Żeromski Stefan - Nagi bruk.pdf

(47 KB) Pobierz
Nagi bruk
Nagi bruk
Rozwarła się wielka brama... Z głębi murów olbrzymich,
zadymionych sadzą, wyszedł na ulicę wielki ludzki tłum.
Wyszedł od razu, wywalił się jak bryła. Powiewała nad nim
czerwona chorągiew, płótno we krwi zmaczane.
Proste drzewo tkwiło w jakowychś dłoniach wyschniętych,
sękatych, z czarnymi pazurami. Zdawało się, że dłonie te to
szpony ptasie, co pochwyciły i trzymają zdobyty łup. Poniżej
dłoni widać było na suchych gnatach dwa brudne mankiety z
ordynarnymi spinkami. Dolny brzeg i koniec czerwonego
płótna lewą ręką unosiła ku górze kobieta obwiązana chustką
wełnianą. Na prawej ręce dźwigała niemowlę, którego główka
wyłaniająca się z chusty matczynej tkwiła ponad odkrytymi
głowami.
Wokół sztandaru tłoczyły się w pośpiesznym marszu figury
sczerniałe, rude, pożółkłe, ludzie o skórze lic tęgo
wydębionej dymem, kwasami, sadzą i smrodem. Szli
mężowie o oczach doskonale wyźganych pracowitymi igłami
porządnej pracy, o trzewiach wyżartych od chorób, o
nerwach, których szaleństwo ucisza wódka. Wszyscy byli
odziani w tandetne miejskie gałgany, kupione w sklepach
starzyzny. Ich tużurki, marynarki, żakiety, riding-coaty były
gałgańskim naśladowaniem odzieży ludzkiej, podobnie jak
ich głowy, złupione przez pracę, obrzydłe od biedy, spotniałe
od trudu, były karykaturą kształtu ludzkiego.
Skoro się pojawili w ludnej ulicy, gdy na jej tle bezbarwnym
zakwitł krwawy kwiat, ludzie normalni, "obywatele", zaczęli
pomykać na prawo i na lewo, w tył i naprzód. Jedni zapadali
w bramy tak momentalnie, jak znika widmo starego Hamleta
w teatrze; inni sunęli wzdłuż murów niepodobni do samych
siebie, na obraz cieniów latarni czarnoksięskiej. Byli tacy, co
stawali nieruchomo pod murem, z zamrużonymi oczami i
wciągniętym w płuca oddechem, jak gdyby w oczekiwaniu,
że ściana się rozstąpi, pochłonie ich i wybawi.
Dookoła idącego zastępu zatoczyła się pusta sfera powietrza.
Szli sami. I sami naturalną siłą tworzyli ze siebie krąg coraz
bardziej spoisty. Kiedy niekiedy i z tego kręgu odpadał
człowiek. Jak pacyna urwana od wirującej bryły leciał po linii
stycznej i ginął w zaułku, nikł w bramie, ogarnięty przez
litościwe objęcie, przez macierzyste łono muru. Maszerujący
dalej ściskali się korpusami ciał coraz szczelniej, coraz
mocniej, coraz bardziej. Wsparli się ramiony i szukali
podniety w ich dreszczu. Bicie serc stało się jedno.
Pieśń o czerwonym sztandarze zlatywała z ich warg
zdrętwiałych i rwała się raz wraz. Co ją ze zduszonej piersi
wysiepali jak obosieczny miecz - co wyrzucili strofę
spomiędzy zwartych zębów, to się nagle rozsypała, jak lotny
piach, w luźne wyrazy, w tony i dźwięki...
Na przedzie, o krok przed tłumem, szedł oberwany szewc, w
krótkich portkach, wygniecionych kolanami, wygniłych w
kroku, w smokingu, na jedwabnej ongi podszewce, spiętym
na brzuchu agrafką, i w czerwonym szaliku na szyi. Pijacka
jego twarz była zsiniała, nos popielaty, oczy skostniałe z
zachwycenia. Śmiał się na cały głos chichotem, od którego
słuchaczom kolana drżały, śmiał się nareszcie, śmiał się raz
szczerze, w zamian za całe swe sobacze życie. Wołał
wymachując zzieleniałym kapeluszem ku górnym piętrom,
ku widzom z balkonów:
- Schodź, burżuaza, na dół! Pięknie do spaceru prosimy!
Kobieta idąca w środku i ręką podtrzymująca sztandar miała
na twarzy wyraz spokoju, jasności, można by powiedzieć,
wyraz łaski. Widać było z daleka jej twarz głupią, natchnioną
i miłościwą. Podnosiła coraz wyżej rękę i coraz wyżej, pewnie
odruchowo, podnosiła dziecko. A może nie, może nie
odruchowo! Może w tych minutach wiedziała, co czyni. Może
je naumyślnie pokazywała światu podłemu. Piwniczne
dziecko miało twarz posępną, blado-czarną, spojrzenie
gniewne i groźne.
Czemuż je miała kryć?
Żeby się chowało w rynsztoku Ojczyzny? Żeby rosło wpośród
czarnych ścian piwnicy, po których ciecze wilgoć wieczna?
Żeby oddychało kwaśnym, kapuścianym powietrzem i
smrodem nocnych wspólnych legowisk? Żeby żyło bez
powietrza, bez światła, bez strawy ludzkiej w kącie, gdzie się
tłoczy i morduje, zaraża chorobami i zbrodniami stado
wdeptane w ziemię? Żeby jego światem było podwórze,
gdzie powietrze - to wapienny pył i zgniły kurz, a jedyny
widok - to czarne cegły? Miała czekać, aż podrośnie i stanie
się zeń młodociany włóczęga, ulicznik znający od maleńkości
wszystkę rozpustę wielkiego miasta i wszystkie jego
tajemnicze zbrodnie? Miałaż czekać, aż pocznie żebrać po
chodnikach, którymi chodzą weseli panowie i cudnie strojne
panie? Miałaź patrzeć, jak go będą ścigać, łapać, trzymać w
kryminałach, kuć w żelaza za jakieś nie znane jej zbrodnie?
Miałaż czekać na chwilę, kiedy jedyną jego rozkoszą stanie
się wódka i zarażona dziewka? Miałaż czekać, aż wyrośnie na
nożowca lub pracownika, co wysiepawszy całe ciało w
fabrykach dla zysku panów, zamrze śmiercią spracowanego
konia, z niewiadomej choroby, zgonem nędzniejszym od
bujnego zgonu nożowca?
Któż wie? Może w onej chwili wzdychała, że woli go zanieść
na krwawą ofiarę czystego ciałem i duchem, istność
nieskalaną, niezmazaną, świętość duszy swej wykarmioną
krwią spod serca, własność jedyną na tym padole, dzieciątko
jasne, zanim je świat odedrze od łona, pochwyci w szpony,
strawi w szczękach swych wszechmocnych i rzuci jej pod
nogi jako łachman gnijący...
Zupełna pustka stała się w ulicy. Nagie ściany domów,
zamknięte okna, zatrzaśnięte drzwi i nagi bruk. Nagi bruk...
Z poprzecznego zaułka wyszedł niespodziewanie jakoby
ruchomy odłam muru. Szynele koloru skostniałej ziemi,
żółtawe baszłyki niby skiby roli podoranej.
Na ten widok wyrwała się z pęt i wybuchła pieśń. Stała się
okrzykiem wolności wydartym z głębiny ducha wielkiego
ludu. Niby z otchłani lecąca strzała, której żełeźce dymi się
jeszcze od krwi, padła w pustą ulicę i w nastawiony połysk
karabinów.
Popchnięty od ducha zachwytu, natchniony posłannictwem
tłum zrósł się w jedne bryłę. Stał się męstwem, które
śmiercią pogardza. Szedł niezachwiany, wyniosły, ślepy i
głuchy, żywy pocisk, torujący drogi wolności.
Stefan Żeromski
R. 1906
Zgłoś jeśli naruszono regulamin