Chandler Raymond - Hiszpańska krew.pdf

(1000 KB) Pobierz
Chandler Raymond - Hiszpanska k
Raymond Chandler
"Hiszpańska krew"
Hiszpańska krew 1. Duży John Masters był
wielki, spasiony, tłusty. Miał lśniące od potu sine
szczęki, grube palu chy z dołeczkami tam, gdzie
powinny być kostki, i gładko zaczesane do tyłu
kasztanowe włosy. Nosił garnitur o barwie
czerwonego wina, z nakładanymi kieszeniami,
krawat w tym samym odcieniu i brą zową
jedwabną koszulę. Z ust sterczało mu grube
brązowe cygaro z ogromną czerwono-złotą
nalep ką. Zmarszczył nos i powstrzymując
uśmiech, znowu podejrzał swoją zakrytą kartę. -
Dorzuć mi jeszcze, Dave... byle nie na furę -
powiedział. Odkrył czwórkę i dwójkę. Siedzący
po drugiej stronie stołu Dave Aage przyjrzał im
się z na maszczeniem i zerknął na swoje karty.
Był nadzwyczaj wysoki i chudy, miał długą,
kościstą twarz i włosy w kolorze mokrego
piasku. Trzymając talię w wyprostowanej dłoni,
powoli odwrócił kartę na samym wierzchu i
pstryknął ją na stół. Była to dama pik. Duży
John Masters rozdziawił usta, pomachał
cygarem i zachichotał. - Bulisz, Dave. Choć raz
damulka na coś się przydała. - Zamaszystym
ruchem odwrócił zakrytą kartę. Piątkę. Dave
Aage uśmiechnął się uprzejmie, lecz ani drgnął.
Obok niego, za długimi zasłonami z jed wabiu,
okalającymi bardzo wysokie, zakończone
ostrołukiem okno, rozległ się stłumiony dzwonek
 
te lefonu. Aage wyjął papierosa z ust i starannie
umieścił go w popielniczce stojącej na taborecie
przy stoliku karcianym. Sięgnął za kotarę po
aparat. Chłodno, zniżając głos niemal do szeptu,
powiedział kilka słów, po czym przez dłuższy
czas tylko słuchał. Jego zielonkawe oczy nie
zmieniły wyrazu, wąska twarz nie zdradzała
śladu emocji. Masters wiercił się na krześle,
gryząc cygaro. - W porządku, odezwiemy się -
rzekł w końcu Aage. Odłożył słuchawkę na
widełki, odstawił telefon na miejsce i podniósł
papierosa. Pociągnął się za ucho. Masters zaklął.
- Czym się tak gryziesz, jak pragnę zdrowia?
Dawaj dychę. Aage uśmiechnął się sucho i
rozparł na krześle. Sięgnął po szklankę,
pociągnął łyk, odstawił ją na miejsce i zaciągnął
się papierosem, czyniąc to wszystko powoli, w
zamyśleniu, jakby z roztargnie niem. - Powiedz,
John, mamy łeb na karku? - odpowiedział
pytaniem. - Mowa. Całe miasto jest nasze. Ale
przy oku nie mam z tego żadnego pożytku. - Za
dwa miesiące są wybory, prawda? Masters
spojrzał na niego spode łba, pogrzebał w
kieszeni i wetknął do ust nowe cygaro. - No to
co? - Gdyby tak coś się przytrafiło naszemu
głównemu konkurentowi? Właśnie teraz. Co ty
na to? - Hę? - Masters uniósł potężne brwi.
Zdawało się, że cała twarz napina mu się, aby je
podnieść. Przez chwilę dumał z kwaśną miną. -
Wyszłoby to parszywie... jakby faceta migiem
nie złapali. Psia krew, wyborcy mogliby
 
pomyśleć, żeśmy wynajęli kogoś do tej roboty. -
Mówisz o morderstwie, John - wtrącił cierpliwie
Aage. - Ja nic na ten temat nie wspomniałem.
Masters opuścił brwi i szarpnął czarny,
kędzierzawy włos,wyrastający mu z nosa. -
Wyduś wreszcie, o co chodzi! Jego kompan z
uśmiechem wypuścił kółko dymu, patrząc, jak
unosi się i rozdziela na cieńsze pasemka. -
Właśnie miałem telefon - rzekł cicho. - Donegan
Marr nie żyje. Masters ruszał się powoli. Teraz
przysunął się cały do stołu i pochylił. A kiedy już
nie mógł wy chylić się dalej, wysunął brodę, aż
mięśnie szczęk naprężyły mu się jak grube
druty. - Że jak? - warknął ochryple. - Że co?
Aage, zimny jak lód, przytaknął ruchem głowy.
- Ale co do morderstwa, miałeś rację, John.
Zamordowano go. Jakieś pół godziny temu, w
jego biurze. Nie wiadomo, kto to zrobił... na
razie. Masters ciężko wzruszył ramionami i
wyprostował się, wodząc dokoła ogłupiałym
wzrokiem. Nagle wybuchnął śmiechem. Jego
dudniący rechot zagrzmiał w małym,
przypominającym wieżyczkę pokoju, gdzie grali
w karty, skąd przepłynął do sąsiadującego z nim
olbrzymiego salonu, odbijając się echem w
labiryncie ciężkich, ciemnych mebli, stojących
lamp, którymi można by oświetlić cały bulwar i
dwóch rzędów płócien w bogatych pozłacanych
ramach. Aage siedział w milczeniu. Bez
pośpiechu zgniótł papierosa w popielniczce, aż
resztki żaru wy gasły i została tylko duża czarna
 
plama. Otrzepał z popiołu kościste palce i
czekał. Masters przestał się śmiać równie nagle,
jak zaczął, i w pokoju zapanowała cisza. Był
wyraźnie zmęczony. Otarł z potu szeroką twarz.
- Musimy coś zrobić, Dave - powiedział
spokojnie. - Mało brakowało, a byłbym
zapomniał. Musimy to załatwić czym prędzej.
To dynamit. Aage znów sięgnął za kotarę po
telefon i podał go Mastersowi nad kartami. -
Chyba wiemy, co robić? - stwierdził chłodno. W
ciemnobrązowych oczach Dużego Johna
Mastersa zamigotały przebiegłe błyski. Grubas
obli zał się i wyciągnął olbrzymią łapę po aparat.
- Taaa - mruknął. - Wiemy, Dave. Jeszcze jak
wiemy, do...! Wybrał numer paluchem, który
ledwie mieścił się w otworach tarczy telefonu. 2.
Nawet po śmierci rysy Donegana Marra były
spokojne, regularne, łagodne. Marr miał na so
bie jasnoszary garnitur z flaneli; odrzucone do
tyłu włosy w tym samym kolorze co ubranie
odsłaniały zwykle zakryte blade czoło,
kontrastując z opalenizną na czerstwej, wiecznie
młodej twarzy. Spoczywał bezwładnie na
wyściełanym niebieskim krześle biurowym.
Cygaro w popielniczce, ozdobionej na brzegu
figurką charta z brązu, dopaliło się samo. Lewa
ręka zmarłego zwisała obok krzesła, prawa zaś
dotykała pistoletu na biurku. Promienie słońca,
padające z tyłu przez zamknięte okno, odbijały
się na wypolerowanych paznokciach.
Przesiąknięta krwią lewa strona szarej
 
kamizelki była niemal czarna. Marr nie żył; nie
żył już od jakiegoś czasu. Wysoki, szczupły
mężczyzna o ciemnej cerze w milczeniu opierał
się o mahoniową szafkę, nie odrywając wzroku
od zmarłego. Ręce trzymał niedbale w
kieszeniach eleganckiego garnituru z grana
towej serży. Słomkowy kapelusz miał zsunięty
na tył głowy. Tylko jego oczy i proste, zaciśnięte
usta zdradzały, że to, co się stało, nie jest mu
obojętne. Zwalisty mężczyzna o piaskowych
włosach macał rękami po niebieskim dywanie.
Wciąż pochy lony, stwierdził ochryple: - Ani
jednej łuski, Sam. Ciemnowłosy nie poruszył się,
nie odpowiedział. Blondyn wstał, ziewnął i
przyjrzał się zwło kom na krześle. - Cholera! Ale
będzie smród. Wybory już za dwa miesiące.
Szkoda gadać, komuś dostanie się za to po
dupie. - Chodziliśmy razem do szkoły - odezwał
się ciemnowłosy powoli. - Byliśmy kumplami.
Kocha liśmy się w tej samej dziewczynie.
Wybrała jego, ale mimo to zostaliśmy
przyjaciółmi, wszyscy troje. Świetny był z niego
chłopak... może tylko ciut za sprytny. Blondyn
obszedł pokój, nie dotykając niczego. Nachylił
się, powąchał broń na biurku i potrząs nął
głową. - Z tego nie strzelano. - Zmarszczył nos i
wciągnął powietrze. - Klimatyzacja. Tu całe trzy
górne piętra są klimatyzowane. I
dźwiękoszczelne. To się nazywa klasa. Mówili
mi, że ten dom jest spawany elektrycznie. Nie
ma tu ani jednego nitu. Słyszałeś o czymś takim,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin