Krishnamurti-jedyna rewolucja.rtf

(368 KB) Pobierz

 

Jiddu Krishnamurti

 

JEDYNA REWOLUCJA

 

przygotowała Mary Lutyens

 

 

 

The Only Revolution, Victor Gollancz 1970

 

© Krishnamurti Foundation Trust Ltd

 

 

 

przełożył Wojciech Sady

 

(jest to poprawiona tu i ówdzie wersja przekładu, który ukazał się nakładem

 

Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań, 1995.)

 

Na książkę składają się zapiski, jakie Krishnamurti sporządził

 

pod koniec lat sześćdziesiątych w Indiach, Kalifornii i Europie.

 

Aczkolwiek prowadzone niesystematycznie, wymagały

 

- jak zapewnia Mary Lutyens - niewielu zabiegów redakcyjnych.

 

 

 

INDIE

 

1

 

Medytacja nie jest ucieczką od świata, działalnością, która izoluje i zamyka w sobie; jest raczej rozumieniem świata i jego zwyczajów. Świat ma niewiele do zaoferowania prócz jedzenia, ubrań, dachu nad głową i przyjemności, którym towarzyszą wielkie cierpienia.

 

Medytując oddalamy się od tego świata; nie wolno nam się z niczym wiązać. Wtedy świat ma sens, a piękno nieba i ziemi nie przemija. Miłość nie jest wówczas przyjemnością. To stanowi zalążek wszystkich działań, które nie są rezultatem napięć, sprzeczności, poszukiwania samorealizacji czy powabów władzy.

 

Okno pokoju wychodziło na ogród, a jakieś dziesięć metrów poniżej płynęła szeroko rozlana rzeka, dla jednych święta, dla innych zaś piękna płaszczyzna wody skierowana ku niebu i ku chwale poranka. Widać było jej drugi brzeg, a dalej wioskę, rozłożyste drzewa i niedawno zasianą ozimą pszenicę. Za oknem lśniła gwiazda poranna, słońce łagodnie wschodziło ponad drzewami. I rzeka stała się dla słońca złocistą drogą.

 

Po zmroku w pokoju panowały głębokie ciemności, a za szerokim oknem rozciągało się całe południowe niebo. Pewnej nocy przez to okno wpadł - z głośnym trzepotem skrzydeł - ptak. Zapaliłeś światło, wstałeś i ujrzałeś go pod łóżkiem. Wysoka na jakieś pół metra sowa, miała niezwykle szeroko rozwarte, ogromne oczy i groźny dziób. Przyglądaliście się sobie z bliska, oddaleni o jeden czy dwa metry. Bała się światła i bliskości człowieka. Dość długo spoglądaliście na siebie bez mrugnięcia powiek; sowa ani na chwilę nie straciła swego dostojeństwa i dzikiej godności. Widziałeś jej okrutne szpony, jasne pióra i ściśle przywarte do tułowia skrzydła. Chętnie byś jej dotknął, pogłaskał, ale by na to nie pozwoliła. Tak więc zgasiłeś światło i czas jakiś w pokoju panowała cisza. Po czym rozległ się trzepot skrzydeł - na twarzy poczułeś powiew - i sowa wyfrunęła przez okno. Nigdy nie wróciła.

 

Powiadali, że ta starożytna świątynia miała ponad trzy tysiące lat, ale, jak wiadomo, ludzie przesadzają. Z pewnością stała tu od wieków; kiedyś służyła buddystom, a jakieś siedemset lat temu przekształcono ją w świątynię hinduistyczną, umieszczając w miejscu Buddy jakieś indyjskie bóstwo. Wewnątrz panował głęboki mrok i tajemniczy nastrój. W kolumnowych salach, długich korytarzach zdobionych pięknymi płaskorzeźbami, unosił się zapach nietoperzy i kadzideł.

 

Wierni krążyli pojedynczo lub w małych grupach, świeżo wykąpani, ze złożonymi dłońmi. Chodzili po tych korytarzach, a mijając posążek przyodziany w jaskrawe jedwabie, padali na twarze. Kapłan w centralnym sanktuarium śpiewał; miło było słuchać poprawnego sanskrytu. Nie spieszył się, słowa z głębi świątyni docierały łagodne i dostojne. Przebywały tam dzieci, stare kobiety, młodzi mężczyźni. Ludzie interesu zdjęli swoje europejskie garnitury i włożyli dhoti, a teraz przepojeni wielką czcią siedzieli lub stali ze złożonymi dłońmi, z obnażonymi ramionami.

 

Do pełnej wody, świętej sadzawki wiodło w dół wiele stopni, a otaczały ją wyrzeźbione w skale kolumny. Wszedłeś do świątyni z zakurzonej drogi, hałaśliwej i zalanej jasnym, ostrym światłem słońca, wewnątrz zaś panowały mrok i cisza. Nie było tam ani świec, ani klęczących wokół ludzi, a tylko pielgrzymi okrążający sanktuarium, bezgłośnie poruszający wargami, pogrążeni w modlitwie.

 

 

Tego popołudnia ktoś do nas przyszedł. Przedstawił się jako wyznawca wedanty . Mówił płynnie po angielsku, jako że ukończył jeden z uniwersytetów, miał żywy, przenikliwy intelekt. Jako prawnik zarabiał doskonale, jego bystre oczy spoglądały badawczo, uważnie i jakoś niespokojnie. Okazało się, że bardzo wiele przeczytał, łącznie z pracami zachodnich teologów. Mężczyzna w średnim wieku, dość chudy i wysoki, o godnej postawie prawnika, który wygrał wiele spraw.

 

"Słuchałem pańskiej mowy - powiedział - i to jest czysta wedanta, uwspółcześniona, ale o prastarej tradycji". Zapytaliśmy go, co rozumie przez wedantę. Odparł: "Twierdzimy, iż istnieje tylko brahman, stwarzający zarówno świat, jak i jego złudny obraz, i że pochodzi też od niego - tkwiący w każdej ludzkiej istocie - atman. Człowiek musi przebudzić się ze stanu tej codziennej świadomości zróżnicowania i świata zjawiskowego, tak jakby budził się ze snu. Podobnie jak ten, który śni, stwarza cały swój sen, tak indywidualna świadomość stwarza cały świat zjawiskowy i innych ludzi. Pan tego wszystkiego nie mówi, ale z pewnością o to właśnie panu chodzi, albowiem urodził się pan i wychował w tym kraju i, mimo spędzenia większości życia za granicą, stanowi pan część tej starożytnej tradycji. Indie pana uformowały, czy pan tego chce, czy nie; jest pan wytworem Indii i ma hinduski umysł. Pańskie gesty, ten posągowy spokój w trakcie mowy i sam wygląd stanowią część tego dziedzictwa. Nauczanie pańskie jest oczywistą kontynuacją tego, czego od niepamiętnych czasów nauczali nasi starożytni".

 

Pomińmy to, czy mówca jest Hindusem wychowanym w tej tradycji, uwarunkowanym przez tę kulturę i czy jednoczy w sobie to starożytne nauczanie. Przede wszystkim nie jest Hindusem, to znaczy nie należy do tego narodu czy do społeczności braminów, choć się w niej urodził. Odrzuca tę właśnie tradycję, którą mu pan przypisuje. Przeczy temu, by jego nauczanie stanowiło kontynuację owych pradawnych nauk. Nie czytał żadnej ze świętych ksiąg Indii czy Zachodu, ponieważ nie są one potrzebne komuś, kto zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się w świecie - z zachowania ludzi, z ich niezliczonych teorii, z zaakceptowanej propagandy trwającej od dwóch czy pięciu tysięcy lat, która przeobraziła się w tradycję, prawdę, objawienie.

 

Dla człowieka, który całkowicie i w pełni odmawia zaakceptowania słowa, symbolu wraz z jego uwarunkowaniami, prawda nie jest czymś zapożyczonym. Od samego początku - o ile pan go słuchał - twierdził, że jakakolwiek akceptacja autorytetu jest samym zaprzeczeniem prawdy i podkreślał, iż człowiek musi żyć poza wszelkimi kulturami, tradycjami i społeczną moralnością. Gdyby go pan słuchał, to by pan nie twierdził, iż jest on Hindusem lub że kontynuuje starożytną tradycję we współczesnym języku. On całkowicie odrzuca przeszłość, jej nauczycieli i interpretatorów, jej teorie i formuły.

 

Prawdy nie ma w przeszłości. Prawda przeszłości to prochy pamięci; pamięć dotyczy czasu, a w martwych prochach dnia wczorajszego nie ma prawdy. Prawda jest czymś żywym, nie należącym do dziedziny czasu.

 

Pominąwszy więc to wszystko, możemy teraz przejść do problemu zasadniczego, czyli do postulowanego przez was brahmana. Z pewnością, widzi pan, samo to twierdzenie jest teorią wymyśloną przez umysł o bujnej wyobraźni - Śankary czy współczesnego uczonego teologa. Pan może doświadczyć teorii i powiedzieć, że to jest właśnie tak, ale podobnie człowiek, który został wychowany w świecie katolickim i przezeń uwarunkowany, doznaje wizji Chrystusa. Takie wizje stanowią, rzecz jasna, projekcję jego własnych uwarunkowań; zaś ludzie wychowani w tradycji Kriszny mają doznania i wizje zrodzone z ich kultury. A zatem doznania niczego nie dowodzą. Uznanie wizji za Chrystusa lub Krisznę jest rezultatem uwarunkowanej wiedzy; tak więc w ogóle nie jest ona realna, jest wymysłem, mitem spotęgowanym przez doznania, czymś całkowicie nieprawomocnym. Dlaczego w ogóle pragniecie teorii i oferujecie coś, w co należy wierzyć? To nieustanne utwierdzanie się w wierze jest symptomem lęku - przed życiem codzien­nym, przed cierpieniem, przed śmiercią i przed całkowitym bezsensem życia. Widząc to wszystko, wymyślacie teorię, a im bardziej jest ona pomysłowa i uczona, tym większą przywiązujecie do niej wagę. A w wyniku trwającej dwa czy dziesięć tysięcy lat propagandy ta teoria w sposób nieuchronny i głupi staje się "prawdą".

 

Ale jeśli nie wysuwacie żadnego dogmatu, to stajecie twarzą w twarz z tym, co faktycznie jest. "To, co jest" jest myślą, przyjemnością, cierpieniem i lękiem przed śmiercią. Gdy zrozumiecie strukturę swego codziennego życia - pełnego współzawodnictwa, chciwości, ambicji i dążenia do władzy - pojmiecie nie tylko absurdalność teorii, zbawicieli i guru, ale być może położycie kres cierpieniu, zniweczycie całą tę stworzoną przez myśl strukturę.

 

Wniknięcie w tę strukturę i zrozumienie jej jest medytacją. Wtedy pojmiecie, że ten świat nie jest złudzeniem, ale straszliwą rzeczywistością, zbudowaną przez człowieka wspólnie z innymi ludźmi. To właśnie musimy zrozumieć, a nie wasze wedantyczne teorie powiązane z rytuałami i wszelkimi akcesoriami zinstytucjonalizowanej religii.

 

Tylko umysł człowieka wolnego, nie powodowanego lękiem, zazdrością czy cierpieniem, spontanicznie staje się cichy i spokojny. Wówczas nie tylko z chwili na chwilę może on dostrzegać prawdę w życiu codziennym, ale jest w stanie wykroczyć poza wszelkie postrzeżenia; w rezultacie znika obserwujący i to, co obserwowane, i kończy się rozdwojenie.

 

A poza tym wszystkim - i nie jest to teoria - istnieje, nie związany z tą walką, próżnością i rozpaczą, strumień, który nie ma początku ani końca; niezmierzony ruch, którego umysł nie jest w stanie pochwycić.

 

Oczywiście, słuchając moich słów, spróbuje pan zrobić z tego teorię, a jeśli się spodoba, będzie ją pan propagował. Jednak to, co propagowane, nie jest prawdą. Prawda pojawia się tylko wtedy, gdy jest się wolnym od bólu, niepokoju i agresji, które teraz wypełniają pańskie serce i umysł. Jeśli pan to wszystko ujrzy i napotka to błogosławieństwo zwane miłością, wtedy pojmie pan prawdę tych słów.

 

2

 

W medytacji ważna jest jakość umysłu i serca. Nie to, co zyskujecie, nie przypisywane sobie osiągnięcia, ale umysł, który jest nieskalany i bezbronny. Stan pozytywny pojawia się dzięki negacji. Samo gromadzenie doświadczeń lub życie w ich obrębie niweczą czystość medytacji. Medytacja nie jest środkiem wiodącym do jakiegoś celu. Jest zarówno środkiem, jak i celem. Doznania nie mogą sprawić, by umysł stał się nieskalany. To negacja doznań wywołuje ów pozytywny stan czystości, którego myśl nie jest w stanie kształtować. Myśl nigdy nie jest czysta. Medytacja ucisza myśl; nie dokonuje tego medytujący, on bowiem jest medytacją. Bez medytacji żyjemy niczym ślepcy w cudownym świecie świateł i barw.

 

Wędruj brzegiem morza i pozwól, by ta medytacja na ciebie zstąpiła. Jeżeli tak się stanie, nie podążaj za nią. To, za czym podążasz, będzie wspomnieniem tego, czym ona była - a to, co było, zabija to, co jest. A kiedy wędrujesz wśród wzgórz, pozwól, by wszystko wokół opowiadało ci o pięknie i bólu życia; w ten sposób uświadomisz sobie własne cierpienie i położysz mu kres. Medytacja jest korzeniem, łodygą, liśćmi, kwiatem i owocem. To słowa oddzielają owoc, kwiat, liście, łodygę i korzeń. Gdy dokona się taki podział, działanie nie rodzi dobra: cnota jest postrzeganiem całościowym.

 

 

Ta długa, wąska, cienista droga z drzewami rosnącymi po obu stronach, wiła się wśród zielonych pól porośniętych lśniącym, dojrzewającym zbożem. Słońce rzucało ostre cienie, a mijane wioski były brudne, niechlujne i udręczone biedą. Starsi ludzie wyglądali chorobliwie i smutno, ale dzieci krzyczały, bawiły się w kurzu i rzucały kamieniami w siedzące wysoko na drzewach ptaki. W ten przyjemny, chłodny ranek, wśród wzgórz wiał ożywczy wiatr.

 

Ptaki od świtu robiły mnóstwo hałasu. Papugi, ledwo widoczne wśród zielonych liści drzew, w tamaryndowcu miały kilka dziupli służących im za mieszkanie. Latały zygzakiem, ochryple skrzecząc. Szpaki siedziały na ziemi. Nie zachowywały się zbyt płochliwie, można było podejść dość blisko, nim odtruwały. A na drutach po przeciwnej stronie drogi siedziała złocistozielona muchołówka. Poranek był piękny, słońce jeszcze zbytnio nie przypiekało. W powietrzu unosiło się błogosławieństwo i ten spokój, jaki panuje, nim człowiek zbudzi się ze snu.

 

Drogą przejeżdżał, ciągnięty przez konia, dwukołowy wóz; na jego platformie między czterema słupkami rozpięto markizę. Pod nią, owinięte w białe i czerwone sukno, leżały zwłoki, które wieziono nad rzekę, by je spalić na brzegu. Obok woźnicy siedział człowiek, prawdopodobnie krewny zmarłego, a ciało podskakiwało na tym wyboistym trakcie. Przyjechali zapewne z daleka, koń bowiem ociekał potem, a zwłoki wyglądały na zupełnie zesztywniałe.

 

 

Mężczyzna, który nas tego dnia odwiedził, był - jak wyznał - instruktorem artyleryjskim w marynarce wojennej. Przyszedł z żoną i dwójką dzieci, biła od niego powaga. Po przywitaniu oznajmił, iż pragnie znaleźć Boga. Był mało elokwentny i chyba nieśmiały. Jego dłonie i twarz świadczyły o pewnych uzdolnieniach, ale w głosie i spojrzeniu dało się wyczuć jakąś surowość - w końcu uczył sztuki zabijania. Zdawało się, że Bóg jest tak odległy od jego codziennych zajęć. Sprawiało to niesamowite wrażenie, siedział tu bowiem człowiek, który twierdził, iż gorliwie poszukuje Boga, a jednocześnie warunki życiowe zmuszały go do instruowania innych, jak zabijać.

 

Powiedział, że jest człowiekiem religijnym i przeszedł przez wiele szkół różnych tak zwanych świętych ludzi. Żaden z nich go nie zadowolił i oto podjął długą podróż pociągiem i autobusem, aby się z nami spotkać, chciał bowiem dowiedzieć się, jak odnaleźć ten dziwny świat, którego szukali ludzie i święci. Jego żona i dzieci milczeli pełni szacunku, a na gałęzi tuż za oknem, delikatnie sobie gruchając, przysiadł jasnobrązowy gołąb. Mężczyzna ani razu nie spojrzał na ptaka, a dzieci i ich matka siedzieli sztywno, nerwowo i bez uśmiechu.

 

Nie można znaleźć Boga; nie ma na to sposobu. Człowiek wymyślił wiele dróg, religii, wiar, wielu zbawców i nauczycieli, o których sądzi, że dopomogą mu znaleźć to nieprzemijające szczęście. Niestety, poszukiwanie prowadzi do rozmaitych umysłowych fantazji, do pewnych wizji, które umysł wytworzył i określił za pomocą tego, co zna. Miłość, jakiej człowiek poszukuje, jest niweczona przez sposób jego życia. Nie można w jednej ręce trzymać karabinu, a w drugiej Boga. Bóg jest jedynie symbolem, słowem, które faktycznie straciło swój sens, zniszczyły go bowiem kościoły i miejsca kultu. Oczywiście ten, kto nie wierzy w Boga, przypomina wierzącego; obaj cierpią i przeżywają niedole krótkiego i bezcelowego życia; a gorycze dnia codziennego pozbawiają to życie sensu. Rzeczywistość nie leży u kresu strumienia myśli, a puste serce wypełniają pomyślane słowa. Stajemy się bardzo przebiegli, wymyślamy nowe filozofie, a potem, gdy zawodzą, pogrążamy się w rozpaczy. Wynaleźliśmy teorie mówiące, jak osiągnąć to, co ostateczne, a potem wyznawca idzie do świątyni i pogrąża się w wytworach własnego umysłu. Ani mnich, ani człowiek świątobliwy tej rzeczywistości nie znajdą, bowiem obaj stanowią część tradycji, kultury, która uznaje ich za świętych i mnichów.

 

Gołąb odfrunął, a nad ziemią unosi się piękno spiętrzonej chmury. Prawda jest tam, gdzie nigdy się nie spogląda.

 

3

 

W tym starym ogrodzie władców z dynastii Mogołów rosło wiele ogromnych drzew. Wznosiły się tam wielkie budowle, ich mroczne wnętrza kryły marmurowe grobowce, a deszcze i wiatry sprawiły, że kamienie ścian, a zwłaszcza kopuły, pociemniały. Siedziały na nich setki gołębi walczących z krukami o miejsce. Niżej na kopule pełno było papug zlatujących się zewsząd stadami. Zadbane trawniki starannie strzyżono i podlewano. Panował tam spokój i, o dziwo, nie było zbyt tłocznie. Wieczorem służący z okolicy przyjeżdżali na rowerach, by na trawniku pograć w karty. Oni tę grę rozumieli, ale obserwator spoza ich kręgu nie mógłby się połapać w regułach. W pobliżu innego grobowca bawiły się gromadki dzieci.

 

Jeden z grobowców wyróżniał się wspaniałością, ogromnymi łukami, znakomitymi proporcjami i asymetrycznym murem w tle. Zbudowano go z cegieł, pod działaniem słońca i deszczu pociemniał, niemal poczerniał. Napis głosił, by nie niszczyć kwiatów, ale nikt się nim chyba nie przejmował, gdyż i tak je zrywano.

 

Za aleją eukaliptusową rozciągał się ogród różany otoczony popękanym murem. Ten ogród, pełen wspaniałych róż, był pięknie zadbany, świeżo strzyżona trawa zawsze się zieleniła. Przychodziło tam chyba niewielu ludzi i można było spacerować w samotności, spoglądając na słońce zachodzące za drzewami i za kopułą grobowca. Panował tam wielki spokój, zwłaszcza pod wieczór, wśród długich cieni, z dala od zgiełku miasta, od nędzy i od brzydoty ludzi bogatych. Cyganie wyrywali z trawników chwasty. Człowiek stopniowo niszczył to przepiękne miejsce.

 

W odległym zakątku trawnika siedział w pozycji kwiatu lotosu mężczyzna, za nim stał rower. Miał zamknięte oczy, jego wargi się poruszały. Trwał w tej pozycji przez ponad pół godziny, całkowicie odcięty od świata, od przechodniów i wrzasku papug. Jego ciało ani drgnęło. W dłoniach trzymał różaniec okryty kawałkiem tkaniny. Jedynie palce i wargi wykonywały dostrzegalne ruchy. Przychodził tu co wieczór, zapewne po cało­dniowej pracy. Był dość biedny, lecz nieźle odżywiony. Zawsze pojawiał się w tym zakątku, by pogrążyć się w sobie. Gdyby go spytano, co robi, odparłby, że medytuje, powtarza pewną modlitwę lub mantrę - i to mu wystarczało. Dawało wytchnienie od codziennej monotonii życia. Siedział na trawniku sam. Za nim kwitł jaśmin, wokół rosło mnóstwo kwiatów, otaczało go piękno tej chwili. Jednak on tego piękna nie dostrzegał, pogrążony w pięk­nie, które sam stworzył.

 

 

Medytacja nie polega na powtarzaniu jakiegoś słowa, doznawaniu wizji czy pogrążaniu się w ciszy. Różaniec i słowo wyciszają paplaninę umysłu, ale jest to pewna odmiana autohipnozy. Równie dobrze można by zażyć pigułkę.

 

Medytacja nie polega na przyoblekaniu się w jakieś myślowe schematy, na poddawaniu się czarowi przyjemności. Medytacja nie zaczyna się, a zatem się nie kończy.

 

Jeśli powiadasz "Od dziś zaczynam kontrolować swe myśli, nieruchomo siedzieć w postawie medytacyjnej, regularnie oddychać", to dajesz się zwieść sztuczkom, za pomocą których oszukujemy sami siebie. Medytacja nie polega na tym, że pochłania nas jakaś wspaniała idea lub obraz: to tylko ucisza nas na moment, tak jak dziecko pochłonięte zabawką na chwilę się uspokaja. Ale gdy tylko zabawka przestaje budzić zainteresowanie, powraca niepokój i zaczynają się psoty. Medytacja nie polega na podążaniu niewidoczną ścieżką wiodącą do jakiegoś wyimaginowanego szczęścia. Medytujący umysł postrzega - patrzy, słucha, bez słów, bez komentarzy, bez opinii - przez cały dzień uważnie śledzi ruch życia we wszystkich jego związkach. A w nocy, gdy cały organizm odpoczywa, medytujący umysł nie śni, czuwał bowiem od świtu do zmroku. Sny miewa tylko człowiek opieszały; tylko ten, kto trwa w półśnie, potrzebuje wskazówek dotyczących jego własnych stanów. Ale w miarę, jak umysł patrzy, słucha poruszeń życia, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego, spływa na niego cisza, która nie jest wytworem myśli.

 

Nie jest to cisza, jakiej doznać może ten, kto obserwuje. Jeśli jej doznaje i rozpoznaje ją, to ona nie jest już ciszą. Cisza medytującego umysłu nie mieści się w granicach tego, co rozpoznawalne, albowiem nie ma ona granic. Istnieje tylko cisza, w niej niknie przestrzeń podziałów.

 

 

Wzgórza okrywały chmury, deszcz zmywał skały i wielkie głazy rozrzucone po okolicy. Szary granit przecinała czarna smuga; tego ranka ta ciemna, bazaltowa skała, obmyta strugami deszczu, pociemniała jeszcze bardziej. Sadzawki napełniały się wodą, żaby wydawały gardłowe odgłosy. Stado papug nadleciało znad pól, szukając schronienia, małpy wdrapywały się na drzewa, a czerwona ziemia ściemniała.

 

Podczas deszczu panuje szczególna cisza, a tego ranka wydawało się, że wszystkie dźwięki w dolinie umilkły - odgłosy gospodarstw, ścinanych drzew i warkot traktora. Słychać było jedynie krople opadające z dachu i bulgotanie wody w rynnach.

 

Jak to cudownie czuć na sobie deszcz, przemoknąć do suchej nitki i poczuć, z jaką rozkoszą ziemia i drzewa wchłaniają wodę; nie padało bowiem już od dawna i oto teraz małe pęknięcia w ziemi zwierały się. Deszcz uciszył śpiewy licznych ptaków. Chmury nadciągały ze wschodu, ciemne, ciężkie i odpływały na zachód. Zagarniały ze sobą wzgórza, a zapach ziemi przenikał do każdego zakamarka. Padało przez cały dzień.

 

Ciszę nocną przerywały pohukiwania sów nawołujących się ponad doliną.

 

 

Był nauczycielem szkolnym, braminem, ubranym w czyste dhoti. Miał gołe stopy i europejską koszulę, schludny mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu. W jego zachowaniu dało się wyczuć łagodność, a słowa powitania wyrażały pokorę. Niezbyt wysoki, mówił dość dobrze po angielsku, uczył bowiem w mieście tego języka. Nie zarabiał, jak wyznał, zbyt wiele i, jak wszyscy nauczyciele na świecie, borykał się z problemami finansowymi. Miał oczywiście żonę i dzieci, ale nie wspominał o tym, tak jakby niewiele to dla niego znaczyło. Był dumny nie dlatego, iż coś osiągnął albo się dobrze lub bogato urodził, charakteryzowała go natomiast ta duma starożytnej rasy, przedstawiciela odwiecznej tradycji, systemu intelektualnego i moralnego, który faktycznie nie miał nic wspólnego z tym, kim był naprawdę. Jego duma wiązała się z przeszłością, którą reprezentował, a lekceważenie prze­zeń dzisiejszych komplikacji życia stanowiło gest człowieka, który uważa to wszystko za nieuniknione-ale-jakże-zbędne. Mówił z południowym akcentem, twardo i głośno. Wyznał, że przez wiele lat słuchał mów, tu pod tymi drzewami. Po raz pierwszy, gdy był jeszcze uczniem licealnym, przyprowadził go ojciec, później, odkąd otrzymał obecną, marną pracę, przybywał tutaj co rok.

 

"Słuchałem pana przez wiele lat. Być może intelektual­nie rozumiem, co pan mówi, ale to chyba nie przenika zbyt głęboko. Podoba mi się sceneria tych drzew, pod którymi wygłasza pan mowy i patrzę na zachód słońca, gdy pan go - tak często w trakcie mów - wskazuje, ale tego nie czuję, nie potrafię dotknąć liścia i odczuć radości cieni tańczących na ziemi. Faktycznie nic nie czuję. Bardzo wiele, rzecz jasna, czytałem, zarówno literaturę angielską, jak i rodzimą. Potrafię recytować wiersze, ale wymyka mi się piękno leżące poza słowem. Staję się coraz surowszy, nie tylko w stosunkach z żoną i z dziećmi, ale ze wszystkimi. W szkole częściej krzyczę. Zastanawiam się, dlaczego przestało mnie cieszyć zachodzące słońce - jeśli kiedykolwiek cieszyło! Zastanawiam się, dlaczego nie oburza mnie już całe zło istniejące na świecie. Postrzegam chyba wszystko intelektualnie i prawie z każdym mogę - tak mi się przynajmniej wydaje - rozumnie dyskutować. A zatem, dlaczego rozwiera się ta przepaść między intelektem a sercem? Dlaczego utraciłem miłość i to uczucie autentycznego współczucia i troski?"

 

Proszę spojrzeć na to pnącze za oknem. Czy w ogóle pan je widzi? Czy widzi pan na nim odblaski światła, przejrzystość liści, barwę, kształt, charakter tej rośliny?

 

"Patrzę na nią, ale nic to dla mnie nie znaczy. I takich jak ja są miliony. A zatem wracam do swego pytania - dlaczego rozwiera się ta przepaść pomiędzy intelektem a uczuciami?"

 

Czy jest tak dlatego , że źle nas wykształcono, rozwijając jedynie pamięć, a nigdy, od najwcześniejszego dzieciństwa, nie pokazano nam drzewa, kwiatu, ptaka lub rozlanych wód? Czy dlatego, że zmechanizowaliśmy życie? Czy z powodu przeludnienia? Na każdą posadę czekają tysiące chętnych. A może jest tak z powodu dumy, dumy z własnej sprawności, dumy rasowej, dumy z myślowego sprytu? Czy sądzi pan, że tak właśnie jest?

 

Pyta pan, czy jestem dumny - tak, jestem".

 

To jednak jest tylko jeden z powodów, dla których tak zwany intelekt dominuje. Czy dzieje się tak dlatego , że niesłycha­nej wagi nabrały słowa, a nie to, co kryje się poza czy ponad nimi? Lub dlatego , iż doznał pan niepowodzeń, że na różne sposoby, być może nie zdając sobie z tego sprawy, uległ pan zahamowaniom? We współczesnym świecie panuje kult intelektu, a im ktoś jest bardziej sprytny i przebiegły, tym więcej zyskuje.

 

"Być może to wszystko prawda, ale co to ma za znaczenie? Oczywiście możemy bez końca analizować, opisywać przyczyny, ale czy to zapełni przepaść pomiędzy umysłem a sercem? To właśnie chcę wiedzieć. Czytałem niektóre książki psychologiczne i naszą rodzimą starożytną literaturę, ale nic mnie nie poruszyło. A zatem przyszedłem teraz do pana, choć dla mnie jest już chyba za późno".

 

Czy naprawdę zależy panu na tym, aby umysł i serce zlały się w jedno? Czy nie jest pan faktycznie zadowolony ze swych intelektualnych zdolności? Być może pytanie, jak zespolić umysł i serce, ma charakter jedynie akademicki? Dlaczego zależy panu na uzyskaniu tej jedności? To nadal jest problem intelektualny, nie wypływa z autentycznej troski o zanik własnych uczuć, co stanowi część pańskiego ja, nieprawdaż? Podzieliwszy życie na intelekt i serce, obserwuje pan intelektualnie, jak serce więdnie i werbalnie to pana niepokoi. A niech zwiędnie! Niech pan żyje samym intelektem. Czy to możliwe?

 

"Ależ doznaję uczuć".

 

A czy te uczucia nie są w rzeczywistości sentymentalnym, emocjonalnym pobłażaniem sobie? O tym, rzecz jasna, nie mówimy. Mówimy: Wyzbądź się miłości, jest nieważna. Żyj bez reszty swym intelektem i werbalnymi sztuczkami, swą przebiegłą argumentacją. I kiedy faktycznie tak pan żyje - co się dzieje? Pański sprzeciw budzi destruktywny charakter tego intelektu, który pan tak czci. Ten destruktywny charakter wywołuje tak wiele problemów. Zapewne dostrzega pan skutki intelektualnych działań w świecie - wojny, współzawodnictwo, arogancja władzy - i może przeraża pana to, co jeszcze się zdarzy, przeraża ludzka niemoc i rozpacz. Dopóki trwa ten podział między uczuciami a intelektem, dominacja jednego nad drugim, dopóty muszą się one wzajemnie niszczyć; nie ma między nimi pomostu. Mógł pan słuchać tych mów przez wiele lat i być może bardzo się pan starał, aby umysł i serce zjednoczyć, ale to umysł podejmuje ten wysiłek, a zatem podporządkowuje sobie serce. Miłość nie należy do żadnego z nich, obca jest jej bowiem dominacja. Nie jest to coś zrodzonego przez myśl czy przez uczucie. Nie jest to ani słowo stworzone przez intelekt, ani zmysłowa reakcja. Powiada pan "Muszę kochać, aby zaś kochać, muszę rozwijać serce". Ale jest to rozwój umysłowy, a zatem zachowuje odrębność serca i umysłu; nie można ich połączyć czy zjednoczyć dla jakiegoś utylitarnego celu. Miłość musi stanowić początek starań, a nie ich kres.

 

"A zatem, co mam czynić?"

 

Jego oczy zajaśniały, ciało poruszyło się. Wyjrzał przez okno i powoli coś się w nim rozpalało. Nie można niczego uczynić. Proszę w to nie ingerować! Proszę słuchać. I zobaczyć, jak piękny jest ten kwiat.

 

4

 

Medytacja rozwija to, co nowe. Jest poza i ponad powtarzającą się przeszłością - medytacja kładzie tym powtórzeniom kres. Śmierć, wywołana medytacją, unieśmiertelnia to, co nowe. Nie należy ono do dziedziny myśli, a medytacja wycisza myśl.

 

Medytacja to nie osiągnięcie, pogoń za jakąś wizją czy ekscytacja wrażeniami. Jest niczym nieposkromiona rzeka wartko płynąca i występująca z brzegów. Jest muzyką bez dźwięków; nie da się jej oswoić i spożytkować. Jest ciszą, w której od samego początku nie ma tego, kto obserwuje.

 

Słońce jeszcze nie wzeszło; między drzewami lśniła gwiazda poranna. Panowała naprawdę niezwykła cisza. Nie cisza oddzielająca dwa dźwięki czy dwie nuty, ale cisza istniejąca bez powodu - cisza, jaka musiała panować na początku świata. Ogarniała całą dolinę i wzgórza.

 

Dwie duże, nawołujące się sowy, jej nie zakłócały, a pies wyjący w oddali do księżyca stanowił część tego bezmiaru. Gdy słońce ukazało się ponad wzgórzem, wyjątkowo obfita rosa rozbłysła mnóstwem barw i tą poświatą, jaką rzucają jego pierwsze promienie.

 

Delikatne liście żakarandy uginały się od rosy, ptaki podlatywały, by zażyć porannej kąpieli; trzepotały skrzydłami tak, aby woda z listków zwilżyła im pióra. Kruki ze szczególnym uporem przeskakiwały z gałęzi na gałąź, wciskały głowę między liście, trzepotały skrzydłami i wygładzały pióra dziobem. Było ich na jednej grubej gałęzi z pół tuzina, na całym tym drzewie siedziało też wiele innych kąpiących się ptaków.

 

A ta cisza rozprzestrzeniała się, zdawała się przekraczać linię wzgórz. Jak zwykle dzieci krzyczały i śmiały się, gospodarstwo budziło się za snu.

 

Zapowiadał się chłodny dzień. Światło słońca padło teraz na wzgórza, bardzo stare, podobno najstarsze na świecie. Skały o przedziwnych kształtach sprawiały wrażenie bardzo starannie wyciosanych i poustawianych jedna na drugiej; ale żaden wiatr czy pchnięcie nie byłyby w stanie naruszyć ich równowagi.

 

Przez tę odległą od miast dolinę wiodła droga do innej wioski. Tą wyboistą drogą nie jeździły samochody czy autobusy, które zakłócałyby odwieczny spokój tego miejsca. Woły ciągnęły wozy, ale ich ruch stanowił część wzgórz. Wyschnięte koryto rzeki jedynie po ulewnych deszczach napełniało się wodą o barwie będącej mieszaniną czerwieni, żółci i brązu; lecz i ona wydawała się płynąć wraz ze wzgórzami. Wieśniacy zaś, przechodzący cicho obok, przypominali skały.

 

Dzień wolno mijał, a pod wieczór, gdy słońce kryło się za pagórki, ponad wzgórzami, przez lasy, nadciągnęła z oddali cisza, otulając małe krzaczki i prastary figowiec. A kiedy gwiazdy rozbłysły, stała się niezwykle intensywna, prawie nie do zniesienia.

 

Zgaszono małe, wiejskie lampki, a gdy wszyscy zasnęli, intensywność tej ciszy pogłębiła się, poszerzyła i niesłychanie spotęgowała. Nawet wzgórza umilkły jeszcze bardziej, bo i one przerwały swe szepty, zamarły w bezruchu, wydawało się, że tracą swój olbrzymi ciężar.

 

Powiedziała, że ma czterdzieści pięć lat; starannie ubrana w sari, na przegubach rąk nosiła bransolety. Towarzyszący jej starszy mężczyzna przedstawił się jako wuj. Usiedliśmy wszyscy na podłodze, przed nami roztaczał się widok na duży ogród, w którym rósł krzew pieprzowca, kilka drzew mango, jaskrawo kwitnące pnącza i palmy. Bił od niej straszliwy smutek. Jej ręce wciąż drżały i z trudnością powstrzymywała się, by nie zacząć mówić, a może, by nie wybuchnąć płaczem. "Przyszliśmy porozmawiać z panem o mojej siostrzenicy - rzekł wuj. - Kilka lat temu umarł jej mąż, a potem syn. Od tego czasu wciąż płacze, bardzo się postarzała. Nie wiemy, co robić. Zwykłe rady lekarzy nie pomagają, ona najwyraźniej traci kontakt ze swymi dziećmi. Chudnie. Nie wiemy, czym to się skończy, uparła się, by pana odwiedzić".

 

"Cztery lata temu straciłam męża. Był lekarzem, umarł na raka. Ukrywał to przede mną, dowiedziałam się o tym dopiero na jakiś rok przed śmiercią. Straszliwie cierpiał, choć lekarze dawali mu morfinę i inne środki znieczulające. Na moich oczach marniał i w końcu umarł".

 

Przerwała, prawie dławiąc się łzami. Na gałęzi siedział gołąb, cicho gruchając. Był brązowo-szary, miał małą głowę i spory tułów - nie za duży, wszak to gołąb. Akurat odleciał, a poruszona przez ptaka gałąź kołysała się w górę i w dół.

 

"Jakoś nie mogę znieść mojej samotności, tej bezsensownej egzystencji bez niego. Kochałam swoje dzieci; miałam ich troje, chłopca i dwie dziewczynki. W zeszłym roku chłopiec przysłał ze szkoły list, że nie czuje się dobrze, a kilka dni później dyrektor zatelefonował, by mi powiedzieć, że syn nie żyje".

 

W tym momencie straciła panowanie nad sobą i zaczęła płakać. Pokazała list od chłopca, który pisał, iż chciałby przyjechać do domu, gdyż niedobrze się czuje i wyrażał nadzieję, że matka jest zdrowa. Syn, jak wyjaśniła, troszczył się o nią; zamiast ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin