Żeromski Stefan - Tabu.pdf

(76 KB) Pobierz
"Tabu"
"Tabu"
Pani Ewa, wysiadłszy z pociągu, szybko minęła
dworzec i znalazła się na błotnistym jego dziedzińcu. Stał
tam rozklekotany powóz, zaprzężony w parę koni bardzo
starych i wychudłych. Ujrzawszy przybyłą właścicieł
"dryndy" tęgim smaganiem obudził ze snu koniska i z
hałasem bliżej podjechał.
- Możecie mię zawieźć do szpitala? - spytała go pani
Ewa.
- Dlaczegóż znowu nie mam zawieźć? Od tego tu dzień
dnia stoję. Pani wiezie chorego?
- Nie, jadę sama... odwiedzić chorego.
- No, to łaskawa pani może wsiadać.
- A ileż wy za to będziecie żądali?
- Ij... bagatelka! Pół rubla mi wielmożna pani
potasujesz całego kramu...
Pani Ewa wsiadła i stary wehikuł zaczął podskakiwać i
dzwonić na kamienistym i pełnym wybojów gościńcu. Gdy
szkapy przebyły całą długość miasteczka i wyciągnęły
dorożkę za ostatnie chaty na szczere pole, ukazał się w
oddali szereg budynków szpitalnych. W czystym i
nasyconym światłością powietrzu wiosennym, na tle nowo
zrodzonej, kwietniowej zieloności pól i łąk - te ogromne
ceglaste domy tkwiły niby bryły ponure. Pani Ewa
przyglądała się im i okolicy z pewnym zdumieniem. Jadąc
tamtędy po raz pierwszy z chorym mężem przy końcu
lutego, w samym momencie nieszczęścia, prawie tego
krajobrazu nie widziała. Przypominały się tylko jej pamięci
niektóre rzeczy: małe, chorowite zimą i latem drzewko
przydrożne z urwaną gałęzią, smutne jak widok człowieka
bez ręki - pochylony słup wiorstowy, nagły zakręt drogi... Z
miękkiego widoku pól wyrywały się one z okrutną tyranią i
stawały przed jadącą niby bezlitosne narzędzia przeżytej
tortury. W miarę zbliżania się do szpitala przybywało ich
coraz więcej.
Gdy dorożka stanęła przed gmachem frontowym, pani
Ewa wysiadła, opłaciła woźnicę, z trudem odemknęła
ciężkie drzwi wchodowe i udała się na piętro po szerokich,
kamiennych schodach. W kancelarii zastała młodego
lekarza, zawiadowcę tego właśnie oddziału chorych mniej
niebezpiecznie, do których liczby mąż jej należał. Doktorek
rozmawiał z nią życzliwie, a więcej niż życzliwie przyglądał
się jej pięknemu, pobladłemu obliczu; uspokoił ją kilkoma
frazesami brzmiącymi bardzo naukowo, które zapewne
wypowiadał zawsze do żon, sióstr i matek odwiedzających
jego pacjentów i poprowadził ją na dół przez szeroki
dziedziniec do parterowego budynku, stojącego oddzielnie
wśród martwego ogródka.
- Długo pani z nim siedzieć nie dam - mówił wchodząc
na korytarz, przecinający wzdłuż dom cały.
- Dobrze, panie doktorze.
- Naprzód pani sama poczeka w mieszkaniu siostry
Julii, później jego wprowadzę i chwilę z wami posiedzę, bo,
widzi pani, on bywa jeszcze czasami rozdrażniony. Potem
wyjdę na korytarz. Gdyby był niespokojny zaraz się zjawię.
- Dobrze, panie doktorze.
Minęli kilkoro drzwi zamkniętych i stanęli przed
szóstymi z prawej strony. Doktor otworzył je cicho swoim
kluczem i wszedł do izby służącej za rozmównicę. Pani Ewa
zatrzymała się w pobliżu drzwi, a gdy lekarz wyszedł,
usiadła na małej kanapce. Smutki, obawy, zgryzoty i
niepokoje, władające na przemiany jej istotą aż do tej
chwili - jedne po drugich ją opuszczały. Z głębi ich
wypływał mężny i mocny spokój, nieuprzykrzony heroizm
dusz bardzo cierpiących.
Wkrótce drzwi się otworzyły i wkroczył do pokoju
człowiek młody, chudy, z włosami roztrzepanymi i
ubraniem w nieładzie. Jego bladoniebieskie oczy,
wytrzeszczone i nieruchome, błyszczały złowieszczo, usta
spalone gorączką drgały bolesnymi ruchami, a zeschły
język na próżno je usiłował zwilżyć co chwila. Obłąkany
zdawał się nie zwracać uwagi ani na przybyłą, ani na
lekarza - wymijał ich niedbale i krzyczał ochrypłym-
głosem:
- Wojciech Jastrzębowski napisał agronomię, a ja,
Henryk Dąbrowski, oprę na szerszym gruncie
socjologicznym cebulonię altruistyczną...
Rzucił nagle okiem i jakby dopiero wówczas dostrzegł
Ewę. Wnet zbliżył się do niej i podsuwając do oczu zeschły
i ogryziony kawałeczek skóry sera szwajcarskiego, mówił:
- Patrz, moja ślubna żono, przypatrz się z łaski swojej,
co ja gryzę, co ja liżę, co ja oblizuję z nadzwyczajnym
apetytem...
- Panie Dąbrowski - rzekł doktor - czy to ładnie jest
wcale się nie witać z żoną? Przyjechała odwiedzić pana,
pogadać, a pan tak? Pocałuj ją pan zaraz w rękę!
Chory patrzał na niego zdradzieckimi oczyma, chodził
po izbie i wołał:
I być strażnikiem grobów, które proszą O łzy i miłość...
i być tylko cieniem, Którego skrzydła anielskie unoszą
Między nicością i grobów marzeniem...
Doktor nieznacznie przyszedł do drzwi, otworzył je
prędko i wysunął się z pokoju. Wtedy pani Ewa wydobyła z
niewielkiego koszyka skrzyneczkę cukierkowa otworzyła ją
i podała mężowi. Rzucił się zaraz do cukierków, nabrał
garść pełną i wpakował sobie w usta. Przełknąwszy
pierwszą porcję, złapał drugą, trzecią, wreszcie chwycił
pudełko i wylizał okruszyny. Gdy już z pomadek nie zostało
ani śladu, spojrzał na żonę i zaczął gadać na nowo. Mię
przerywając swej wędrówki wyrzekł kilkakroć wśród istnej
powodzi wszelakich wyrazów:
- Ewunia, Ewunia...
Usiłowała wziąć go za rękę i posadzić obok siebie, ale
się jej wydarł - więc sama przysiadła na łóżku i oparła
głowę na rękach. Dotknąwszy się jego ciała, jego
dygocących dłoni z nabrzmiałymi żyłami, znowu uczuła w
sercu ostrze włóczni, która jej życie przebiła... Szybkimi
pociskami myśli, podobnymi do błyskawic, obejmowała
ciemne noce, przeżyte w tym domu przez jej
nieszczęśliwego męża, noce podobne do tajemniczych
przestworów zalanych przez martwe wody, nad którymi
wisi ciemność wiekuista. W ciągu pojedynczych minut
usiłowała zdrowymi nerwami wyczuć i zmierzyć okropne
jego boleści, straszliwe trwogi. Za pomocą potężnego
skupienia całej swej istoty ważyła się łamać wejście do
wnętrza tego lochu, spokojnie rozpatrzeć sekrety tamtej
potwornej dziedziny i walczyć. Ach, walczyć! Wszak po to
przyjechała. Zebrać do kupy potęgi duszy, jakimi tylko
człowiek włada, i uderzyć w nieznanego wroga. Jeżeli to
jest zły duch - to uciecze, jeżeli to jest rana - to się zagoi,
jeżeli to jest sama bo jaźń - to ustąpi, jeżeli jakiś ból
niepojęty - to się uśmierzy...
Obłąkany zatrzymał się przed nią na chwilę, później
usiadł na łóżku i już to ziewał przeraźliwie, już szeptał do
siebie. Objęła go z najczulszą miłością, przycisnęła jego
głowę do piersi i zaczęła mówić cichym, natchnionym
głosem:
- Henryku, posłuchaj uważnie, Henryku... Powiedz mi,
co tobie jest, co tobie się wydaje... Powiedz mi to
wyraźnie, żebym ci mogła wytłumaczyć. Namyśl się
dobrze, a zobaczysz, że ja cię bez niczego wyleczę. Czy się
ty boisz jeszcze ciągle?
Chory milczał, patrzał w ziemię i wykonywał swe
dziwaczne gesty.
- Czy ty się boisz jeszcze ciągle? - szeptała pani Ewa
przytulając się do niego całym ciałem. Głos jej brzmiał tak
dziwnie, że gdyby była w stanie dźwięk jego świadomie
posłyszeć - wcale by go za swój nie uznała.
- Ach, ach.. - szeptał Dąbrowski.
Umilkła, pochłonięta przez nadludzką pracę swej
duszy. Chciała w owej chwili przelać wysiłkiem woli w
chorego swe zdrowie, niewidzialnymi rękoma szukała w
ciemności ran jego duszy, wdzierała się dla poznania
wszystkich jego cierpień po jakichś szczeblach
niepojętych...
- Pomyśl sobie teraz - mówiła - pomyśl w tej chwili i
zawsze później myśl to samo, ile razy do ciebie bojaźń
przystąpi...
- Ona jest za wszystkimi rzeczami, za wszystkimi
rzeczami...
- Nie bój się! Powiedz mnie tylko, twojej Ewuni. Ja ci to
wszystko zaraz wytłumaczę!
Podniósł głowę i spojrzał na nią dawnym ukochanym
wzrokiem. Na twarzy jego malowała się niewysłowiona
boleść. Przytulił się do żony i mówił jej tajemniczo do ucha.
- Wezmą mię...
- Ja ci zaraz wytłumaczę! Trzymaj mię za rękę, o tu,
trzymaj mię mocno! Czyż cię nie kocham?...
- Znowu mię wezmą, znowu mię wezmą... - jął mówić
patrząc na nią szeroko roztwartymi oczami. Nagle zerwał
się i zaczął chodzić po izbie, potrząsać głową i wykrzykiwać
swoje:
- Wojciech Jastrzębowski napisał agronomię...
Ręce, w których pani Ewa trzymała przez chwilę głowę
męża, bezsilnie jak martwe opadły. Zaczęła płakać.
Niewyczerpane łzy płynęły po jej twarzy, łzy, które nie
zabierają z serca boleści, lecz wynoszą zeń życie, łzy, co
uchodzą z człowieka, jak uchodzi krew z żył
poprzecinanych... Obnażyły one jakąś ranę odsłaniając
jakąś mieliznę w duszy, ukazując same dno cierpienia...
Nie przemogła złego. Nic nie nada miłość, góry jakoby
z miejsca na miejsce nosząca, nie poradzi wola, nad
wszelkie trudy mocniejsza, i wytrwałe męstwo, i ślepa
wiara w odsiecz sprawiedliwości. Patrzała w ziemię i nie
podnosiła głowy. Chory znowu siadł obok niej i rozprawiał.
Przez łzy widziała jego dzikie oczy, trzęsącą się głowę,
ruchy niespokojnych rąk, czaszkę, w której już nic nie
było, bezużyteczny kadłub zwierzęcy...
"Gdzież jest twoja nieśmiertelna dusza?" - myślała w
uściskach strasznego żalu. Tę myśl jak szpadę wbijała w
swe serce i zadawała mu cios po ciosie - aż do dzikiego
okrucieństwa.
Nagle chory trącił ją w ramię. Spojrzała na niego i
śmiertelnie zbladła. Miał na twarzy wyraz wstrętnej
lubieżności, uśmiechał się i wykonywał ohydny gest
błagalny. Porwała się z miejsca i jednym skokiem rzuciła
ku drzwiom. Obłąkany chwycił ją w pół drogi. Wtedy drzwi
szybko się otworzyły i lekarz odsunął wariata w kąt izby,
ująwszy go potężną ręką za klapy surduta.
Pani Ewa wybiegła na korytarz, trafiła do wyjścia i
znalazła się na brukowanym podwórzu. Idąc po
kamieniach, w pewnych odstępach czasu głęboko i głośno,
prawie z krzykiem, łkała nie roniąc łzy ani jednej. Była
niemal pewną, że trzewiki jej, uderzając o te kamienie,
depcą, krzywdzą i nękają jakieś istoty nieszczęśliwe. Bez
pojęcia, dokąd idzie, znalazła się w bramie prowadzącej na
dróżkę uboczną. Ten szlak błotnisty, niedawno w
bezużytecznym gruncie wyżłobiony, doprowadził ją na
gościniec.
Szła tamtędy nie podnosząc głowy, nie będąc w
możności oderwania oczu od ziemi i ani powstrzymania,
ani zwolnienia kroku. Ruch machinalny i bezwładny, ruch
rzeczy popchniętej wstrzymał ją od głośnego krzyku. Na
drodze bitej stały tu i owdzie płytkie kałuże szarej wody.
Gdzieniegdzie widniał na błocie ślad bosej nogi. Przed
idącą - od jednej kałuży do drugiej - przelatywała mała
pliszka. Ptak ten sfruwał z miejsca, gdy pani Ewa zbliżała
się zanadto, mknął po linii falistej do następnego błota,
tam wstępował w wodę, maszerował po niej w rozmaitych
kierunkach, przekrzywiał główkę i za pomocą badawczych
spojrzeń sporządzał jakieś ekonomiczne obserwacje. Kiedy
niekiedy pliszka z cicha pogwizdywała, jakby z gniewem...
Oczy pani Ewy, które od chwili wyjścia ze szpitala widziały
tylko jakby zwłoki przedmiotów, poczęły teraz trzymać się
małej ptaszyny niby trwałego i żywego punktu.
- Jakaś ty szczęśliwa, jakaś ty szczęśliwa!... - szeptały
do pliszki jej drżące usta.
Z wolna wzrok nieszczęśliwej przeniósł się na murawę
przydrożną. Niezliczone mnóstwo połyskujących ździebeł
usiłowało wtargnąć na szosę, wedrzeć się na warstwę
ubitego gruzu. Pani Ewa myślała przez chwilę, krótką jak
mgnienie oka, o miękkich korzeniach tych roślinek, które
tam, w głębi gruntu, macają pracowicie ostre brzegi
potłuczonych kamieni wtłoczonych w glebę, niestrudzenie
roją się pod stopami idących w poszukiwaniu dróg swych i
soku. Za rowem były mokre łąki. Deszcze wiosenne
zostawiły na nich płytkie jeziorka granatowej wody,
rozlane tu i owdzie. W tych smugach kąpały się długie,
płomiennożółte zagony jaskrów; na miejscach suchych,
pod cieniem leszczyn, widniały bladoniebieskie
przylaszczki. Naokoło lśniły się w słońcu młode
hajdamackie trawy. Zbolałe oczy pani Ewy, błąkając się
bezwładnie po miękkich kępach ziół najbliższych, zbierały z
nich i wnosiły do duszy jakiś kordiał przedziwnie
uzdrawiający.
- Jakżeście wy szczęśliwe, jakżeście wy szczęśliwe!... -
mówiła cicho.
Jasna zieloność i niezmierna rozmaitość kształtów,
wgłębienia szerokich, soczystych liści i rytmiczne
pochylanie się od wiatru wysokich słupków - działały tak
na duszę pani Ewy, jak niektóre soki traw, niweczące
działanie zabójczych trucizn. Przede wszystkim litował się
nad nią ciepły i pachnący wietrzyk polny. Ulegała
złudzeniu, że ten chyży wędrowiec opuszcza dla niej
wysmukłe trawy, że sfruwa z kwiatów pachnących
najbardziej, ażeby je owiewać i pieścić, ażeby wysysać pot
z jej czoła, wchodzić do płuc, dotykać nerwów i w głębiach
duszy, nad rozszalałymi nurtami rozpaczy wołać swym
słodkim głosem: - Rozkazuję ci, ucisz się, burzo!...
Po prawej ręce od gościńca szła w poprzek łąki wąska
dróżka. Wyżłobione jej koleiny ledwo było widać pod
krótką, kędzierzawą trawą. W tamtą stronę właśnie
pofrunęła pliszka. I pani Ewa udała się za nią, niby przez
sen wiedząc, że nie idzie ku stacji kolejowej. Jak długo szła
- nie umiałaby również powiedzieć. Wstrzymała się
wówczas dopiero, gdy jej drogę zastąpił staw dosyć
szeroko rozpostarty.
Weszła na groblę, obrosłą wysokimi trawami, przy
której drugim końcu widać było szeroki, czarny dach
młyna, schowanego za groblą i kępami gęstych zarośli. Tuż
obok stały istne gaje trzcin zeszłorocznych, martwożółtych
i wydających jakiś żałosny szelest za najlżejszym wiatru
powiewem. W bliskości tych badylów, które panią Ewę
raziły jak wspomnienie cmentarza, wystrzelały z wody
pierwsze pędy tataraków. Przy nich, na płytkiej wodzie,
tarły się w słońcu ryby - i co chwila zarówno kiście
zeschłych trzcin jak młode sitowia wstrząsały się i drżały
jakby od miłosnego dreszczu. Daleko w trzcinach słychać
było słodkie okrzyki małych ptaszyn, które sfruwały ze
Zgłoś jeśli naruszono regulamin