogi. Przygl¹ daj¹ c siê nalewaj¹ cej mu kawê Madeleine zastanawiał siê, jak
wygl¹ dali jej rodzice i co ich skłoniło, ¿eby j¹ pocz¹ æ. Mo¿e jej matka była olœniewaj¹ co
piêkna, chocia¿ raczej w to w¹ tpił. Mo¿e ojciec był zabójczo przystojny? Przystojny skrzypek,
akrobata albo zamiatacz ulic. Kto to mógł wiedzieæ?
Eva usiadła naprzeciwko, wytwornie krzy¿uj¹ c nogi.
- Myœlałam o urodzinowym przyjêciu Sissy - powiedziała.
- Tak? - Wydawało mu siê, ¿e słyszy w oddali łopot œmigła helikoptera. A mo¿e to był
tylko wiatr, szumi¹ cy w gałêziach klonów?
- Chce urz¹ dziæ bal kostiumowy w beatnikowskim stylu z lat piêædziesi¹ tych.
John zmarszczył brwi.
- Przyjêcie w stylu beatnikowskim? Masz na myœli berety i d¿ersej w paski?
A jednak helikopter. Słychaæ go teraz było o wiele głoœniej. Głêbokie, pulsuj¹ ce buczenie
silnika i furkot wirnika maszyny, zakrêcaj¹ cej nad Riverdale i kieruj¹ cej siê na wschód. To było
to. Za chwilê miał spotkaæ siê ze swoim przeznaczeniem. Po krótkiej podró¿y helikopterem na
Logan International Airport czekał go lot learjetem do Waszyngtonu. John spojrzał na zegarek.
Była dziesi¹ ta trzydzieœci siedem.
Eva najwyraŸniej równie¿ usłyszała warkot silnika, ale z jakiegoœ powodu uznała, ¿e nie
powinna zareagowaæ.
- Helikopter - powiedział John, podnosz¹ c palec.
- Tak - odparła. Ale to było wszystko. Mo¿e nagle przestraszyła siê nowego ¿ycia. Mo¿e
bała siê, ¿e John spotka now¹ Elizabeth, jeszcze bardziej urocz¹ i seksualnie poci¹ gaj¹ c¹
Elizabeth. Dziewczyny kochaj¹ siê w gwiazdach rocka, ale Eva wiedziała z doœwiadczenia, ¿e
dziesiêæ razy bardziej fascynuj¹ cy jest romans z politykiem, przemysłowcem albo sêdzi¹ -
choæ właœciwie wszyscy oni s¹ podstarzali, łysiej¹ cy i grubi. Dziewczyny nie zwracaj¹ uwagi
na wiek, łysinê i wystaj¹ cy brzuch. Naprawdê. Wystarczy spojrzeæ na Fanne Foxe.
Najbardziej podnieca je aura władzy. A sêdzia S¹ du Najwy¿szego nie jest
przedstawicielem byle jakiej władzy, ale jak wskazuje sama nazwa, władzy najwy¿szej. S¹
setki gwiazdorów rocka, dziesi¹ tki przystojnych aktorów i tylko dziewiêciu sêdziów S¹ du
Najwy¿szego. Z których siedmiu przekroczyło szeœædziesi¹ ty pi¹ ty rok ¿ycia. Mówi¹ c bez
ogródek, nominacja Johna uczyniła zeñ jednego z najbardziej seksownych mê¿czyzn w
Ameryce.
John zerkn¹ ł na Evê. Domyœlał siê chyba, w czym tkwi problem. Ostatnimi czasy trudno
mu było wyznaæ jej, jak Bardzo j¹ kocha. Zawsze bał siê hipokryzji. Prawdê mówi¹ c, kochał j¹
teraz w odmienny sposób, ni¿ wtedy gdy siê po raz pierwszy spotkali. Ale wci¹ ¿ j¹ lubił, wci¹ ¿
na niej polegał i wci¹ ¿ odczuwał głêbok¹ przyjemnoœæ, kiedy uprawiał z ni¹ seks - chocia¿
czasami, kiedy dochodził do szczytu, a lampy przy łó¿ku wci¹ ¿ siê paliły, dostrzegał, jak Eva
odwraca od niego twarz i wbija wzrok w œcianê. Robiła to z pogardy, nudy czy z bólu?
Naprawdê nie wiedział. Czuł, ¿e nie potrafi siê ju¿ zbli¿yæ do j¹ dra jej osobowoœci. Ale miał
zamiar próbowaæ to robiæ dalej. Byæ mo¿e któregoœ dnia dopuœci go z powrotem.
Była przecie¿ bardzo piêkna. Szczupła i gładka, jedyna córka Hunterów Hamiltonów III z
Lynnfield, ka¿demu, kto j¹ spotkał, przypominała bardziej arystokratyczn¹ Juliê Roberts.
Platynowa blondynka, zawsze nieskazitelnie ubrana i przestrzegaj¹ ca dobrych manier,
posiadaj¹ ca sama olbrzymi maj¹ tek. A jednak John nigdy nie mógł siê wyzbyæ przekonania, ¿e
ich mał¿eñstwo jest w jakiœ sposób niepełne - niczym układanka, w której brakuje jednego
fragmentu, przedstawiaj¹ cego œcianê domu, błêkit nieba albo stoj¹ c¹ w tle kobietê bez twarzy.
A po romansie z Elizabeth wydawało mu siê, ¿e ka¿dego dnia odkrywa brak nowych kawałków.
Warkot helikoptera stawał siê coraz głoœniejszy; po minucie albo dwóch usłyszeli, ¿e
przelatuje dokładnie nad domem. Na spodkach zadzwoniły zabytkowe srebrne ły¿eczki.
- Wczeœnie przyleciał - powiedziała Eva. - Jest dopiero za kwadrans jedenasta.
Do pokoju porannego weszła ich czternastoletnia córka Sissy. Ubrana w tego samego
koloru co matki blado¿ółty kostium, przypominała bardziej Evê ni¿ Johna, ale ojciec dał jej
rysom pewn¹ szczodroœæ i szerokoœæ, dziêki czemu jej uroda nie była tak onieœmielaj¹ ca.
Blond włosy zwi¹ zane miała w wysokiego kuca, a w uszach tkwiły wielkie, rêcznie robione
kolczyki ze srebra i kryształu z Rio Bahio przy Commonwealth Avenue. Spryskała siê nader
obficie swoimi ulubionymi perfumami L’Insolent i ka¿dy mógł j¹ wzi¹ æ za osiemnastoletni¹
dziewczynê.
- O rany, od tego hałasu chyba pêknie mi głowa - poskar¿yła siê.
Helikopter zawisł przez chwilê z rykiem turbin i gwizdem wirnika nad południowym
trawnikiem, a potem dygn¹ ł i osiadł na ziemi.
- Nie musimy przynajmniej jechaæ samochodem - powiedział John.
- Naprawdê bêdziemy siedzieæ w Waszyngtonie przez całe trzy dni? - zapytała Sissy. -
Zapowiada siê taki upał... i nudy na pudy.
- Nie b¹ dŸ œmieszna, kochanie - odezwała siê Eva. - Czekaj¹ nas przyjêcia, rauty,
konferencje prasowe i mnóstwo innych atrakcji. Niecodziennie ktoœ w wieku twojego ojca
zostaje sêdzi¹ S¹ du Najwy¿szego.
- Chwała Bogu - odpaliła Sissy.
- Chcesz zostaæ w domu? - zapytał ze zwodnicz¹ łagodnoœci¹ John. - Chcesz zostaæ w
domu, proszê bardzo, zostañ. Ja ciê nie zmuszam, decyzja nale¿y do ciebie.
Sissy wydêła wargi i milczała. Znała swego ojca wystarczaj¹ co dobrze, ¿eby wiedzieæ, co
teraz nast¹ pi. œmiertelnie nudne, umoralniaj¹ ce kazanie.
- Mo¿esz oczywiœcie zostaæ w domu - zacz¹ ł. - Ale lepiej to sobie przemyœl. Urazisz w
ten sposób moje uczucia, mo¿esz tego byæ pewna. Urazisz uczucia swojej matki. Co jednak o
wiele wa¿niejsze, zmarnujesz okazjê przyjrzenia siê jednej z najwiêkszych uroczystoœci, jakie
ma do zaoferowania ten kraj: zaprzysiê¿eniu zwykłego œmiertelnika, którego zadaniem bêdzie
od tej pory rozwa¿anie i opiniowanie kwestii dotycz¹ cych konstytucji - podstawy i sedna
amerykañskiego ¿ycia.
- Ju¿ dobrze, pojadê - powiedziała Sissy. - I bêdê siê dobrze bawiła. Tylko ¿artowałam.
John odstawił fili¿ankê i strzepn¹ ł wyimaginowany pyłek z rêkawa.
- Nie wydaje mi siê, ¿ebyœ zdawała sobie w pełni sprawê z wagi S¹ du Najwy¿szego, z
jego wyj¹ tkowej pozycji - stwierdził.
- Ju¿ dobrze, pojadê - powtórzyła Sissy.
- W ci¹ gu ostatnich czterdziestu lat S¹ d Najwy¿szy wywarł prawdopodobnie wiêkszy
wpływ na ¿ycie zwyczajnych Amerykanów ni¿ wszystkie razem wziête uchwały Kongresu.
- Pojadê - jêknêła Sissy w udawanej desperacji. - Nie musisz ju¿ nic mówiæ! Pojadê!
Newton, ich lokaj, krocz¹ c poœpiesznie na ugiêtych nogach w tê i z powrotem przez
elegancko wystrzy¿ony trawnik, dŸwigał cały ich baga¿ - szeœæ walizek Louisa Vuittona i dwa
pudła na kapelusze. John stan¹ ł w drzwiach i przygl¹ daj¹ c mu siê z rozbawieniem pomyœlał, ¿e
wygl¹ da jak Bili Cosby parodiuj¹ cy Groucho Marxa. Szaro-biały helikopter typu Sikorsky stał w
blasku słoñca ze zwisaj¹ cymi w dół łopatami wirnika. Ubrany w jasnoniebieski kombinezon
pilot rozmawiał z młodym mê¿czyzn¹ w okularach i pogniecionym lnianym garniturze. John
rozpoznał w nim Deana McAllistera, nowego zdolnego asystenta z Departamentu
Sprawiedliwoœci.
Kiedy tylko John i Eva pojawili siê na ganku, Dean klepn¹ ł szybko pilota po ramieniu i
ruszył w ich stronê. Był rudy, piegowaty i pulchny. Prokurator generalny nadał mu przezwisko
„JellyBean McAllister”, jego ró¿owa cera miała bowiem dokładnie ten sam odcieñ co melonowe
galaretki Jelly Bellies.
- Moje gratulacje, panie sêdzio! - powiedział, œciskaj¹ c dłoñ Johna. - I gratulacje dla pani,
pani O’Brien. Co za wspaniały dzieñ! Nie potrafiê wyraziæ, jak bardzo siê cieszymy razem z
pañstwem.
- Gdyby tylko prezydent był choæ w połowie tak zadowolony - uœmiechn¹ ł siê kwaœno
John.
- No nie wiem - odparł Dean. - Nawet prezydent musi rozpoznaæ
dwudziestoczterokaratowy diament, kiedy ten znajdzie siê tu¿ przed jego nosem. Dziœ
wieczorem bêdziesz siê wspaniale bawiæ - zwrócił siê do Sissy. - Beaumontowie wyprawiaj¹
po¿egnalne przyjêcie dla Clarissy i zgadnij, kto jest na nie zaproszony? Uwierzyłabyœ w to...
da-da... sam John Travolta!
- John Travolta? - Sissy zmarszczyła powoli nos. - Musi ju¿ mieæ chyba z osiemdziesi¹ t
lat.
Wszyscy siê rozeœmieli.
- Tak czy owak - ci¹ gn¹ ł Dean - jesteœ zaproszona, niezale¿nie od tego, czy pojawi siê
tam jeden czy dwu starców. Gotowi pañstwo? Odlot przewidziano na jedenast¹ dwadzieœcia
piêæ i jeœli zaraz wystartujemy, bêdziemy mieli trochê czasu na lotnisku.
- Jasne, jesteœmy gotowi - odparł John i odwrócił siê do Newtona, który stał tu¿ za nim
dotykaj¹ c zło¿on¹ chusteczk¹ czoła. - B¹ dŸ tak dobry i przypomnij Jimmy’emu, ¿e ma podkuæ
jeszcze raz tego siwka. I pilnuj pracowników, którzy maj¹ oczyœciæ basen. Ostatnim razem
zapchali wszystkie filtry.
- Tak jest, proszê pana. ¯yczê pañstwu bezpiecznego lotu. Podeszli do helikoptera. Pilot
zasalutował sprê¿yœcie i wymienił z nimi uœcisk dłoni.
- Dzieñ dobry, panie sêdzio. Nazywam siê Frank Coward. Witam na pokładzie.
Frank był opalonym, wysuszonym na wiór mê¿czyzn¹ z rozszczepionym czubkiem nosa
i bez jednego grama zbêdnego tłuszczu. Oczy miał przesłoniête zielonkawymi okularami „Ray-
Bans”, w których John mógł dostrzec jedynie własne zakrzywione odbicie i białe kolumny
portyku. Po wewnêtrznej stronie lewego przedramienia pilota biegła długa biała szrama; na
koszuli połyskiwał emaliowany znaczek, na którym widniał napis „Semper Fi US Marines”.
- Lot na Logan nie powinien nam zabraæ wiêcej ni¿ dziesiêæ minut - powiedział. - Proszê
siê odprê¿yæ i podziwiaæ widoki.
Zamkn¹ ł drzwi helikoptera i pochyliwszy głowê przeszedł do przodu. Usiadł w fotelu,
zało¿ył swój czerwono-biały kask, sprawdził szybko wskazania na przyrz¹ dach, a potem
podniósł lew¹ pokiereszowan¹ rêkê, ¿eby przestawiæ przeł¹ czniki na panelu nad głow¹ . John i
Eva usiedli obok siebie, zagłêbiaj¹ c siê w wyœciełanych szar¹ skór¹ fotelach; Sissy i Dean
zajêli miejsca naprzeciwko.
- Dziœ rano dzwonili z Washington Post - powiedział Dean. - Chc¹ przeprowadziæ analizê
wszystkich spraw, w których wystêpowałeœ jako obroñca, a tak¿e konsultacji, których
udzieliłeœ na zlecenie Griffina Bella. Zwłaszcza w dziedzinie legislacji oœwiatowej.
- Panie i panowie, ruszamy. Trzymajcie siê mocno - oznajmił Frank i wł¹ czył dwie turbiny.
Silniki zawarczały i zaczêły siê obracaæ łopaty wirnika. John œcisn¹ ł Evê za rêkê, a
helikopter uniósł siê nad trawnikiem i prawie natychmiast skrêcił w stronê rzeki Charles.
Zobaczyli własne, przesuwaj¹ ce siê pod nimi skoszone wybiegi dla koni; a potem przechylony
obraz oplecionego błyszcz¹ cym bluszczem i krytego czerwonymi esówkami domu; i rzekê
połyskuj¹ c¹ niczym roztopione złoto, tak jasn¹ , ¿e prawie ich oœlepiła.
- Wie¿a Logan, tutaj helikopter numer trzy Departamentu Sprawiedliwoœci - odezwał siê,
cedz¹ c słowa, Frank. - Idê kursem szeœædziesi¹ t, wschód-północny wschód, wysokoœæ trzysta
dwadzieœcia metrów, spodziewany czas przelotu osiem minut piêtnaœcie sekund.
Przelecieli nisko nad Highway i prostok¹ tnymi blokami VA Medical Center. Cieñ
helikoptera przeskakiwał po błyszcz¹ cych elewacjach.
- Co o tym s¹ dzisz? - zapytał John. - Mam na myœli Post.
- Po rozwa¿eniu wszystkich za i przeciw - stwierdził, pochylaj¹ c siê do przodu Dean -
uwa¿am, ¿e nie powinieneœ im w tym pomagaæ. Jeœli bêd¹ chcieli dowiedzieæ siê dlaczego,
powiedz, ¿e mog¹ ciê oceniaæ na podstawie twoich przyszłych dokonañ w S¹ dzie
Najwy¿szym, a nie starych spraw, w których wystêpowałeœ jako obroñca. Prawo opiera siê byæ
Zgłoś jeśli naruszono regulamin