Żeromski Stefan - Cienie.pdf

(73 KB) Pobierz
Cienie
Cienie
Przytłumiony dźwięk fortepianu zabrzmiał raz jeszcze,
niby westchnienie zleciał między drzewa i utonął w szumie
liści. Nastała cisza. W jednym oknie pałacu ktoś spuścił
ciemną firankę, w pokoju z balkonem dał się słyszeć krótki,
wesoły śmiech i znowu cisza zupełna. Wielki obłok dziwnej
formy, złotawo-biały, jakby utkany z płomienia, przecudnej
bladości, wydzielił się z głębi chmur spiętrzonych nad
widnokręgiem i szedł w górę sam jeden. Ukryte słońce
schylało się już ku ziemi, obleczonej w dojrzałe pszenice i
żyta.
Daleko, daleko, za niwami żółtymi jak stare, przyćmione
złoto, za czarną smugą bliskiego gaju, widać było jeszcze
siny las niby marzenie pełne słodyczy.
W głąb parku chyłkiem wstępowały pierwsze wątłe, śniade
cienie. Między świerkami sadowiły się już wnętrza bez
kształtu, gdzie oko wyróżniało jakieś smugi długie i szare.
Topole, wiązy, lipy i gęste krzewy bzu chłonęły w siebie
zmierzch niewidzialny i jedna tylko sosna odtrącała go z
wysoka zieloną barwą przepysznych czubów. O tej dobie
rozległa sień pałacu zabrzmiała echem szybkiego stąpania.
Narzeczeni ukazali się we drzwiach, minęli granitowe schody
i weszli w aleję.
Marek Józef Katerwa wrócił był dopiero przed kilkoma
dniami z długoletniej wędrówki do Niemiec, Włoch i Francji,
gdzie poniekąd dla mody a bardziej z własnego zamiłowania,
studiował filozofię i sztukę. Szedł obok
Lilii narzeczonej swojej, wolno i nieśmiało. Był to blondyn
wysoki, z twarzą ściągłą, prawie chudą, z dużym nosem i
pięknymi oczami. Ubrany był w długi surdut ciemnobrązowy,
w jasne obcisłe spodnie i wysoki kapelusz. Korpus jego ciała
chylił się nieco naprzód, ale szlachetna, uduchowiona,
interesująca głowa wznosiła się dumnie i młodzieńczo. Tego
dnia zjawił się w domu kuzyna, którego córka była mu od
kolebki prawie przez obadwa rody za żonę wyznaczona.
Pierwszy to raz w istocie rzeczy poznawał tę swoją "żonę".
W dzieciństwie i latach młodocianych widok czarnej, chudej
dziewczynki budził w nim niesłychaną panikę, wstręt i
skłonność do ucieczki, gdzie pieprz rośnie. Później tak się
czegoś wstydził w obecności mademoiselle Lili, że pewno ani
jednego słowa z nią nie zamienił, a gdy wreszcie sześć lat w
cudzych krajach przebył, samo istnienie siedemnastoletniej
Penelopy wśród męskich uciech i umysłowych dociekań
wyszło mu z pamięci. Teraz, wróciwszy z obczyzny, znalazł ją
w kwiecie lat i urody.
Miała włosy czarne jak skrzydła kruka, oczy błękitne; brwi
proste, długie i wielkie rzęsy. Tylko dolna warga wysuwała
się nieco. Było to znamię rodowe, a w twarzy Lili stanowiło
prędzej pewien wdzięk charakterystyczny niż dysonans. Biała
jej cera okryta była ledwo widzialnym, nikłym, pisklęcym
puchem, włosy posiadały własność szczególnego lśnienia, jak
gdyby swój blask odrębny. Dłonie z pięknymi palcami były
miękkie jak jedwab obejmujący ciało. Kształtna szyja i
powabne, wąskie ramiona bieliły się w wyciętej sukni,
przepasanej różową wstążką tuż pod piersiami. Suknia ta
wolno niby toga spadała do kostek. Nogi, obute w ciżmy
ukrajane z przodu i tak płytkie, że zleciałyby ze stopy, gdyby
ich nie więził cienki rzemyk skórzany, cicho szły po żółtym
piasku. Lili miała oczy spuszczone. Sunęła uroczyście, prawie
z nabożeństwem, jakby do ślubu. Sny jej dziewicze,
marzenia rozkoszne, wesołość i śmiech, wszystko gdzieś
znikło, gdy sam na sam z Markiem została.
Jedna tylko myśl wypełniła jej głowę: oto mąż...
I "mąż" nie był panem swych kroków i uczuć. Ile razy
zwrócił spojrzenie na postać obok idącą, gubił wątek dialogu
i wygłaszał zdania zadziwiająco niezgodne z treścią własnych
myśli. Lśniące loki, długimi, suchymi nićmi wijące się koło
uszu, pukiel skręcony w tyle głowy, złotawy mech na
oświetlonym policzku, ciemna smużka idąca wzdłuż górnej
wargi, ruchy, pełne wrodzonego czaru i wytworności,
sprawiały, że Marek nie mógł opanować swych uczuć. W
sobie niósł szczególną trwogę, niby zburzenie dróg, zerwanie
mostów, jakąś powszechną ruinę. Czasami ten niepokój
stawał się tak miły, że tego słowo nie wyrazi, kiedy indziej
był tylko starodawną chęcią ucieczki.
Pragnąc skupić i jakby przycisnąć czymś ciężkim
rozproszone uczucia, młody człowiek mówił, ciągle mówił
Tematy nasuwały mu się z jakąś okropną trudnością, więc
chwytał każdy i ubierał w zdania długie i niełatwe do pojęcie.
Neapol, Rzym, Paryż, Monachium, Würtzburg, i znowu:
Würtzburg, Rzym, Paryż...
Lili słuchała, kiedy niekiedy tylko wznosząc oczy swoje na
mówcę i przypatrując mu się przez krótkie chwile z głębokim
uszanowaniem. W pewnych minutach i na jej obliczu
malowało się pomieszanie, ale prędko ustępowało miejsca
wyrazowi szczerej uwagi, ciekawości. Ta ostatnia ciągnęła jej
źrenice ku twarzy Marka, jakby ku jakiemuś dziwnemu
widokowi. Aleja drzew prastarych i niezmiernie wielkich
biegła ku wodzie. Narzeczeni rozmawiali o wypadkach
potocznych, o znajomych, krewnych, stosunkach i życiu
głębokiej prowincji. Lili przytaczała szczegóły tego życia, ale
z jej słów nie wypływał obraz ani opis.
Cytowała rozmaite drobne i ważne zdarzenia, mówiła o
ludziach Markowi nie znanych. Szli nad brzegiem stawu o
wodzie świetlistej, lśniącej i jakby stężałej. Postacie ich
malowały się tam jak w doskonałym lustrze, a ten wizerunek
przyciągał ich oczy i pchnął myśli w zaczarowany kraj
rozkoszy, pełen blasku i woni.
Wówczas śliczny obłok stał już u zenitu niebios i odbijał
się w nurcie srebrnolazurowym. Kształtem swym
przypominał jakby klęczącą kobietę, której włosy złotawe
zakryły twarz i spadały aż na kolana. Odbicie tej ułudy nie
miało cieniów ani przed sobą, ani obok siebie i sunęło się w
jasnej powierzchni, budząc w patrzącym reminiscencję osoby
już raz widzianej, ale pewno we snach czy marzeniach
nieujętych.
- Jak cicho płynie obłok... - szepnęła Lili w zamyśleniu.
Marek wskazał ręką na wodę, spojrzał w oczy swej
towarzyszki i uśmiech wypłynął na jego wargi, uśmiech
nieoczekiwany, nie wiedzieć skąd i jakim prawem
przybywający, zrodzony jak ów obłok i jak on prześliczny.
Taki sam prawie zakwitł na ustach Lili. Źrenice jej rozświecił
blask cudowny, jak gdyby widziadło niebieskie i w nich się
przeglądało. Pod długimi rzęsami wynikły na czystych białych
powiekach modre cienie, które ginęły, gdy oczy wznosiła, lica
się zapłoniły bladym rumieńcem niby pierwszą barwą zorzy
wieczornej.
- Prawda, że podobny do klęczącej kobiety? - rzekł Marek
wskazując ręką złociste zjawienie.
- Ma przecudne włosy.
- Nie takie, jak twoje... złote, nie takie jak twoje... Lili
uniosła rzęs, za którymi uganiały się jakby skrzydła cieniów,
i z trwożnym wstydem w sercu na coś czekała.
- Ta chmurka - mówił młodzieniec - to jak gdyby jedno z
fantastycznych marzeń ziemi. Czy nie uważałaś, że obłoki
zawsze przypominają nam coś z tworów natury, z dzieł
uczynionych rękoma człowieka lub z jego myśli?
- Tak... - rzekła niepewnym głosem.
- W ogóle natura zawsze i wszędzie powtarza obrazy
gdzie indziej tkwiących kształtów swoich. Ta śliczna bryła
pary, która bierze na się postać ziemską, mylącą wyobraźnię,
ukazuje się w wodzie, w twoich oczach i myślach...
- W moich oczach?
- Tak, w twoich oczach. Wielkie skały i dalekie przestwory
odbijają się nie tylko na płaszczyznach poziomo i prostopadle
ulokowanych, lecz i w kropli wody. I nie dość na tym -
ciągnął z żywością. Częstokroć na powierzchni, otwierającej
się w miejscu złamania pewnych minerałów, dają się widzieć
blaszki złączone ze sobą niby listki korony kwiatu. Cóż to
nam mówi?
- Czy ja wiem... - rzekła Lili głęboko zawstydzona.
- To mówi, że i tam w kraju kamiennym natura powtarza
raz jeszcze miękkie i ruchliwe kształty kwiatów i roślin.
- Ach, tak!
- Z jednej krainy tworów swoich idzie z odbiciem tych
samych kształtów do drugiej, dążąc nieustannie ku temu,
ażeby nareszcie w umyśle człowieka w jednej ze składowych
części swego ogromu, powtórzyć się raz ostatni i uczynić
przedmiotem dla samej siebie. Teraz widzisz, Lili, że gdy w
człowieku to niezmierne państwo stworzenia znajduje
ostateczne rozumienie samego siebie i gdy myśl nasza jest
częścią samej natury, tedy i natura tę naszą myśl posiadać
musi i samą siebie naszymi myślami rozumieć.
Gdy to mówił, Lili nie spuszczała oka z jego twarzy.
Powieki jej były nieco przymknięte, a śliczne nozdrza z lekka
rozszerzone. Na czole, białym jak obłok w dzień słoneczny,
rysowała się między brwiami cienka linia. W całym wyrazie
oblicza malowało się usiłowanie pojęcia wszystkiego, co
mówił narzeczony. Ta uwaga, te wywysiłki sprawiły Markowi
rzeczywistą satysfakcję. Gdy, idąc dalej, utopił spojrzenie w
źrenicach dziewczęcia, i dostrzegł w nich prawie ekstazę,
czuł tak dziwną rozkosz, jakby zmysłami dotykał nieznanego
bytu, czegoś obcego i pełnego tajemnicy, co jest rozbudzoną
duszą.
Szli po równej ścieżce nad brzegiem stawu w niepamięci o
tym, gdzie są i co czynią. Młody filozof rozwijał swój wywód
o matematycznej prawidłowości, która przenika dzieła
stworzone, o tym, że gdyby jej, tej "duszy świata", nie było
w istocie, to człowiek obdarzony mądrością byłby zmuszony
do znalezienia jej w tym celu, ażeby wszystkie zjawiska
przyrody ustawić w formie dla uzewnętrznienia praw
kierujących i związku ich między sobą. Kombinacje, które,
jak się to zdarzało, raz jeden słyszał z katedry, o których,
właściwie mówiąc, wśród codziennego trybu życia nie
pamiętałby wcale, a zarazem całkowity systemat mistrza z
Jeny, tkwiły wówczas w jego umyśle z wyrazistością ciała
niebieskiego, ukrytego dla gołej źrenicy, gdy się je przez
teleskop ogląda.
Za stawem główny szpaler wznosił się do góry. W miarę
oddalenia od pałacu droga coraz bardziej była porośnięta
trawą. Z jednej i drugiej strony ciągnęły się dzikie gąszcze aż
do zmurszałego i okrytego pleśnią parkanu. Jeszcze wyżej
dźwigał się obszar leśny pokrywający całą górę, na której
szczycie sterczała ruina jakoby ariańskiego kościoła. Od
ślepej ulicy biegła na bok drożyna w głębi wąwozu,
prowadząca w pole. Zwieszały tam swe konary i liście wielkie
dęby, graby i klony, a za nimi snuły się już cienie, które
zdawały się szukać dróg dogodnych dla nocy ciągnącej.
Narzeczeni minęli to miejsce, a wciąż idąc pod górę
zobaczyli wreszcie skraj dąbrowy.
Po lewej ręce od ścieżki żyto już było zżęte i ściernisko
świeciło się w ostatnich blaskach zachodu. Spod uciętych,
żółtych ździebeł przebijały się piórka zielonej trawy i listki
koniczyny. U kresów płaskich gruntów nudziły się na
miedzach stare osty i rzucały cień samotne grusze. Z prawej
strony ciągnął się wszerz dużego łanu owies żółknący, ale
jeszcze nasiąkły zielenią. Suchy, miły żar tchnął na twarze
idących z wilgotnego parowu. Zgraja koników polnych cięła
od ucha, jak jeden, skoczną melodię dożynkową, w której nie
ma ani jednego tonu smutnego, a w której wszystko jest
weselem i upojeniem. Nad płaskowzgórzem ściernisk mienił
się w słońcu, na łokieć wysoko od ziemi, rumiany pyłek niby
dech gorący dojrzałego zboża.
Lili przywitała miły widok radosnym uśmiechem.
Twarz jej płonęła purpurą, usta były karminowe, oczy
nabrały zachwycającej ciemności. I filozof stracił wątek
Szellingowskich myśli, a natomiast uczuł w sobie szczególną,
gminną uciechę, która zmysły jego pchnęła jakby w wir
słodkiego tańca. Rzucił okiem na Lili i zapomniał o całym
świecie. Jej szyja i ramiona bieliły się jak śnieg w sąsiedztwie
przepysznych włosów, które oblewało krwawe słońce. Sam
nie wiedząc dlaczego, cofnął się do wąwozu, jakby się
wstydził światła i szerokiego pola. Brzeg parowu zwrócony ku
zachodowi - ciskał na drogę jednolity mur ciemności.
Panienka bezwiednie wstępował w ślady narzeczonego.
Zaledwie uszli kilkadziesiąt kroków, trafił się duży, omszały
kamień, leżący między pniami dwu topól, które rozlewały
naokół ostry, a miły zapach. Marek usiadł pierwszy i w
milczeniu spojrzał na Lili. Ta nie wiedziała, co czynić. Stała
przez chwilę, wahając się... Wtedy Marek ujął jej rękę i
przycisnął do ust, później zbliżył się i zajrzał w oczy... Nie
była w stanie patrzeć na ziemię ani gdzie indziej. Oczy jej
zetknęły się, złączyły, pojęły z oczyma narzeczonego. Usta
obojga, szepcząc jakieś sylaby, jakieś urywki myśli tonące w
głębokiej fali uniesienia, zeszły się i przywarły do siebie.
Twarze ich były zbielałe, powieki zamknięte, serca tłukły się
o klatki piersiowe. Nie wiedzieli, że czas upływa, że prędka
noc rozkłada na wąwozy, doliny i zbocza pagórków swe
czarne sukno. Marek widział przez rzęsy tylko białość ramion
Lili, toteż usta swoje od jej ust oderwał, schylił głowę i
rozżarzone wargi przycisnął do dziewiczych piersi. Nie broniła
mu tego pocałunku.
Obezwładniło ją zimne zdrętwienie. W sercu ściśniętym
czuła to jedno, że cokolwiek by zechciał uczynić ten, którego
głowa spoczywała na jej łonie, zgodziłaby się dlatego, że on
jest sprawcą.
Nie czerpała żadnej rozkoszy z pieszczot, tylko szał
takiego uwielbienia dla Marka, że wydzierało prawie resztkę
tchu z jej piersi. Trwożliwymi ustami dotknęła jego włosów i
tracąc świadomość o tym, co się z nią dzieje, pogrążyła się
wszystka w ciche zaśnienie, w błogosławioną topiel
szczęścia.
Raptem szorstki łoskot zbudził ich oboje. Podnieśli
marzące głowy i o kilkanaście kroków od siebie dojrzeli
wieśniaka idącego drogą.
Wracał wąwozem po ukończeniu pańszczyzny. Słomiany
jego kapelusz bielił się na tle drzew, gdy sczerniała od potu i
pyłu koszula prawie już w zmierzchu ginęła. Wlókł się,
mocno stąpając drewnianymi chodakami po twardej
ścieżynie. Gdy ujrzał parę siedzącą na głazie w cieniu topól,
duchem zdjął kapelusz, zgarbił się Jeszcze bardziej, widać
dla wyrażenia szacunku, i patrząc wprost przed siebie,
wielkimi krokami ich minął. Marek nie wejrzał na robotnika.
Oczy jego były pochłonięte przez kilka szczegółów,
malujących uczucia Lili. Białka jej oczu, w które spływał
jakby odblask, jakby nikła, błękitnawa zorza lazurowych
źrenic, teraz przecięte były mnóstwem żyłek czerwonych.
Wargi były uchylone i niby od krwi nabiegłej rozdęte.
Wtedy w jego usposobieniu zaszło oryginalne
przeobrażenie: Był pewny Lili, czuł siłę samolubnego
władania jej osobą i mimo woli, bez chęci ani zamiaru,
owszem, z głęboko skrytym wyrzutem, cenił ją jak osiągniętą
zdobycz. Lękliwa sympatia, tęskna pokora i słodka, na pół
bolesna rzewność znikły z jego serca, jak krople wody
upuszczone w wydmę suchego piasku.
Wstali prędko i odeszli stamtąd. Gdy minęli wrota parku i
kroczyli szeroką drogą ku pałacowi, słońce zachodziło. Tylko
zorza oświetlała ich twarze. Nad stawem, gdzie czarne
drzewa zdawały się tkwić wierzchołkami na dół w ciemnej
już, cichej i ponurej wodzie, Lili zwróciła oczy szukając
wizerunku złotej chmury. Obraz martwej i zimnej głębi
ścisnął jej serce. Jasny obłok już zginął... Gdzieś wysoko,
między drzewami, szczebiotał jeszcze ptaszek maleńki, ale
Zgłoś jeśli naruszono regulamin