Tołstoj Aleksy k. - Książę srebrny.doc

(1450 KB) Pobierz
ALEKSY K

ALEKSY K. TOŁSTOJ

Książę Srebrny

Przełożył Jerzy Jędrzejewicz

 

Wydawnictwo „Współpraca”, Warszawa 1987

Przedmowa do wydania pierwszego

Opowieść niniejsza ma na celu nie tyle opis jakichkolwiek wydarzeń, ile ukazanie ogólnego charakteru całej epoki i odtworzenie pojęć, wierzeń, obyczajów i stopnia rozwoju umysłowego społeczności rosyjskiej w siódmym i ósmym dziesięcioleciu XVI wieku.

Pozostając wierny historii w ogólnych jej zarysach, autor pozwolił sobie na pewne odstępstwa w szczegółach nie mających znaczenia historycznego. Tak na przykład egzekucja Wiaziemskiego i obydwóch Basmanowów, która faktycznie miała miejsce w 1570 roku, została dla zwartości opowiadania umieszczona wśród wydarzeń 1565 roku. Ten umyślny anachronizm nie ściągnie chyba na autora zbyt surowych zarzutów, jeżeli weźmie się pod uwagę, że niezliczone egzekucje, które nastąpiły po obaleniu Sylwestra i Adaszewa, choć wiele się przyczyniają do charakterystyki Iwana, nie mają wpływu na przebieg akcji.

Przedstawiając okropności epoki autor wciąż zachowywał najdalej idący umiar i w małej tylko części wykorzystał odnośne materiały historyczne. Przez wzgląd dla sztuki i dla poczucia moralnego czytelników rzucił na te straszliwe rzeczy zasłonę i ukazał je, o ile to było możliwe, w pewnym oddaleniu. Jednak musi wyznać, że podczas czytania źródeł książka niejednokrotnie wypadała mu z ręki i odrzucał pióro, wzburzony, nie tyle na myśl o tym, iż mógł istnieć Iwan IV, ile na myśl, że mogło istnieć takie społeczeństwo, które patrzyło na niego bez protestu. Owo ciężkie uczucie stale utrudniało niezbędny w utworze epickim obiektywizm i poniekąd przyczyniło się do tego, że powieść, zaczęta z górą lat temu dziesięć, została ukończona dopiero w roku bieżącym. Ostatnia okoliczność posłuży chyba za częściowe bodaj usprawiedliwienie dla tych usterek w stylu, które zapewne nie ujdą uwagi czytelników.

Na zakończenie autor uważa za stosowne dodać, że im swobodniej traktował drugorzędne wypadki historyczne, tym silniej starał się przestrzegać prawdy i ścisłości w opisywaniu charakterów oraz tego wszystkiego, co dotyczy dziejów rosyjskiej kultury duchowej i materialnej.

Jeżeli udało mu się w sposób przemawiający do wyobraźni wskrzesić oblicze nakreślonej przez niego epoki, nie będzie żałował włożonej w to pracy i uzna cel, który mu przyświecał, za osiągnięty.

1863

A.T.

ROZDZIAŁ I

Oprycznicy

W upalny letni dzień dwudziesty trzeci czerwca roku od stworzenia świata siedem tysięcy siedemdziesiątego trzeciego, czyli według teraźniejszej rachuby tysiąc pięćset sześćdziesiątego piątego, młody bojar, książę Nikita Romanowicz Srebrny, podjechał do wsi Miedwiediowki, odległej o jakie trzydzieści wiorst od Moskwy.

Za nim zdążała gromada wojaków i czeladzi.

Książę spędził całe pięć lat na Litwie. Car Iwan Wasiliewicz posłał go do króla Zygmunta z misją zakończenia prowadzonej naonczas wojny i zawarcia pokoju na długie lata. Tym razem wybór carski okazał się niezbyt fortunny. Wprawdzie Nikita Romanowicz gorliwie bronił interesów swojego kraju, tak iż zdawało się, że trudno żądać lepszego orędownika, nie był jednak stworzony do gier dyplomatycznych. Odrzucając wszelkie subtelności nauki poselskiej, chciał sprawę postawić jasno i ku wielkiemu utrapieniu towarzyszących mu diaków nie zezwalał na żadne wybiegi. Doradcy królewscy, już gotowi do ustępstw, nie omieszkali wyzyskać owej prostoty księcia, zwiedzieli się od niego o naszych słabych stronach i podnieśli swoje wymagania. Wtedy książę nie wytrzymał: na walnym posiedzeniu sejmu uderzył pięścią w stół i podarł przygotowany już do podpisu traktat. „Wy i wasz król zawołał  jesteście krętacze i asekuranci! Ja z wami rozmawiam według sumienia, a wy się wciąż silicie podejść mnie chytrością. Tak czynić nie przystoi!” Ten zapalczywy postępek w jednej chwili zburzył powodzenie dotychczasowych układów i nie uniknąłby książę opały, gdyby na jego szczęście nie przyszedł w tym samym dniu od cara stanowczy nakaz, aby nie zawierać pokoju, lecz wojnę dalej prowadzić. Z radością wyniósł się Srebrny z Wilna, zamienił aksamitne szaty na błyszczącą zbroję i nuże tłuc Litwinów, gdzie ich tylko Bóg nastręczył. Biegłość księcia w rzemiośle rycerskim okazała się większa niż w polityce, zdobył więc sobie sławę niezmierną wśród swoich i obcych.

Powierzchowność Nikity Romanowicza odpowiadała jego wewnętrznym przymiotom. Znamienną cechą nie tyle pięknej, ile po prostu przyjemnej twarzy księcia była serdeczność i otwartość. W jego ciemnoszarych oczach, ocienionych czarnymi rzęsami, ktoś uważny mógłby wyczytać niezwykłą, bezwiedną i jakby mimowolną stanowczość, która nie pozwalała mu ani na chwilę rozwagi podczas działania. Nierówne, krzaczaste brwi i ukośna między nimi zmarszczka wskazywały na pewien nieład i niekonsekwencję w myślach. Ale łagodnie i wyraziście zarysowane usta oznaczały prawą i nieugiętą stałość charakteru, uśmiech zaś - naturalną, niemal dziecięcą poczciwość, tak że niejednemu łacno wydałby się człowiekiem ograniczonym, gdyby szlachetność tchnąca ze wszystkich jego rysów nie poręczała, iż zawsze sercem przeniknie to, czemu by rozum nie zdołał. Ogólne wrażenie, jakie sprawiał, było nader korzystne i rodziło wiarę, iż całkowicie można polegać na nim we wszystkich przypadkach wymagających rzutkości i ofiarności, ale że obmyślanie postępków to już nie jego rzecz, że kalkulacje są mu obce.

Srebrny miał lat około dwudziestu pięciu. Wzrostu był średniego, szeroki w ramionach i cienki w pasie. Gęste blond włosy, jaśniejsze od ogorzałej twarzy, stanowiły kontrast z ciemnymi brwiami i czarnymi rzęsami. Krótka broda, trochę ciemniejsza od włosów, z lekka uwydatniała usta i podbródek.

Cieszył się książę i w sercu czuł błogość, gdyż wracał do stron rodzinnych. Dzień był jasny, słoneczny, jeden z tych dni, kiedy cała przyroda nęci czymś odświętnym, kwiaty wydają się jaskrawsze, niebo błękitniejsze, w oddali płyną falując przejrzyste strugi powietrza i człowiekowi robi się tak lekko, jakby dusza jego sama wtopiła się w przyrodę i drży na każdym listku, kołysze się na każdej trawce.

Jasny był ten dzień czerwcowy, ale księciu po kilkuletniej bytności na Litwie wydał się jeszcze jaśniejszy. Od pól i lasów tak wiało Rusią...

Wiernie, bez pochlebstwa i bez obłudy, służył Nikita Romanowicz młodemu Iwanowi. Dobrze pamiętał o swojej przysiędze i nic na świecie nie zdołałoby zachwiać jego usilnym przywiązaniem do monarchy. Serce i myśli

dawno go już ciągnęły do kraju, gdyby jednak teraz, w tej chwili, otrzymał rozkaz powrotu na Litwę bez zobaczenia Moskwy i krewnych, słówka by nie rzekł, zawróciłby konia i z dawnym zapałem pomknąłby w wir bitew. Zresztą nie tylko on tak myślał. Wszyscy ludzie rosyjscy kochali Iwana, cały kraj go kochał. Wydawało się, że z jego sprawiedliwym panowaniem nastał dla Rusi nowy wiek złoty, i zakonnicy, odczytując kroniki, nie znaj dowali tam władcy równie wielkiego jak Iwan.

Zanim jeszcze dotarli do wioski, książę i jego ludzie usłyszeli wesołe pieśni, a kiedy wjechali w opłotki, postrzegli, że we wsi jest święto. Na dwóch końcach ulicy parobczaki i dziewczyny utworzyli po chorowodzie i oba chorowody niosły po brzózce ozdobionej pstrymi szmatkami. Wszyscy tanecznicy mieli na głowach zielone wianki. Chorowody śpiewały bądź razem, bądź też kolejno, rozmawiając z sobą i wymieniając żartobliwe łajanki. W przerwach między pieśniami rozbrzmiewał dźwięczny śmiech dziewczyn i ochoczo migały wśród tłumu barwne koszule chłopaków. Stada gołębi przefruwały z dachu na dach. Wszystko się poruszało i wrzało; bawił się lud prawosławny.

W opłotkach stary strzemienny księcia zrównał się z nim.

- Ehe! powiedział wesoło - popatrz no, dobrodzieju, jak to oni, kurza noga, obchodzą święto Agrypiny Kupalnicy. Może byśmy tu krzynkę odpoczęli? Konie wygłodniały, a i nam, przekąsiwszy, raźniej będzie jechać. Sam to wiesz, dobrodzieju: człeka z pełnym brzuchem wal choćby obuchem!

- Przecie do Moskwy już niedaleko! - rzekł książę, nie mający widocznie ochoty zatrzymywać się.

- E, dobrodzieju, sam dzisiaj chyba z pięć razy pytałeś. Powiedzieli ci dobrzy ludzie, że stąd będzie jeszcze dwa dzienne przechody. Każ, książę, odpocząć, doprawdy konie ustały.

- No dobrze - zgodził się Nikita Romanowicz. Popasajcie!

- Hej, wy, tam! - krzyknął Micheicz obracając się do wojaków. - Na dół z koni, zdjąć kotły i rozłożyć ogień!

Żołnierze i słudzy jednako podlegali Micheiczowi; spieszyli się i zaczęli rozwiązywać juki. Sam książę zsiadł z konia i zrzucił z siebie rynsztunek polowy. Widząc w nim człowieka szlachetnie urodzonego młodzież przerwała zabawę, a starcy odsłonili głowy i stali w niepewności, patrząc po sobie i nie wiedząc, czy weselić się nadal, czy nie.

- Nie kłopoczcie się, zacni ludzie -rzekł dobrotliwie Nikita Romanowicz - krzeczot dla sokołów nie zawada!

- Dziękujemy, bojarze - odpowiedział podeszły w latach włościanin. -Jeżeli twoja miłość nami nie gardzi, prosimy najpokorniej, usiądź na przyzbie, a my ci, skoro zechcesz, miodku podamy: okaż nam łaskę, wypij na ‘zdrowie! Gęsi! - ciągnął dalej, zwracając się do dziewcząt. - Czegoście się wystraszyły? Czy nie widzicie, że to bojar ze swoją czeladzią, a nie żaden oprycznik! Wiesz, panie, od czasu jak pojawiła się na Rusi oprycznina, biedni ludzie lękają się własnego cienia. Nijak nie zdoli żyć nasz brat! Nawet w święto pije i nie dopija, śpiewa i cięgiem patrzy na wszystkie strony. Bo w każdej chwili mogą spaść ni stąd, ni zowąd, jak grom z jasnego nieba!

- Co za oprycznicy? Jaka oprycznina? - zapytał książę.

- A czort ich tam wie! Podają się za sługi cara. Jesteśmy, mówią, ludzie carscy, oprycznicy! A wy jesteście, mówią, ziemscy! Możemy was rabować i obdzierać, a wy musicie kłaniać się i cierpieć. Tak mówią, car przykazał!

Nikita Romanowicz uniósł się gniewem.

- Car kazał krzywdzić lud? A, łotry! Któż oni tacy? Czemu nie powiążecie tych rozbójników?

- Carskich ludzi powiązać! Ech, panie! Widać, że z daleka jedziesz i nie wiesz, co to oprycznicy! Spróbuj im poradzić! Niedawno przyjechało ich z dziesięciu do zagrody Stiepana Michajłowa; o, do tej chaty, co stoi zamknięta. Stiepan był na polu, więc oni do baby: dawaj tego, tamtego. Stara wszystko przynosi i tylko się kłania. Wreszcie oni: dawaj babo pieniędzy! Rozpłakała się stara, ale co ma począć, otwarła skrzynię, wyjęła z gałganka dwa ałtyny, podaje ze łzami: bierzcie tylko zostawcie mnie przy życiu. A oni powiadają: mało! I jak ją zdzielił jeden oprycznik w skroń, to baba od razu padła nieżywa. Przyszedł Stiepan z pola i zobaczył, że jego stara leży z rozbitą głową. Nie wytrzymał. Dalej wymyślać oprycznikom: Boga się nie boicie, potępieńcy! Żeby was na tamtym świecie licho trzęsło aż do dnia Sądu Ostatecznego! A oni zarzucili nieszczęsnemu pętlę na szyję i obwiesili go na wrotach!

Drgnął z oburzenia Srebrny. Zawrzała w nim szlachetna krew.

- Jak to! Na drodze publicznej, pod samą Moskwą, rabusie łupią i mordują chłopów? A cóż robią wasi setnicy, wasi starostowie gubowi ? Jak mogą ścierpieć, żeby hultaje podawali się za carskich ludzi?

- Tak mówią - potwierdził chłop. - Myśmy, powiadają, ludzie cara, oprycznicy; nam, powiadają, wszystko wolno; a wy jesteście ziemscy! Starszyznę mają1; znaki noszą: miotłę i psi łeb. Możeć to prawda, że są od cara.              !

- Durniu! - krzyknął książę. Jak śmiesz rabusiów nazywać carskimi ludźmi! - „Pojąć nie mogę -rozmyślał. - Znaki szczególne? Oprycznicy? Co to za słowo? Co to za ludzie? Po przyjeździe do Moskwy zawiadomię o wszystkim cara. Niech no mi każe ich odszukać! Nie daruję, jak mi Bóg miły, żednemu nie daruję!”

Tymczasem zabawa szła swoją koleją. Jeden z parobczaków odgrywał rolę pana młodego, a jedna z dziewczyn rolę panny młodej. Chłopak nisko się kłaniał krewnym swojej oblubienicy, których także przedstawiali młodzi wieśniacy i wieśniaczki.

- Szanowny mój teściulku - śpiewał pan młody razem z chórem -ugotuj mi piwka!

- Szanowna teściowo, napiecz pierogów!

- Szanowny szwagierku, osiodłaj mi konia!

Potem chłopcy i dziewczęta, wziąwszy się za ręce, krążyli wokół państwa młodych, nasamprzód w jedną, później w drugą stronę. Pan młody wypił piwo, zjadł pierogi, pojeździł konno i wypędza rodzinę.

- Idź do diabła, teściu!

- Idź do diabła, teściowo!

- Idź do diabła, szwagrze!

Przy każdym z tych okrzyków wypychał z chorowodu to chłopaka, to dziewczynę.

Chłopi się śmieli.     v

Nagle zabrzmiał przeraźliwy krzyk. Podrostek, mający może ze dwanaście lat, cały zakrwawiony, wpadł w sam środek tanecznego koła.

- Ratujcie mnie! Ukryjcie! - krzyczał chwytając chłopów za poły.

- Co ci jest, Wania? Czego się drzesz? Kto cię pobił? Czy aby nie oprycznicy?

W jednej chwili oba chorowody zbiły się w gromadę; wszyscy otoczyli podrostka; ale ten ze strachu ledwo mógł mówić.

- Tam, tam - wyrzekł drżącym głosem - przy ogrodach, pasłem bydło... a oni nadjechali, zaczęli kłuć i rąbać szabalami cielęta; przybiegła Dunka i nuż ich prosić... a oni Dunkę wzięli i powlekli, powlekli z sobą, a mnie...

 

Nowy krzyk przerwał opowiadanie chłopca. Nadbiegły kobiety z drugiego końca wsi.

- Nieszczęście, nieszczęście! - wołały. - Oprycznićy! Uciekajcie, dziewki, chowajcie się w żyto! Dunkę i Alonkę złapali, a Siergiejewnę zatłukli na śmierć.

Wtem ukałazało się chyba z pół setki jeźdźców z obnażonymi szablami w rękach. Na czele cwałował czarnobrody dryblas w czerwonym kaftanie, w rysiej czapce ze złotolitym wierzchem. Do siodła miał przywiązaną miotłę i psi łeb.              ,

- Hojda! Hojda! - krzyczał. Zabijajcie bydło, rąbcie chłopów, chwytajcie dziewki, palcie wieś! Za mną, chłopcy! Nikogo nie żałować! Chłopi umykali, gdzie który mógł.

- Wielmożny panie! Dobrodzieju! - błagali ci, co byli bliżej księcia. -Nie opuszczaj nas nieszczęśliwych! Obroń sieroty! Ale księcia nie było już pomiędzy nimi.

- Gdzież jest bojar? - zapytał stary włościanin oglądając się na wszystkie strony. - Nawet śladu nie ma! I ludzie jego znikli! Pewnie odjechał nasz gość serdeczny! Och, nie ujdziemy biedy, oj, śmierć nas czeka!

Dryblas w czerwonym kaftanie zatrzymał konia.

- Hej, ty, stary grzybie, tu był chorowód, gdzie się rozbiegły dziewki? Chłop kłaniał się i milczał.

- Na brzozę go! zawołał czarny. - Lubi milczeć, niechże sobie milczy na drzewie!

Kilku jeźdźców zsiadło z koni i zarzuciło powróz na szyję wieśniaka.

- Łaskawcy! Dobrodzieje! Zostawcie starego przy życiu, daruj cię mu, kochani! Nie zabijajcie!

- Aha! Rozwiązał ci się język, dziadu! Za późno, bracie, nie będziesz na drugi raz żartował! Na gałąź z nim!

Oprycznićy powlekli chłopa do brzozy. W tejże chwili spoza chałupy rozległo się kilka strzałów; może z dziesięciu ludzi pieszych z szablami w ręku rzuciło się na morderców, a jednocześnie konni żołnierze księcia Srebrnego wypadli zza rogu ulicy i z krzykiem natarli na oprycznicką watahę. Książęcych ludzi było o połowę mniej, ale atak nastąpił szybko i niespodzianie, więc oprycznicy rychło ulegli w walce. Sam książę rękojeścią szabli wysadził z siodła ich przywódcę. Nie dając mu oprzytomnieć, zeskoczył z konia, przygniótł kolanem jego pierś i ścisnął gardło.

- Kto jesteś, łotrze? - spytał.

- A tyś kto? - odrzekł oprycznik, chrapiąc i przewracając oczami. Książę przełożył mu lufę pistoletu do czoła.

- Mów, drabie, bo cię zastrzelę jak psa!

- Nie jestem twoim sługą, rozbójniku - odpowiedział czarny, nie okazując strachu - a ciebie powieszą, żebyś nie ważył się zaczepiać carskich ludzi!

Kurek pistoletu szczęknął, ale nie skrzesał ognia i czarny został przy życiu. Książę rozejrzał się dokoła. Kilku opryczników leżało z rozwalonymi głowami, innych ludzie księcia wiązali, freszta uciekła.

- Zwiążcie i tego! - rozkazał bojar, a patrząc na zwierzęcą, ale nieustraszoną twarz draba, uczuł mimowolny podziw. „Zuch, nie ma co! -pomyślał. - Szkoda, że zbój!”

Tymczasem zbliżył się do księcia jego strzemienny, Micheicz.

- Patrz, dobrodzieju - rzekł pokazując pęk cienkich, ale mocnych sznurów z pętlami na końcu - patrz, jakie oni łapki z sobą wożą! Widać, kurza noga, że mordowanie ludzi nie jest im pierwszyzną!

Tymczasem żołnierze przyprowadzili księciu dwa konie, na których siedziało dwóch ludzi, skrępowanych i przymocowanych do siodeł. Jeden był starcem o siwych, kędzierzawych włosach i długiej brodzie. Jego towarzysz, czarnooki młodzian miał na pozór ze trzydzieści lat.

- Co zacz są ci ludzie? - spytał książę. - Czemuście ich przywiązali do siodeł?

- To nie my, panie, to rozbójnicy ich tak przytroczyli. Znaleźliśmy ich za ogrodami, byli pod strażą.

- Więc ich odwiążcie i puśćcie wolno!

Oswobodzeni jeńcy prostowali zdrętwiałe członki, ale nie śpiesząc się z wykorzystaniem wolności zostali, chcąc popatrzeć, co będzie ze zwyciężonymi.

- Słuchajcie, szubrawcy - rzekł książę do związanych opryczników -mówcie, jak śmieliście nazywać się carskimi ludźmi? Kto wy jesteście?

- Oślepłeś, czy co? - odpowiedział jeden z nich. - Nie widzisz, kto jesteśmy? Wiadomo kto! Carscy ludzie, oprycznicy!

- Przeklęci! - zawołał Srebrny. - Jeśli wam życie miłe, mówcie prawdę!

- Chyba spadłeś z księżyca - powiedział z uśmiechem czarny przywódca watahy - że nic nie wiesz o nas. Doprawdy musiałeś z księżyca spaść! Skądże cię tu licho przyniosło? A bodajeś z piekła nie wyjrzał!

Upór rozbójników okrutnie wzburzył Nikitę Romanowficza.

- Słuchaj, chłopcze - rzekł książę - spodobała mi siej twoja odwaga; chciałem cię oszczędzić. Ale jeżeli natychmiast nie powiesz; kim jesteś, jak Bóg święty, każę cię powiesić.             

Rozbójnik wyprostował się dumnie.             

- Jestem Matwiej Chomiak! - odparł. - Strzemienny Grigorija Łukianowicza Skuratowa-Bielskiego; służę wiernie panu mojemu i carowi jako oprycznik. Miotła, którą nosimy przy siodle, oznacza, że zamiatamy Ruś i wymiatamy zdradę z carskiej ziemi; a psia głowa - że gryziemy wrogów cara. Teraz wiesz, kto jestem. Powiedz i ty także, jak cię zwać, jak wysławiać, jakie imię trzeba będzie wspomnieć, kiedy staniesz pod szubienicą.

Przebaczyłby mu książę zuchwalstwo. Nieustraszoność tego człowieka w obliczu śmierci budziła w nim sympatię. Ale Matwiej Chomiak spotwarzał cara. I takiej zbrodni już nie mógł puścić płazem Nikita Romanowicz. Skinął na żołnierzy. Ci, przywykli zawsze słuchać bojara, a przy tym rozjątrzeni także zuchwalstwem rozbójników, zarzucili im postronki na szyje i szykowali się, by wykonać nad nimi karę, dopiero co grożącą biednemu chłopu. Ale tu młodszy z dwóch ludzi, których książę kazał uwolnić, podszedł do niego:

- Zezwól, bojarze, powiedzieć słowo.

- Mów!

- Ty, bojarze, spełniłeś dzisiaj dobry uczynek, wyzwoliłeś nas z rąk tych sobaczych dzieci, chcemy ci więc dobrą radą odpłacić za twoje dobrodziejstwo. Dawno widać nie byłeś w Moskwie. My zaś wiemy, co się tam dzieje. Posłuchaj nas, bojarze. Jeżeli ci życie nie zbrzydło, nie każ wieszać tych diabłów. Puść ich wolno i tego biesa Chomiaka też puść. Nie nad nimi się litujemy, bojarze, ale nad tobą. A niech no tylko nam wpadną w ręce, przysięgamy na rany Chrystusa, że sam ich obwieszę. Prędzej czy później stryczek ich nie ominie, chodzi jednak o to, żebyś nie ty ich wyprawiał do piekieł, ale nasz brat!

Książę ze zdziwieniem przypatrzył się nieznajomemu. Jego czarne oczy spoglądały ostro i wnikliwie; ciemna broda zarastała dolną część twarzy; mocne i równe zęby połyskiwały nadzwyczajną białością. Sądząc po odzieży, można go było wziąć za kupca albo jakiegoś zamożnego włościanina, mówił jednak z taką pewnością i tak, zdawało się, szczerze chciał ostrzec bojara, iż książę zaczął uważniej wpatrywać się w jego rysy. I wtedy wydało się księciu, ,że ma przed sobą człowieka niepospolitych zalet, roztropnego i rozumnego, a przy tym nawykłego do rozkazywania.

- Kto jesteś, dzielny człowieku? - spytał Srebrny. -1 dlaczego ujmujesz się za ludźmi, którzy ciebie samego przytroczyli do siodła?

- Tak, bajarze, gdyby nie ty, wisiałbym zamiast nich! A jednakże posłuchaj mniej puść ich; nie pożałujesz tego, jak znajdziesz się w Moskwie. Tam już nie to, co dawniej, inne czasy! Gdyby ich wszystkich można było powywieszać, i Wszem, zgodziłbym się chętnie! Ale tak, to i bez tych, co są tutaj, zostanie ich dosyć na Rusi; a przecie jeszcze dziesięciu umknęło; więc jeżeli ten diabeł Chomiak nie wróci do Moskwy, wskażą nie na kogo innego, tylko na ciebie.

Księcia zapewne nie przekonałyby zawiłe słowa nieznajomego, ale zdążył już ochłonąć z gniewu. Rozważył sobie, że doraźne załatwienie się ze złoczyńcami niewiele przyniesie pożytku, natomiast oddanie ich w ręce sprawiedliwości może ułatwić wykrycie całej szajki tych niepojętych grabieżców. Rozpytawszy dokładnie, gdzie ma swoją siedzibę najbliższy starosta gubowy, polecił dowódcy konnego oddziału wraz z towarzyszami odstawić tam jeńców i oznajmił, że sam pojedzie dalej z jednym tylko Micheiczem.

- Twoje prawo, bojarze, posłać tych psów do starosty-rzekł nieznajomy - ale wierz mi, że starosta każe im natychmiast rozwiązać ręce. Lepiej więc będzie, jeżeli przepędzisz ich na cztery wiatry. Zresztą zależy to od twojej bojarskiej woli.

Micheicz słuchał wszystkiego w milczeniu i tylko od czasu do czasu drapał się za uchem. Kiedy nieznajomy skończył mówić, stary strzemienny podszedł do księcia i pokłonił mu się nisko.

- Dobrodzieju mój, książę - powiedział - możeć to i prawda, co mówi nieznajomy: a nuż starosta wypuści tych rozbójników. Skoro zaś ty im z miękkości serca darowałeś żywot, za co cię kiedyś, dobrodzieju, Pan Bóg wynagrodzi, to pozwól chociaż przed ich odesłaniem, tak, na wszelki wypadek, wlepić im z pół setki batów, żeby na przyszłość, kurza noga, nie ośmielili się mordować ludzi!

I biorąc milczenie księcia za „zgodę, kazał natychmiast odprowadzić jeńców na bok i tam kara, którą oznaczył, została im wymierzona szybko i ściśle, mimo wściekłych pogróżek Chomiaka.

- To jest dopiero mądra rzecz! - powiedział Micheicz wracając z zadowoloną miną do księcia. - Z jednej strony zbytnia krzywda im się nie stała, a z drugiej - pamiętać będą do końca życia.

Nieznajomy zdawał się pochwalać ten szczęśliwy pomysł Micheicza. Z uśmiechem gładził brodę, ale wkrótce twarz jego przybrała dawny wyraz.

- Bojarze - powiedział - jeżeli koniecznie chcesz sam je(chać, z jednym tylko strzemiennym, to pozwól przynajmniej, abym się z towarzyszem swoim do ciebie przyłączył. Jedną mamy drogę, a pospołu będzie naiji weselej; przy tym nigdy nie wiadomo, co się stać może;

- gdyby wypadło znowu pomachać rękami, to zawszeć osiem rąk wymłóci więcej niż cztery. f

Książę nie miał przyczyn do nieufności względem nowych towarzyszów. Dozwolił im jechać z sobą i po krótkim wytchnieniu wszyscy czterej ruszyli w drogę.              ;

ROZDZIAŁU

Nowi towarzysze

Podczas drogi Micheicz kilkakrotnie próbował wywiedzieć się od nieznajomych, kto oni tacy, ale ci zbywali go żartami albo dawali wymijające odpowiedzi.

- Tf u, kurza noga! - powiedział w końcu do siebie Micheicz. - Cóż to za ludzie! Istne piskorze. Myślisz sobie, żeś ich złapał za ogon, a oni ci smyk! przez palce.

Tymczasem zaczęło się ściemniać. Micheicz podjechał do księcia.

- Książę - powiedział - nie wiadomo, czyśmy dobrze zrobili, że wzięliśmy z sobą tych ludzi. Coś zanadto kręcą, nijak nie można z nimi dojść do ładu. A przy tym obaj drabiska barczyste, nie gorsze od Chomiaka. Czy to czasem nie jakie rzezimieszki?

- A choćby nawet - odrzekł beztrosko książę - zawsze jednak wesprą nas, jeżeli zdarzy nam się znowu spotkać z oprycznikami.

- A licho ich tam wie, czy wesprą. Kruk krukowi oka nie wykolę; słyszałem, jak z sobą rozmawiali nie wiedzieć jakim językiem, ani słowa nie zrozumiałem, choć było to niby po naszemu. Miej się, książę, na baczności! Strzeżonego Pan Bóg strzeże!

Ciemności gęstniały. Micheicz zamilkł. Bojar też milczał. Słychać było tylko tupot koni i chwilami czujne ich parskanie.

Droga szła przez las. Jeden z nieznajomych zanucił pieśń, drugi zaczął mu wtórować.

Pieśń ta, rozlegająca się w nocy śród lasu, po wszystkich dziennych wydarzeniach dziwnie oddziałała na księcia: zrobiło mu się smutno. Stanęła mu w pamięci przeszłość, wspomniał sobie swój odjazd z Moskwy przed pięciu laty i myślą przeniósł się znów do cerkwi, gdzie na wyjezdnym słuchał nabożeństwa i gdzie skroś pienia uroczyste, skroś szepty tłumu dotarł do niego i wstrząsnął nim ten czuły i dźwięczny głos, którego później nie mógł przygłuszyć ani szczęk mieczów, ani huk rusznic litewskich. „Bądź zdrów, książę - mówił mu z cicha ten głos - będę się modlić za ciebie!...” Tymczasem nieznajomi ciągnęli swoje pieśni, których słowa nie odpowiadały jednak dumaniom bojara. Pieśni głosiły urok stepowych rozłogów, matuszki-Wołgi, swobodnego życia burłackiego. Głosy śpiewaków to się schodziły, to rozchodziły, to równym prądem płynęły jak wielka rzeka, to niczym burzliwe fale wznosiły się i opadały, a w końcu, wzbiwszy się wysoko, wysoko, krążyły w niebiosach jak orły z rozpostartymi skrzydłami.

Smutno jest i wesoło w cichą letnią noc śród milczącego lasu słuchać rozlewnej pieśni rosyjskiej. Dźwięczy w niej smętek bezbrzeżny, beznadziejny - i siła niezwyciężona, i znamię tragiczne losu, żelazny fatalizm, który stanowi jedno z głównych źródeł naszej narodowości i nieraz umożliwia wytłumaczenie tego, co w życiu rosyjskim wydaje się niezrozumiałe. I wiele, wiele innych jeszcze rzeczy daje się słyszeć w przeciągłej pieśni, śpiewanej pośród milczących gąszczów leśnych i ciepłych mroków nocy.

Przeraźliwe gwizdnięcie przerwało myśli bojara. Dwóch ludzi wyskoczyło zza drzew i porwało za uzdę jego konia. Dwaj inni chwycili go za ręce. Wszelki opór stał się niemożliwy.

- A, łotry! - krzyknął Micheicz, którego również otoczyli nieznani ludzie. - A, kurza noga! - Zwiedli nas, szubrawcy!

- Kto jedzie? - spytał gruby głos.

- Babie wrzeciono! - odpowiedział młodszy z nowych towarzyszów księcia.

- W chłopskim łapciu! - rzekł gruby głos.

- Skąd Bóg prowadzi, ziomkowie?

- Nie trzęś jabłoni! Daj drożdżom się wyburzyć, urodzaj poczwórny! -mówił dalej współtowarzysz księcia.

Ręce, które trzymały bojara, natychmiast opadły, a koń jego, uczuwszy swobodę, znów zaczął parskać i stąpać między drzewami.

- Widzisz, bojarze - powiedział nieznajomy zbliżywszy się do księcia -nie darmo ci mówiłem, że we czterech weselej jechać niż we dwóch! Pozwól

17

się teraz odprowadzić tylko do młyna, tam się pożegnamy. We młynie znajdziesz nocleg i paszę dla koni. Będzie do niego jeszcze ze dwie wiorsty, nie więcej, a za nim to już i Moskwa!

- Dziękuję wam, mołodźcy, za oddaną przysługę. Jeżeli kiedy przyjdzie nam się spotkać, nie zapomnę, że jestem waszym dłużnikiem.

- Nie ty, bojarze, ale my pamiętać winniśmy o przysłudze. Wątpię, czy się spotkamy. Gdyby jednak zrządzeniem Boga nastąpiło to kiedyś, wiedz, że Rosjanin nie zapomina uczynionego mu dobra i że dla ciebie będziemy zawsze wiernymi sługami!

- Dziękuję, chłopcy. A czy nazwiska swojego nie powiecie?

- Mam ja ich kilka - odrzekł młodszy nieznajomy. - Na razie jestem Wania Pierstień, a w razie potrzeby znajdą się też inne przezwiska.

Wkrótce zbliżyli się do młyna. Pomimo nocnej pory koło młyńskie huczało w wodzie. Na gwizdnięcie Pierstienia wyszedł młynarz. Twarzy nie można było rozpoznać w ciemności, ale głos świadczył o tym, że był to starzec.

- Ach, mój dobroczyńco! - powiedział do Pierstienia. - Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj, a do tego z gośćmi. Co by ci szkodziło dojechać z nimi do Moskwy?

Nie mam, ojcaszku, ani owsa, ani siana, ani wieczerzy.

Pierstień powiedział coś do młynarza w niezrozumiałym języku. Młynarz odpowiedział niezrozumiałymi słowami, a potem dodał na pół głośno:

- Z serca rad bym, ojcaszku, ale czekam na gościa; takiego gościa, że niech Bóg broni! Kaducznie popędliwy!

- A komora za stawem?

- Cała zawalona workami!

- A spichlerz? Słuchaj no, bracie, masz natychmiast znaleźć miejsce i wieczerzę dla bojara, a owies dla koni! Znamy się nadto dobrze, mnie nie zdurzysz!

Młynarz mrucząc zaprowadził przybyłych do komory oddalonej o jakie dziesięć kroków od młyna. Pomino worków ze zbożem i mąką było w niej jeszcze dosyć miejsca.

Gdy poszedł po łuczywo, Pierstień i jego towarzysze pożegnali się z księciem.

- Powiedzcie no, mołodźcy - zapytał Micheicz - gdzie by was można było znaleźć w razie, jeżeli książę musiałby stawić świadków co do dzisiejszego wydarzenia?

- Zapytaj wiatru, skąd wieje - odrzekł Pierstień. - Zapytaj fali

18

przybrzeżnej, dokąd płynie. My jak te strzały ostre, wypuszczone z łuku: gdzie strzała hartowna padnie, tam jest jej dom! Na świadków jego książęcej miłości - ciągnął dalej z uśmiechem - nie nadajemy się. A jeżeli moglibyśmy usłużyć w czym innym, przyjdź, ojcze do młynarza; on powie, jak odszukać Wanię Pierstienia!

- Patrzcie go, co za figlarz! - mruczał pod nosem Micheicz. - Jak to ci, kurza noga, umie składnie prawić!

- Bojarze - powiedział Pierstień oddalając się - posłuchaj mnie i nie chwal się tam w Moskwie, żeś chciał obwiesić sługę Maluty Skuratowa, a potem sprał go na kwaśne jabłko!

- Patrzcie, jak sobie kalkuluje - mruknął znów Micheicz - puść rozbójnika, nie wieszaj rozbójnika, no i nie chwal się, że chciałeś go powiesić! Nauczył się jak sroka i paple. I ci, i tamci to widać jeden diabeł! Nie troskaj się, braciszku - dodał głośno - nasz książę nie boi się nikogo; pluje na twojego Skuratora; tylko przed carem się tłumaczy!

Młynarz przyniósł zapalone łuczywo i wetknął je w ścianę. Potem przyniósł kapuśniaku, chleba i kubek brahy. W rysach jego twarzy była dziwna mieszanina dobroduszności i szachrajstwa; włosy miał zupełnie siwe, a oczy jasnoszarego koloru; zmarszczki na twarzy przecinały się w różnych kierunkach.

Zjadłszy wieczerzę i pomodliwszy się, książę i Micheicz pokł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin