Masterton Graham - Dziecko ciemnosci.pdf

(841 KB) Pobierz
344163686 UNPDF
GRAHAM
MASTERTON
DZIECKO CIEMNOSCI
Przeło¿ył MICHA£ WROCZYñSKI
PRIMA
Tytuł oryginału: THE CHOSEN CHILD
Rozdzial pierwszy
- Ostatniego buziaka -- powiedział, kiedy jej autobus ze zgrzytem kół zatrzymał siê na
przystanku.
Wci¹ ¿ jeszcze nie dowierzał własnemu szczêœciu.
Rozeœmiała siê i szybko cmoknêła go w policzek. Ju¿ ruszała w stronê otwartych drzwi
autobusu, ale chwycił j¹ za rêkê i próbował na chwilê zatrzymaæ przy sobie.
- No, dosyæ tych czułoœci! — warkn¹ ł kierowca. — Nie bêdê tu staæ cał¹ noc!
Drzwi zamknêły siê z ostrym sykiem sprê¿onego powietrza. Jan został na krawê¿niku, a
otoczony chmur¹ spalin autobus z rykiem ruszył w stronê Mokotowa. Przez ułamek sekundy
Kamiñski widział jeszcze machaj¹ c¹ mu rêk¹ Hankê, lecz autobus szybko wł¹ czył siê w ruch
uliczny i zasłoniły go inne samochody.
Na przystanek przyczłapała ciê¿kim krokiem niska, têga, spocona i zasapana kobieta w
chustce na głowie.
- Sto trzydzieœci jeden odjechało? -- zapytała z pretensj¹ , jakby to z winy Kamiñskiego
autobus odjechał bez niej.
- Niech pani siê nie martwi. Za piêæ, dziesiêæ minut bêdzie nastêpny.
- £atwo panu mówiæ! — zaoponowała. — Jest gorzej ni¿ za komuny!
Poło¿ył jej dłoñ na ramieniu i rozci¹ gn¹ ł usta w olœniewaj¹ cym uœmiechu gwiazdora filmowego.
- Dok¹ d pani jedzie? — zapytał.
- Na Czerniakowsk¹ . Co to pana obchodzi?
Odwrócił siê do niej plecami, przykucn¹ ł, wyci¹ gn¹ ł za siebie rêce i powiedział:
- Niech pani wskakuje. Zaniosê pani¹ na barana. To kobiecinê rozwœcieczyło jeszcze bardziej.
- Idiota!* — parsknêła. — Za kogo mnie pan masz? Ju¿ ja panu wskoczê!
Ale tego wieczoru Jan Kamiñski był w tak doskonałym nastroju, ¿e nic nie mogło zburzyæ
pogody jego ducha. Zostawił piekl¹ c¹ siê kobietê na przystanku i pewnym siebie,
niespiesznym krokiem kogoœ, komu wszystko w ¿yciu układa siê nad podziw dobrze, ruszył
Marszałkowsk¹ na pomoc.
Minêła dziewi¹ ta, nastał ciepły choæ wietrzny sierpniowy wieczór, centrum Warszawy było
zatłoczone, gwarne i rzêsiœcie oœwietlone. Jezdni¹ pêdziły taksówki o rozklekotanych
zawieszeniach, niezbyt zatłoczone autobusy wypuszczały w wieczorne powietrze kłêby spalin i
kierowały siê na ¯oliborz, Wolê lub za Wisłê, na Pragê. Wiatr roznosił strzêpy gazet, które
pl¹ tały siê pod nogami ludzi posuwaj¹ cych siê wzdłu¿ jaskrawo oœwietlonych witryn
sklepowych w Alejach Jerozolimskich.
Tego popołudnia producent Zbigniew Dêbski poinformował Kamiñskiego, ¿e zatwierdzono jego
pomysł na nowy cotygodniowy program satyryczny i Radio Syrena zamierza podnieœæ mu
pensjê do dziewiêciuset piêædziesiêciu złotych miesiêcznie. Tak zatem Jan bêdzie mógł
odkładaæ na samochód, a jednoczeœnie robiæ to, co najbardziej lubi i najlepiej umie: pisaæ
zjadliwe, skandalizuj¹ ce felietony o aferach politycznych. Zbyszek postawił Kamiñskiemu z tej
okazji wódkê i kupił całe pudełko herbatników w czekoladzie. Na szczêœcie nie próbował Janka
œciskaæ i całowaæ, co stanowiło jego ulubiony proceder towarzyski. Dêbski miał w¹ sy ostre jak
krzewy je¿yn i wydzielał trochê œwiñski zapach.
Ale najbardziej Kamiñskiego uradowała wiadomoœæ, ¿e Hanka zgodziła siê w koñcu z nim
zamieszkaæ (oczy dziewczyny błyszczały wstydliwie na myœl o tak œmiałej decyzji). W sobotê
zamierzał po¿yczyæ półciê¿arówkê od Henia, swego znajomego, i przewieŸæ rzeczy
dziewczyny z domu jej rodziców na ulicy Goworka do swego nowego mieszkania, którego okna
wychodziły na Wisłê i most œl¹ sko-D¹ browski. Zdawał sobie sprawê, ¿e matka Hanki bêdzie
bardziej ni¿ niezadowolona z takiego obrotu sprawy, bo jej córka oddawała do domu wiêkszoœæ
zarabianych pieniêdzy. Hanka, choæ zrobiła doktorat z mikrobiologii, pracowała jako
kierowniczka działu odzie¿owego w domu towarowym „Sawa"
* Kursyw¹ wyró¿niono te polskie słowa, które w oryginale autor napisał po polsku.
i miesiêcznie zarabiała prawie tyle co on: szeœæset piêædziesi¹ t złotych.
Matka niechybnie bêdzie ¿ałowaæ pieniêdzy, ale nie mo¿e zaprzeczyæ, ¿e on i jej córka pasuj¹
do siebie jak ulał. Oboje mieli po dwadzieœcia piêæ lat, oboje lubili kapele Biur i REM, lubili
tañczyæ i bywaæ w nocnych klubach, uwielbiali pizzê i całonocne rozmowy o tym, co zrobi¹ ,
kiedy Janek stanie siê ju¿ sławny. Oboje potrafili z byle powodu wybuchaæ niepohamowanym
œmiechem. Ró¿nili siê wył¹ cznie płci¹ i aparycj¹ ; Hanka była blondynk¹ o okr¹ głej buzi i nieco
pulchnej sylwetce, Jan chudym jak tyczka młodzieñcem o ciemnych, krótko obciêtych włosach
i brwiach przypominaj¹ cych namalowane przez dziecko dwa gawrony unosz¹ ce siê nad
kartofliskiem. W ka¿dym razie on tak to widział.
Nad Marszałkowsk¹ sterczał Pałac Kultury i Nauki —- olbrzymi, wysoki na dwieœcie
trzydzieœci metrów pomnik stalinowskiej architektury z trzema tysi¹ cami pomieszczeñ;
zupełnie jakby kucharz przygotowuj¹ cy imponuj¹ ce torty weselne postanowił zaprojektowaæ
rakietê kosmiczn¹ . Budowla w dzieñ była szara, a w nocy k¹ pała siê w posêpnym,
bursztynowym œwietle.
Jan dotarł do rogu Królewskiej i przystan¹ ł przy przejœciu dla pieszych. Nie opodal rozrabiała
grupa małolatów. Nastolatki przekazywały sobie flaszkê wódki i puszki z 7-Up, a jeden z nich,
akompaniuj¹ c sobie na gitarze, w¹ tłym dyszkantem zawodził Born in the USA.
Wiêksza czêœæ rogu ogrodzona była wysokim płotem z pomalowanych na czerwono desek.
Przy Marszałkowskiej postawiono olbrzymi¹ tablicê, na której widniał projekt
dwunastopiêtrowego hotelu -- wysokiej, smukłej kolumny ze szkła i nierdzewnej stali — a pod
nim napis: „Warszawski hotel Senacki. Wspólne Przedsiêwziêcie Senate International Hotels i
Banku Kredytowego Yistula". Jeszcze przed miesi¹ cem wznosił siê w tym miejscu stary
orbisowski hotel Załuski, relikt najgorszych lat komunizmu, oferuj¹ cy goœciom obskurne pokoje,
nêdzne jedzenie i nieuprzejm¹ obsługê. W swym cyklicznym programie radiowym Jan nazwał
go Heartbre-ak Hotel*. Teraz jednak całe centrum Warszawy zostało odrestaurowane, pojawiły
siê wielkie, eleganckie sklepy z przeszklonymi witrynami i nowe wytworne biurowce. Na placu
Trzech Krzy¿y ukoñczono niedawno budowê Sheratona; nastêpny miał byæ hotel Senacki.
Zapaliły siê zielone œwiatła i Kamiñski miał właœnie wkroczyæ
* Hotel Złamanego Serca — aluzja do tytułu wielkiego przeboju Elvisa Presleya.
na jezdniê, kiedy dobiegł go cichy, ale bardzo przenikliwy wrzask. Zatrzymał siê, odwrócił i
zacz¹ ł nadsłuchiwaæ. Rozbawiona grupa małolatów ruszyła hurmem przez jezdniê.
— Hej, słyszeliœcie...?
Ale do nich nie dotarło nawet jego wołanie, wiêc co mówiæ
0 odległym wrzasku?
Czekał. Nagle wydało mu siê, ¿e słyszy kolejny krzyk i jeszcze nastêpny, ale przeje¿d¿aj¹ cy z
rykiem autobus skutecznie wszystko zagłuszył.
Kamiñski nabrał przekonania, ¿e wołanie dobiega zza pomalowanych na czerwono desek płotu
ogradzaj¹ cego plac budowy. Przypominało to krzyk kobiety albo dziecka.
Ruszył wzdłu¿ ogrodzenia, próbuj¹ c zajrzeæ na teren przez szpary. W deskach było wprawdzie
kilka dziur po sêkach, ale znajdowały siê trochê za wysoko i dostrzegł przez nie jedynie lampê
łukow¹ , która zapewne miała paliæ siê przez cał¹ noc
1 oœwietlaæ plac budowy.
W koñcu dotarł do prowizorycznej bramy. Kiedyœ prawdopodobnie zamykano j¹ na kłódkê,
teraz jednak skrêcono j¹ kawałkiem bardzo grubego drutu. Jan stał, spogl¹ dał na bramê i
zastanawiał siê, co powinien zrobiæ. Jeœli za płotem rzeczywiœcie ktoœ potrzebuje pomocy,
nale¿ałoby tam zajrzeæ. A mo¿e nie? Mo¿e wystarczy tylko wykrêciæ numer dziewiêæset
dziewiêædziesi¹ t siedem i wezwaæ policjê?
Jak zwykle w takich wypadkach w zasiêgu wzroku nie było ani jednego policjanta. Dostrzegł
jedynie zbli¿aj¹ cego siê krêpego mê¿czyznê w niebieskim mundurze, czapce z daszkiem i z
aktówk¹ pod pach¹ .
- Przepraszam pana — zaczepił nieznajomego. — Wydaje mi siê, ¿e za płotem dzieje siê coœ
niedobrego. Słyszałem krzyk.
Mê¿czyzna przystan¹ ł i niezdecydowanie dotkn¹ ł dolnej wargi. Sprawiał takie wra¿enie, jakby
nie rozumiał po polsku.
- Dobiegły mnie dwa lub trzy krzyki — wyjaœniał Jan. -Przypominało to wołanie dziecka.
Mê¿czyzna przyło¿ył do ucha zwiniêt¹ dłoñ i po chwili potrz¹ sn¹ ł głow¹ .
— Nic nie słyszê.
- Nie wiem, co mam robiæ. Pan nosi mundur...
- Pracujê w Pałacu Kultury. Jestem portierem. Oœwiadczywszy to, odczekał jeszcze chwilê,
po czym wzruszył
ramionami i odszedł.
- Proszê pana! — zawołał za nim Kamiñski. — Ja wejdê za bramê... proszê zadzwoniæ na
policjê!
8
Nie był nawet pewien, czy mê¿czyzna go usłyszał. Pracownik Pałacu Kultury, nie zwalniaj¹ c
kroku, dotarł do skrzy¿owania i skrêcił w Królewsk¹ . Niech ciê szlag trafi! — pomyœlał Jan. -
Dziêki za pomoc.
Próbował rozkrêciæ gruby i sztywny drut. Ktokolwiek go tam zamocował, musiał to zrobiæ za
pomoc¹ obcêgów. W pewnej chwili, mozol¹ c siê z rozplataniem drutu, Kamiñski rozci¹ ł sobie
boleœnie kciuk, ale owin¹ ł go tylko chusteczk¹ i w dalszym ci¹ gu walczył z bram¹ . Na chwilê
zatrzymało siê przy nim kilku przechodniów, popatrzyli, co robi, ale nikt nie zaofiarował mu
pomocy. Zainteresował siê nim dopiero jakiœ młodziak z długimi, stercz¹ cymi we wszystkie
strony włosami oraz sypi¹ cym siê bujnie, choæ jedwabistym jeszcze, czarnym w¹ sem. Miał na
sobie d¿insy, kurtkê z denimu i palił marlboro.
- Marnujesz tylko czas, człowieku — odezwał siê nonszalancko. — Ju¿ kilka tygodni temu
wszystko st¹ d rozszabrowali.
Jan popatrzył w jego stronê.
- Wydawało mi siê, ¿e kogoœ tam słyszałem. Jakieœ krzyki.
- Zapewne koty.
- Mo¿e, ale chcê sprawdziæ.
- Myœlałem, ¿e zamierzasz coœ zwêdziæ. Ja tam znalazłem stary mosiê¿ny piecyk. Puœciłem
go za cztery bañki.
Jan z godnoœci¹ wygładził klapy swej zamszowej, butelkowo-zielonej kurtki.
- Czy wygl¹ dam na kogoœ, kto zbiera œmieci?
- A czy ja wiem? Ró¿ni zbieraj¹ . Pomóc?
Młodziak wyci¹ gn¹ ł du¿y szwajcarski scyzoryk, wsun¹ ł grube ostrze miedzy sploty drutu i
powoli zacz¹ ł je rozkrêcaæ.
- Dziêki — powiedział Jan. — Wspomnê o tobie w radiu. Młodziak popatrzył na niego ze
zdumieniem i Kamiñski wyci¹ gn¹ ł rêkê.
- Pracujê w Radiu Syrena, nazywam siê Jan Kamiñski.
- Naprawdê? To kapitalnie. Ja mam na imiê Marek, ale znajomi wołaj¹ na mnie Kurt... Wiesz,
od Kurta Cobaina.
Jan mocnym szarpniêciem otworzył bramê i wszedł na zdewastowany plac. Orbisowski hotel
Załuski wyburzono do fundamentów i pozostały po nim jedynie mroczne, przepastne piwnice
przypominaj¹ ce bardziej przedsionek prowadz¹ cy do podziemnego œwiata. Jaskrawy blask
łukowej lampy nadawał całoœci sztuczny wygl¹ d opuszczonego planu filmowego. W
podmuchach wiatru szeleœciło zielsko i pokrzywy.
Po lewej stronie, niczym milcz¹ ce, mechaniczne dinozaury,
stały wyprodukowane jeszcze w Zwi¹ zku Radzieckim dŸwig i koparka na g¹ sienicach. Po
prawej majaczyły dwa drewniane baraki o dachach pokrytych pap¹ . Obok nich piêtrzył siê stos
rur kanalizacyjnych. Latryna była niebezpiecznie pochylona i ktoœ na œcianie napisał kred¹ :
„Krzywa Wie¿a w Pizie". W powietrzu unosił siê silny zapach budowlanego pyłu, wilgoci i
jeszcze czegoœ; dra¿ni¹ ca nozdrza, słodkawa woñ zgnilizny.
- œcieki — stwierdził, poci¹ gaj¹ c nosem Marek. Kamiñski stał bez ruchu i starał siê wyłowiæ
uchem ka¿dy
dŸwiêk. Wydawało mu siê, ¿e słyszy płacz. Ciche, ¿ałosne, zawodz¹ ce łkanie — szloch
kompletnie wyczerpanego dziecka lub kobiety, która straciła wszelkie nadzieje. Ogrodzenie z
desek w du¿ej mierze tłumiło hałas ulicy, ale trudno było ustaliæ, czy to rzeczywiœcie ktoœ
płacze, czy tylko wiatr zawodzi w pustych, zło¿onych przy barakach rurach.
- Słyszysz? — zapytał Kamiñski Marka.
Chłopak zaci¹ gn¹ ł siê po raz ostatni wilgotnym dymem papierosa i wyrzucił niedopałek.
- Czy ja wiem? Mo¿e faktycznie coœ tam jest.
Podeszli ostro¿nie do krawêdzi odsłoniêtych piwnic i zajrzeli w zalegaj¹ cy w dole mrok. Było
tak ciemno, ¿e niczego nie dostrzegli. Czuli jedynie na twarzach delikatny, nios¹ cy woñ
zgnilizny przeci¹ g. I, tak... usłyszeli płacz, teraz jednak du¿o cichszy.
- Masz racjê — odezwał siê Marek. — Tam na dole coœ jest. Chyba koty.
- Szkoda, ¿e nie mamy latarki.
- Pewnie jak¹ œ znajdziemy w barakach.
- Masz propozycjê, jak siê do nich dostaæ? Oba s¹ zamkniête na kłódki.
Marek rozejrzał siê, schylił i podniósł du¿y kawał cegły. Bez namysłu ruszył do drzwi
najbli¿szego baraku. Po trzech czy czterech uderzeniach skobel puœcił.
- Dziadek pokazał mi, jak to siê robi. Podczas wojny włamywał siê do niemieckich magazynów
z ¿ywnoœci¹ .
- Dobrze mieæ kogoœ takiego w rodzinie.
- O, tak, jeœli nie jest nar¿niêty. Cały kłopot w tym, ¿e mój dziadek jest nar¿niêty przez
dwadzieœcia cztery godziny na dobê. Przez resztê czasu leczy kaca.
Otworzyli drzwi baraku. Wnêtrze przepojone było zapachem potu, zastarzałego dymu
tytoniowego, dusz¹ c¹ , obrzydliw¹ woni¹ kurzu i œwie¿ej ziemi. W œwietle wpadaj¹ cym przez
brudn¹ szybê okna majaczył stół zawalony brudnymi kubkami, gazetami z po-
10
rozlewan¹ na nich kaw¹ i pełnymi niedopałków puszkami po konserwach. Na œcianach wisiały
fotosy dziewczyn. Jedna, z olbrzymim biustem, miała dorysowane flamastrem w¹ sy, jakie nosi
Wałêsa. Podpis pod zdjêciem głosił: „Miss Polonia".
W odległym k¹ cie, obok pokiereszowanych kasków Marek odkrył wielk¹ brezentow¹ torbê z
narzêdziami. Zacz¹ ł przebieraæ w młotkach, wiertłach, ¿abkach i œrubokrêtach, a¿ w koñcu
natrafił na latarkê. Zapalił j¹ , kieruj¹ c snop œwiatła sobie na twarz. Przez chwilê wygl¹ dał jak
chudy, szczerz¹ cy zêby wampir.
Wrócili do krawêdzi wykopu i skierowali strumieñ œwiatła w ciemnoœæ. Ujrzeli zwały gruzu i
przewrócone krzesło, ale ¿adnej ¿ywej istoty tam nie było.
- Nic — stwierdził Marek. — To pewnie tylko wiatr.
Ale gdy mieli ju¿ odejœæ, ponownie usłyszeli płacz; tym razem
wyraŸniejszy.
- Stary, jesteœ pewien, ¿e to kot? — zapytał Kamiñski. — Mo¿e powinniœmy zadzwoniæ na
policjê?
- Najpierw sami siê rozejrzymy. O, tutaj... po tych połupanych cegłach mo¿emy zejœæ.
- Dobra, idê pierwszy — zgodził siê Jan. — Ty œwieæ latark¹ tak, ¿ebym widział, gdzie
stawiam nogi.
Uklêkn¹ ł na betonowej krawêdzi i spuœciwszy stopê, zacz¹ ł ni¹ ostro¿nie macaæ w
poszukiwaniu jakiegoœ stopnia. Znalazł jeden, póŸniej nastêpny. Mur sprawiał wra¿enie
solidnego. W pewnej chwili jednak noga trochê mu siê zeœlizgnêła, ale cały czas mocno siê
trzymał stercz¹ cego z muru kawału cegły.
W poszukiwaniu kolejnego stopnia pomacał lew¹ stop¹ . Podeszwa buta natrafiła na kawał
drewna owiniêtego drucian¹ siatk¹ . Powoli przeniósł na nie ciê¿ar ciała. Belka trzymała.
Obni¿ył siê o metr. Przez chwilê, przylepiony do pionowego gruzu, odpoczywał ciê¿ko
oddychaj¹ c.
- Ej, wszystko w porz¹ dku? — zawołał Marek.
- Jasne. Trochê brakuje mi kondycji, to wszystko. Odniósł wra¿enie, ¿e słyszy kwilenie,
póŸniej nastêpne. Po chwili
jednak docierał ju¿ do niego wył¹ cznie jego własny chrapliwy oddech i — gdzieœ z góry, spoza
drewnianego płotu —monotonny szum ulicznego ruchu. Pomyœlał, ¿e chyba pomieszało mu siê
w głowie, skoro złazi do wyburzonych piwnic w poszukiwaniu dziecka, które zapewne oka¿e
siê zwykłym kotem. Nad sob¹ widział postaæ Marka. Chłopak, zapaliwszy kolejnego papierosa,
wydmuchn¹ ł nosem dym w wieczorne powietrze. — No to do roboty — mrukn¹ ł pod nosem
radiowiec.
11
Zacz¹ ł macaæ praw¹ stop¹ , ale nie mógł znaleŸæ dla niej ¿adnego oparcia. Chyba bêdê musiał
po prostu spróbowaæ siê zeœlizgn¹ æ po gruzie i mieæ nadziejê, ¿e trafiê w koñcu nog¹ na jakiœ
pewny wystêp — pomyœlał.
Serce waliło mu jak młotem, w uszach narastał łoskot pulsuj¹ cej krwi. Zeœlizgn¹ ł siê o pół
metra. PóŸniej jeszcze trochê. Wbijał paznokcie w piasek i pokruszony cement, ¿eby uchroniæ
siê przed utrat¹ równowagi i upadkiem. Zacz¹ ł właœnie gratulowaæ sobie sprawnoœci, z jak¹
schodzi po olbrzymiej, stromej hałdzie gruzu, kiedy spod prawej stopy osun¹ ł mu siê olbrzymi
kawał betonu i Jan zacz¹ ł bezwładnie spadaæ, próbuj¹ c rozpaczliwie złapaæ siê czegoœ rêkami.
W podłogê piwnicy wyr¿n¹ ł z tak¹ sił¹ , i¿ przez chwilê myœlał, ¿e złamał sobie kark.
- Umarłeœ, czy co? -- wrzasn¹ ł Marek i zaœwiecił Janowi latark¹ prosto w oczy.
Kamiñski, zbyt oszołomiony upadkiem, by choæby jêkn¹ æ, le¿ał jeszcze jakiœ czas bez ruchu.
- Ej... wszystko w porz¹ dku? — zawołał ponownie Marek. Jan zdołał jakoœ podeprzeæ siê na
łokciu, a nastêpnie ostrym
skrêtem ciała podniósł siê na kolana.
- Chyba niczego sobie nie złamałem! — odkrzykn¹ ł. — Trochê mnie zatkało! — Wstał i
strzepn¹ ł kurz z rêkawów kurtki. — Nic mi nie jest! Zaraz siê tu rozejrzê.
Zacz¹ ł posuwaæ siê wzdłu¿ œciany piwnicy, zagl¹ dał do wszystkich szczelin i pêkniêæ w
murze, do wnêk i wypełnionych kurzem przewodów wentylacyjnych. Na jednej ze œcian lekko
dr¿ała od-darta tapeta. Na innej widniał wyblakły czerwony gryzmoł: „Basi". Na górze Marek
szedł powoli po betonowej krawêdzi fundamentów i bł¹ dził œwiatłem latarki po pomieszczeniu.
- Znalazłeœ coœ? — zapytał.
- Jeszcze nie. Ale wszystkie pomieszczenia s¹ ze sob¹ poł¹ : czone. Sprawdzê w nastêpnym.
Drzwi miêdzy poszczególnymi segmentami zostały dawno wyrwane i w s¹ siedniej piwnicy
Kamiñski zobaczył stos połamanych skrzynek oraz zwalony stojak na butelki z winem.
Pod stopami chrzêœciła mu gruba warstwa pokruszonych cegieł i zdruzgotanego szkła, a
Marek z góry obmacywał to wszystko œwiatłem latarki. Nie natrafili na œlad niczego, co by siê
ruszało.
Jan zerkn¹ ł na piêtrz¹ ce siê obok zwały gruzu i chwilê siê zastanawiał, w jaki sposób wróci na
powierzchniê. Mo¿e w którejœ z s¹ siednich piwnic trafi na drabinê, mo¿e natknie siê na mniej
12
i
w
strom¹ stertê cegieł? Wszedł do kolejnego pomieszczenia, po czym skrêcił w prawo do
nastêpnego. I wtedy do jego uszu znów dotarł ów płacz, teraz ju¿ du¿o, du¿o wy raŸniej szy.
Wydawało siê, ¿e dochodzi z przeciwnej strony wykopu, w którym siê znalazł. Gwizdn¹ ł zatem
na Marka i zawołał:
— Jestem tutaj! Znów to słyszê!
Piwnicê przeci¹ ł snop œwiatła z latarki i zatrzymał siê na przeciwległej œcianie. Wisiały na niej
półki. Na niektórych stały jeszcze pokryte grub¹ warstw¹ kurzu dzbanki, słoiki po marynatach
oraz zardzewiałe cedzaki. Po prawej stronie, w samym rogu pomieszczenia, czerniała w
podłodze trójk¹ tna dwumetrowa dziura. Stamt¹ d właœnie dobiegał odbijaj¹ cy siê echem płacz.
Jan ruszył w stronê otworu i zerkn¹ ł do œrodka. Było zbyt ciemno, ¿eby cokolwiek zobaczyæ. Z
dziury dobywał siê cuchn¹ cy œciekami wyziew i dochodził bulgot płyn¹ cej wody.
— To tu! — krzykn¹ ł. — To na pewno tu!
— Widzisz jakieœ dziecko?
— Nie wiem, nic nie widzê. Posłuchaj... mo¿e byœ zrzucił mi
latarkê?
— Czy mam zadzwoniæ po gliniarzyl - Pozwól, ¿e siê najpierw rozejrzê.
Marek zbli¿ył siê do skraju dziury i rzucił latarkê prosto w rêce Kamiñskiego.
— Tylko uwa¿aj — ostrzegł.
Jan wrócił do wybitego w podłodze otworu i skierował do œrodka strumieñ œwiatła. Ujrzał
zakrzywiony betonowy przewód kanalizacyjny pełen białawego szlamu. Na dnie rury le¿ało
kilka potrzaskanych brył betonu, które wpadły do kanału, gdy wdarła siê do niego ły¿ka
koparki. Dostrzegł te¿ mał¹ szmacian¹ lalkê o powa¿nej, nachmurzonej twarzy. Lalka ubrana
była w kasztanowej niegdyœ barwy sukienkê, teraz brudn¹ i szar¹ .
- Halo! — zawołał Kamiñski. — Czy mnie słyszysz? Jeœli zostałeœ tam uwiêziony, pójdê po
pomoc! Bez paniki! Przyprowadzê kogoœ i razem ciê stamt¹ d wyci¹ gniemy!
Zamilkn¹ ł i chwilê nadsłuchiwał. Płacz nie ustawał, choæ teraz ju¿ dochodził z wiêkszej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin