Twardoch Szczepan - Gmina.pdf

(265 KB) Pobierz
Twardoch Szczepan - Gmina
Twardoch Szczepan
Twardoch Szczepan
Szczepan Twardoch (ur. 23 grudnia 1979) - śląski
pisarz, z wykształcenia socjolog. Publikował w "śyciu",
"Opcjach", "Frondzie", "Arcanach" i "Strzale" jako
niezaleŜny publicysta. Był redaktorem działu literackiego
dwumiesięcznika "Christianitas". Stały felietonista i
współpracownik "Broni i Amunicji", stały
współpracownik kwartalnika "44 / Czterdzieści i Cztery".
Jego opowiadanie ObłĘd rotmistrza von Egern
nominowane było do nagrody Nautilus za rok 2003 i
zajęło w głosowaniu 4. miejsce. Opowiadanie pod
tytułem Rondo zdobyło Nautilusa za najlepsze
opowiadanie roku 2006. Za EpifaniĘ wikarego Trzaski
otrzymał zaś Srebrne WyróŜnienie Nagrody Literackiej
im. Jerzego śuławskiego w 2008.
195497753.001.png 195497753.002.png
Gmina
„Duch wionie, kędy chce”
Na Ojca Świętego czekałem na lotnisku. Samolot wylądował już dawno temu, a
Namiestnika Chrystusowego wciąż nie było. Patrzyłem na kiepsko wydrukowane
zdjęcie, wymięte już i zniszczone, aby upewnić się, czy go nie przegapiłem. W końcu,
zniecierpliwiony, kupiłem kawę w automacie, ale zaraz wyobraziłem sobie, jak
idiotycznie będę wyglądał, witając papieża z kawą w dłoni. Wyrzuciłem więc kubek do
śmieci, upijając pospiesznie zaledwie łyk, który poparzył mi język. W końcu, zajęty
obmyślaniem wymówek, które przedstawię gminie wróciwszy bez Ojca Świętego,
prawie go przeoczyłem. Szedł, przyglądając się ciekawie witrynom bezcłowych
sklepów, odziany w szary płaszcz, z aktówką w dłoni - wyglądał jak urzędnik w
delegacji: Podszedłem do niego, nie bardzo wiedząc co powiedzieć - nie
przygotowaliśmy żadnego znaku rozpoznawczego, nic. Cholera, mogłem przynajmniej
trzymać jakąś gazetę, albo założyć czerwoną czapkę -jak na szpiegowskich filmach.
Zastanawiałem się, czy nie zrobić ukradkiem znaku krzyża, potem pomyślałem, że
mógłbym narysować na posadzce rybę. Musiałem mieć głupią minę, bo Ojciec Święty
spojrzał na mnie i od razu wiedział, 0 co chodzi. Pokręcił głową z politowaniem; później
opowiadał nam wiele o krajach, gdzie chrześcijanie są prześladowani. Skinął „mi ręką
na powitanie - poszliśmy do samochodu. Dopiero w domu gminy, gdzie już wszyscy
czekali, odświętnie wystrojeni, z ucztą kobiety pod kierunkiem Ralfa, który pracował
jako szef kuchni, przygotowały wspaniałe żarcie, gdy strażnik zamknął za nami drzwi,
rzuciłem się na kolana i ucałowałem pierścień na palcu Ojca Świętego. Kiedy chciałem
ucałować jego stopy, chwycił mnie za ramię i powiedział:
- Wstań, synu, bo to nie papieskie trzewiki, tylko półbuty kupione od
Koreańczyków.
Po powitaniu Ojciec Święty udzielił nam błogosławieństwa, po czym odprowadzono
go do apartamentu, by mógł odświeżyć się po podróży. Następnie Ralf zaprosił
dostojnego gościa na posiłek. Ojciec Święty wyglądał na nieco oszołomionego ilością
dań jadł z apetytem, chwalił potrawy, dziękował kucharkom i powtarzał co chwila:
- Zaprawdę, dobrze tu sobie żyjecie.
Po uczcie odbyła się uroczysta msza, którą Jego Świątobliwość koncelebrował z
naszym kapłanem. Homilia była cudowna i bardzo mądra! Później, kiedy Ojciec Święty
zaczął nauczać w hallu gminy, ja, pod pozorem pilnej pracy, wymknąłem się do Anity.
Z powodu przygotowań do papieskiej wizyty nie widziałem jej już trzy dni. Tylko
Harold, nasz kapłan i mój spowiednik, wiedział gdzie idę. Spojrzał na mnie mrożącym
krew w żyłach wzrokiem - wytrzymałem spojrzenie, odwróciłem się i uciekłem szybko,
żeby nie zdążył za mną wyjść. .
 
Anita już na mnie czekała. Wtuliła się we mnie od razu, gdy stanąłem W drzwiach
nie pozwalając mi nawet zdjąć kurtki. Poszliśmy do łóżka. Nadzy, zatopieni w swoich
objęciach, przykryci kołdrą i kocem, nie dopuszczaliśmy do siebie przenikliwego,
szarego zimna otaczającego nas pomieszczenia -wynajmowałem tę małą kawalerkę
tylko dla spotkań z Anitą.
Gdy leżeliśmy przytuleni, Anita zapaliła na nocnym stoliku świecę i opowiadała mi
o swojej pracy - nie wiedziałem wtedy, że kłamała. Byłem szczęśliwy - nie myślałem o
grzechu, o gminie, o Ojcu Świętym, nie myślałem o niczym poza nią. Prawie
zapomniałem już o tajemniczym zniknięciu mojej pierwszej, platonicznej miłości,
cudownej, porywającej, czystej, jak z rycerskiego eposu.
***
Leon zasiadł do kolacji. Nie lubił, gdy ktoś mu usługiwał przy jedzeniu, dlatego
służba wniosła posiłek, ustawiła dania przy jednym końcu ogromnego stołu i dyskretnie
zniknęła. Jadalnia mieściła się na piętrze willi. W pewnym sensie był to bardziej pałac
niż willa, niby-stolica małego państwa - sporej posiadłości na Rugii. Niewielkiego
księstwa z ponad kilometrowym pasem wybrzeża, którego Leon był jedynym władcą.
Jego dom - jego twierdzę zbudowano tutaj kilka lat temu, według starego projektu
Franka Gehry'ego. Rozłożysta, surowa bryła wyrastała z wysokiego, wapiennego klifu,
w miejscu, w którym kiedyś malował swoje romantyczne obrazy Caspar David
Friedrich. W stronę rozszalałego Bałtyku zwracała się długa płaszczyzna ciemnoszarego
szkła - przeźroczysta ściana jadalni, w której znajdował się Leon. Milioner spróbował
rosołu i pomyślał z uznaniem o nowym hiszpańskim kucharzu. Po chwili jednak
odłożył łyżkę. Nie miał apetytu.
Spadkobierca rodziny inflanckich, niemiecko-węgierskich książąt, wywodzących
swój ród od rycerza Magnusa, bohatera III wyprawy krzyżowej, magnat prasowy, jeden
z najbogatszych ludzi w Zjednoczonej Europie, doktor nauk humanistycznych, świetny
żeglarz i dwukrotny zdobywca Pucharu Ameryki - Leon Ludwik Zygmunt książę von
Alte-Pulverkopf, czuł się samotny. Nie myślałomałej armii ludzi, zajmujących się
utrzymaniem jego prywatnego państewka - ogrodnikach, kucharzach, służbie, trzystu
ochroniarzach, czy innych pracownikach. Nie byli dla niego towarzystwem. Leon stał
nieruchomo przy przeszkolonej ścianie jadalni. Środek wielkiego pomieszczenia
zajmował długi stół z hebanu. Podłogę pokrywał gruby, szary dywan, dwa lata tkany
przez specjalnie ku temu sprowadzonych do Europy afgańskich mistrzów. Jedynym
elementem zakłócającym ascetyczną prostotę pokoju był oprawiony w szeroką ramę z
czarnego drewna obraz Friedricha, przedstawiający rugijskie klify - dokładnie to
miejsce, w którym osiem lat temu wyrosła twierdza księcia Alte-Pulverkopf.
Leon wpatrywał się w morze, śledząc zielone burtowe światełko walczącego ze
sztormem jachtu, ledwie widocznego na horyzoncie. Podszedł do stojącej obok
staroświeckiej lunety. Wycelował mosiężny tubus i spojrzał, lecz było zbyt ciemno, by
cokolwiek zobaczyć. Wrócił więc do stołu. Wystarczyła odpowiednia komenda, by z
cichym szumem wysięgnika, spłynął z sufitu ogromny, płaski ekran. Leon zignorował
ikony otrzymanej korespondencji i oczekujące video-konferencje, w tym jedną z
premierem Portugalii. Sprawdził jedynie, czy, nie ma wiadomości od lekarza córki, po
czym wywołał kamerę zamocowaną na dachu, skierował ją na morze. Przez chwilę
szukał zielonego światełka - gdy znalazł, zbliżył maksymalnie obraz.
Niewielki, może dwunastometrowy kecz, pod gdańską (a może bornholmską?)
banderą, z postawionymi dwoma sztormowymi sztakslami, dzielnie płynął pod wiatr.
W kokpicie siedziało dwóch ludzi, trzeci właśnie powoli zmierzał w kierunku dziobu.
Przypięty do lajfpatentu zamierzał chyba poprawić sztormowego foka, który zaczepił
się o dziobowy reling. Leon patrzył na zmagania łódeczki z falami może przez
kwadrans, wreszcie wyszedł z jadalni, zjechał windą do garażu. Wsiadł do terenowego
mercedesa i pojechał do przystani. Oswald - jego stały i ulubiony załogant, stał już na
molo, w staroświeckim sztormiaku i südwestce.
- Cześć, Peter.
- Dobry wieczór, panie kapitanie. - Stary rybak nigdy nie zwracał się do niego
inaczej. Zdawał się nie dostrzegać innych aspektów życia milionera. Alte-Pulverkopf
był dobrym żeglarzem i Petera nic więcej nie obchodziło. - Tak myślałem, że pan
kapitan przyjedzie. Dobra pogoda, żeby pożeglować - przekrzykiwał ryk morza i
zawodzenie wiatru.
- Jakie prognozy? - zapytał milioner, również krzycząc.
- Przez całą noc ósemka, nad ranem osłabnie. I nordzi.
- Dobra, bierzemy Adlera. Jest gotowy?
- Jak zawsze. Panie kapitanie, chciałem zapytać... - powiedział Peter, zawieszając
głos.
- O co?
- Moglibyśmy zabrać mojego syna?
- Twojego syna? - Leon spojrzał na rybaka. - W zasadzie, czemu nie. Chociaż, może
być ciężej nad ranem, sam wiesz, jak to jest z meteo...
- Panie kapitanie, on ma już piętnaście lat. Czas najwyższy, żeby zobaczył
prawdziwe morze.
- A więc niech tak będzie. Jest przygotowany?
- A jakże, panie kapitanie.
Szybko odcumowali Adlera. Był to drewniany, osiemnastometrowy jol. Zbudowano
go w hamburskiej stoczni jeszcze przed II wojną światową, na specjalne zamówienie
Göringa, który zresztą nigdy nim nie pływał. Leon bardzo lubił ten jacht. Kupił go
kilkanaście lat temu i z pomocą Petera odnawiał własnymi rękami. Znał 'tu każdą
wręgę, każdą klepkę poszycia, każdą śrubę w motorze. Odchodzili na silniku. Peter stał
przy sterze, a Leon razem z jego synem przygotowywał sztormowe żagle.
Skończywszy, zszedł do kabiny, rozłożył mapę i, nie włączając nawet GPS-a, wyznaczył
pozycję. Po krótkim namyśle zdecydował, że na początek pójdą na północ, w kierunku
Sundu, a gdzie dalej - zastanowi się później. Przekrzykując huk fal, podał Peterowi kurs.
Teraz czas było postawić żagle.
- Peter, słyszysz mnie?! - krzyknął, nie przerywając pracy.
- Słyszę, panie kapitanie.
- Kiedy byłem młody, czytałem sobie wspomnienia Rilke- go, takiego poety.
Słyszałeś o nim?
- Nie, panie kapitanie! - odkrzyknął rybak, przyzwyczajony do dziwnych pytań ze
strony milionera, jak i do nieoczekiwanie snutych opowieści.
- Nieważne. Opisuje tam taką dziwną sytuację, nie pamiętam już dokładnie
kontekstu. Otóż Rilke spotykał się kiedyś codziennie z kobietą i zawsze kupował jej
różę, po czym przechodzili obok cmentarza, przy którym siedziała stara żebracz a,
której zawsze dawał jakąś niewielką jałmużnę. No i pewnego razu kupił dwie róże, i
jedną, zamiast datku dał żebraczce. Następnego dnia żebraczki nie było. Nie zobaczył jej
przez cały tydzień. Słyszysz mnie?!
- Tak jest, panie kapitanie! Pewnie stwierdziła, że jak ma dostawać róże, to znajdzie
sobie inne miejsce - odkrzyknął rybak.
- Właśnie nie, Peter, właśnie nie! Kiedy spotkał ją po tygodniu, zapytał, co się z nią
działo. Ona wytłumaczyła mu, że to, co wyżebrze jednego dnia, to akurat tyle, żeby
kupić jedzenie na dzień następny - więc musi żebrać codziennie. Zaś przez ostatni
tydzień żyła miłością. Rozumiesz coś z tego, Peter? - zapytał milioner, knagując fał
sztormowego żagla i wracając do kokpitu.
- Nic a nic, panie kapitanie!
- No właśnie. Powiem ci jeszcze jedno. Jako młody chłopak, postanowiłem zrobić to
samo, co zrobił Rilke - i dałem żebraczce róże. Nawet ty nie chciałbyś słyszeć słów,
jakimi mnie nazywała, rzucając we mnie kamieniami.
***
Albert dwoił się i troił. Dumny ze swej roli pokazywał gościowi pomieszczenia
gospodarcze, studio poligraficzne, opowiadał o przygotowaniach do uruchomienia
rozgłośni radiowej. Zauważył, że Oskar zniknął, a wbrew temu, co chłopak myślał,
również wiedział, gdzie Oskar chadza. Ojciec Święty, przechadzając się ż Albertem,
opowiadał o biednych i zakonspirowanych wspólnotach na Wschodzie i na południu, o
pracy misyjnej, aż Albertowi zrobiło się trochę wstyd z powodu zamożności gminy i
przestał się chwalić. Usiedli przy stole: Ojciec Święty, przy nim Albert - naczelnik gminy
i ksiądz Harold. Judycie zaszczyt ten przypadł jako najstarszej z kobiet. Milcząc, zajęła
miejsce z boku. Dalej siedzieli członkowie Rady - Jerzy, Benedykt, Antoni, Baltazar i
Mateusz. Pierwszy odezwał się Albert:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin