Science Fiction 10 (10) 2001.pdf

(5878 KB) Pobierz
10687772 UNPDF
10687772.003.png
opowiadania
Witajcie po raz dziesiąty i ostatni zarazem, w tym roku, rzecz jasna.
Końcówka roku to dobry moment na podsumowania. Zatem i ja zrobiłem mały
rachunek sumienia, którego owocami podzielę się z teraz z Wami.
Jednym z powodów założenia „Science Fiction", była chęć promowania
polskiej fantastyki. Znałem wielu autorów osobiście, razem tworzyliśmy kiedyś
grupę literacką, wydawaliśmy klubowe pisemko, które, mogę to powiedzieć bez
kozery, było protoplastą pisma, które trzymacie w dłoniach. „Tly" a później „No
Vave", we wczesnych latach osiemdziesiątych było jednym z niewielu miejsc, w
którym pokazywały się opowiadania Andrzeja Ziemiańskiego, EuGeniusza
Dębskiego, czy, rzadko ostatnio piszącego, Andrzeja Drzewińskiego. Teraz, po
latach wracając na rynek z podobną formułą magazynu sprawiliśmy, zgodnie z
obietnicami zresztą, że udział polskiej fantastyki w mediach wzrósł w stosunku do
roku minionego, niemal dwukrotnie (jak badana zawartość cukru w cukrze:-).
Tylko na łamach „Science Fiction", pojawiło się od lutego czterdzieści pięć nazwisk,
połowę z nich, a nawet więcej stanowili papierowi debiutanci (mieli już za sobą
publikacje w sieci). Przeważali mężczyźni, w gronie autorów można dopatrzyć się
jedynie sześciu pań, ale patrząc na zawartość katalogów z opowiadaniami
czekającymi na druk, mogę powiedzieć jedno: te proporcje na pewno się zmienią.
Zestawienie bibliograficzne z roku 2000, które na potrzeby Asocjacji Autorów
wykonał Gieno Dębski obejmowało 91 tekstów, jakie ukazały się w całej polskiej
prasie oraz zbiorach opowiadań. „Science Fiction" przedstawiło 79 dłuższych
opowiadań oraz 22 shorty, co daje skromna liczbę 101 tekstów (nie licząc rzecz
jasna Rosjan!). A pamiętajcie, że nie wystartowaliśmy na początku roku i udało
nam się wydać zaledwie dziesięć numerów.
Patrząc na te wyniki mogę z czystym sumieniem powiedzieć, iż nie rzuciłem
słów na wiatr i zakładany plan został osiągnięty. Teraz musimy dbać o to, by
magazyn nasz stał się jeszcze bardziej atrakcyjny. I właśnie dlatego, po Nowym
Roku wprowadzimy szereg ciekawych zmian. Podniesiemy cenę dwukrotnie,
zmniejszając objętość o połowę... tak mówią zawistni nam osobnicy, których jak się
okazuje, nie brakuje. Ale to żart, przepraszam, jeśli ktoś zakrztusił się kanapką albo
zachłysnął kawą. Na razie nie planujemy większych zmian, tak w cenie, jak i
objętości pisma. Wprawdzie rozważany jest pomysł wydawania co kwartał
grubszego numeru, w którym pomieściłaby się 150-200 stronicowa mikropowieść -
bowiem tego typu utworów zebrało się już kilkanaście, a większość jest naprawdę
znakomita - oraz kilka krótszych opowiadań. W takim wypadku cena nie poszła by
jednak w górę o więcej niż 1-1.20 złotego. Podkreślam, jest to tylko pomysł, i nie
ma on absolutnie żadnego związku z serią książkową, która zbliża się milowymi
krokami. Okładkę pierwszej z książek możecie już podziwiać na ostatniej stronie
tego numeru. Termin ukazania się jest już tylko zależny od podpisania umowy na
dystrybucję w kioskach Ruchu. Mam nadzieję, że nastąpi to w pierwszych dniach
stycznia i rozpoczniemy rok z dużym hukiem.
Kolejnym pomysłem, nad którym pracujemy, jest stworzenie działu
publicystycznego. W chwili obecnej kilka znanych osób przygotowuje materiały do
felietonów. Myślę, że sięgając po numer styczniowy mile się zdziwicie, widząc te
nazwiska, ale sza, nie uprzedzajmy wydarzeń. To już tylko miesiąc niespełna...
Poczta już wystartowała, każdy z publikowanych listów wart będzie książki jaką
prześlemy jego autorowi. Wydaje mi się, że to wystarczająca zachęta, by przesłać
na nasz adres ocenę pisma i zawartych w nim tekstów, zarówno pocztą
elektroniczną, jak i tradycyjną. Ostatniej z przygotowywanych niespodzianek nie
mogę na razie zdradzić, konkurencja czuwa, a będzie to coś, na co zapewne wiciu z
Was czeka. Uzbrójcie się zatem w cierpliwość i zajmijcie się lekturą bieżącego
numeru. W nim długi fragment najnowszej powieści Andrzeja Ziemiańskiego -
całość utrzymana w wyjątkowej stylistyce charakterystycznej dla tego autora -
powinna pojawić się w przyszłym roku w naszej serii książkowej. Prócz nowelki
Andrzeja, z dużą przyjemnością prezentujemy dwa absolutnie świeże opowiadania
weteranów: Rafała A. Ziemkiewicza (redaktor Rafał Aleksandrowicz powraca) oraz
Jacka Piekary. Debiutantem numeru jest Eryk Ragus, ale myślę, że jego opowiadanie
wcale nie okaże się najsłabszym punktem numeru, podobnie jak krótka prezentacja
humoru Tomka Samojlika, który dla własnej przyjemności parodiuje przygody
Wiedźmina. Z przesłanych do nas albumów wybrałem najkrótszy kawałek,
pozostałe historie rozrysowane są na kilkunastu stronach i zastanawiamy się jak je
zaprezentować, by nie zajęły zbyt wiele miejsca.
Na koniec zostawiłem jeden tekst, który pewnie narobi trochę zamieszania.
Chodzi o felieton, a w zasadzie, opowiadanie, imitujące felieton o Tolkienie. Chcąc
pomóc autorowi w tej mistyfikacji, opublikowaliśmy go na kolorowych stronach,
traktując to jako doskonały żart, ale jak się nad tym zastanowić głębiej... Coraz
częściej w pewnych kręgach mówi się, iż Harry Potter to powieść wręcz satanis-
tyczna oraz spadkobierca biblii satanizmu jaką jest „Mistrz i Małgorzata". Grzegorz
Żak należy do tych ludzi, których takie gadanie denerwuje, dlatego zadał sobie trud
sparafrazowania kilku takich skrajnych opinii i dopasował je do „Władcy
Pierścieni". Moim zdaniem doskonale naśladując styl kilku znanych wówczas i
teraz autorów. Ciekawe czy rozpoznacie te osoby? Wskazówki są dość wyraźne...
Robert J. Szmidt
Aleksander Prozorow
Andrzej Ziemiański
Jacek Piekara
Rafał A. Ziemkiewicz
Eryk Ragus
NAJLEPIEJ
Ewa Misztal
Wojciech Świdziniewski
Andrzej „Soulless” Kozakowski
komiks
10687772.004.png 10687772.005.png
ALEKSANDER PROZOROW
SUKCES OPERACJI „GENIUSZ”
Jodły pachniały po prostu odurzająco. Jakby ktoś,
podsunął pod nos pojemnik z odświeżaczem powietrza i
wypuścił za jednym razem całą jego zawartość. Z tym
zapachem mieszała się woń smoły, mchu, trawy, ozonu
i wielu, wielu jeszcze rzeczy, których nazw nawet nie
znam. Gruba warstwa igieł pod nogami sprężynowała
niczym perski dywan z wytwórni w Pskowie, a
ogromne syberyjskie cedry, do objęcia których
potrzebnych by było dwóch drwali, cichutko
poskrzypywały poruszane podmuchami wiatru, jak
stary plastik w przeciągu.
Jeśli ktoś nie wie: syberyjskie cedry to sosny o
wspaniałych charakterystykach budowlanych, poza tym
rodzą bardzo smaczne orzeszki.
Na dodatek nad głową niemal od razu rozbrzęczały
się komary. Nie te normalne, wielkości kursora i koloru
pojemnika z uranem, ale jakieś czarne, jak dekoracyjny
kineskop, i brzęczące niczym niesterowany moduł
lądujący. A poza tym potwory te miały kłujki wielkie
jak igła strzykawki i stale usiłowały te igły
wykorzystać.
Wszystkiemu jest winien Anton, zaraza. „Nie
możemy zastosować żadnej dezynsekcji, żadnych
fitoncydów! Jeśli wszystkie komary i muchy będą od
ciebie uciekały, to tubylcy zaczną coś podejrzewać".
Niechby teraz tu siedział, walił się własnoręcznie po
gębie... To znaczy - z powodu komarów:
- Wszystko w porządku, Arkady - szepnął głos w
moim uchu. - Przerzut odbył się bez zakłóceń, dokoła
spokój, do wsi masz jakieś dwa kilometry.
- Nie mogłeś bliżej mnie wyrzucić, bydlaku? -
ryknąłem, zabijając jednocześnie dwa komary
pompujące krew z mojego nosa.
Jeśli ktoś nie wie: bydlaki to niewykształcone
warstwy społeczeństwa.
- Nie można było bliżej - Anton nie zwrócił uwagi
na moje wyrzuty. - We wsi mogliby zauważyć błysk.
- Szkoda, żeś się sam tu nie przerzucił. - Dźwięcznie
plasnąłem się w policzek i przyspieszyłem. Może pęd
powietrza je zmiecie?
- Ciągnij trochę w lewo - poradził mi Anton - bo
spudłujesz. Dobrze mu tam - siedzi sobie w
laboratorium przed monitorem i radami sobie rzuca.
Kierownik, szlag by...
Jeśli ktoś nie wie: szlag by trafił - eufemizm
wyrażenia... Krótko mówiąc - eufemizm.
Muszę przyznać, że operację „Geniusz"
rozpracowywaliśmy razem. Jeśli mam być szczery, to ja
natrafiłem na pomysł w jednej ze starych powieści.
Chodzi o to, żeby wyciągać z przeszłości geniuszy,
którym los nie dał szansy. Ludzkość przecież od
wieków odczuwa brak talentów. Weźmy, na przykład,
naszego naczelnego inżyniera: czy utrzymałby się na
swoim stołku, gdyby normalni, mądrzy ludzie nie byli
zajęci ważnymi sprawami? Tak więc - planowaliśmy z
Antonem - pozbieramy sensownych ludzi z minionych
wieków i może znajdzie się wreszcie na każde
stanowisko odpowiednia osoba. A nasz inżynier pójdzie
zamiatać ulice, zamiast robota. Zresztą, w tej chwili też
można by było zamienić ich miejscami, nikt by nie
zauważył różnicy. Chyba że będzie gorzej pozamiatane.
W sumie - pomysł był ciekawy. A na dodatek
natknąłem się jeszcze na artykulik o wiejskim
„samorodku". W jakiejś głuchej części tajgi, we wsi
noszącej nazwę Tiumonia, ośmioletnia dziewczynka
Oksana sama nauczyła się rozwiązywać równania
drugiego stopnia. Jeśli przypomnimy sobie, że w tych
czasach dzieci zaczynały czytać w siódmym roku życia,
to dziewczynka wydała się nam nader obiecującym
obiektem. Okazało się, że miała ściany wychodka
wyklejone stronami z podręcznika algebry, więc się
„naczytała".
Rosyjski wiejski wychodek to rzecz unikatowa. Po
pierwsze, zawsze miał dwie kondygnacje, to nie był
mały domek nad dziurą, jak przyjęto go przedstawiać;
poza tym zawsze był ocieplony - w końcu w domu się
znajdował, a nie na ulicy. Najciekawsza była metoda
odwiedzania: po pobycie w nim wieśniak ciskał w dół
siano albo świeżą trawę. Dzięki temu w domu nie czuło
się specyficznego zapachu, a przy tym znacznie
przyspieszał się proces fermentacji. Zewnętrzna ścianka
pierwszego poziomu przybytku zazwyczaj otwierana
była na zewnątrz, i gospodarz domu miał możliwość, w
miarę zapełniania się przestrzeni użytkowej,
opróżniania jej i wykorzystywania jako bazy dla
nawozu naturalnego. Z tego klasycznego rosyjskiego
wychodka dwaj nasi praktykanci dyplomy zrobili; żona
Antona, choć specjalizująca się w ginekologii, napisała
i obroniła doktorat, zaś Amerykanie, którzy najpierw
się przykleili do naszego projektu „Geniusz", wycwanili
się i dwa patenty zgłosili, i teraz chcą po jednym cencie
z każdej chałupy capnąć. Z tego powodu żeśmy się z
nimi poprztykali.
Co prawda, zanim powiedzieliśmy sobie „good
bye", dowiedzieliśmy się, że jankesi w tym rejonie
wyrzucili oddział komandosów, no a reszta to sprawa
techniki: Anton wygrzebał w archiwach informację o
tym, że onego roku radziecka rakieta strąciła
szpiegowski samolot, i „nasi" usiłowali z niego wyjąć
blok pamięci. Potem stało się coś, co do tej pory jest
utajnione, a może i archiwa poginęły, diabli wiedzą, bo
potem już ani o dziewczynce-matematycznym
geniuszu, ani o kapitanie Pachomowie nigdzie nic nie
mogliśmy znaleźć.
2001 / 10
SUKCES OPERACJI „GENIUSZ”
10687772.006.png
ALEKSANDER PROZOROW
A szukaliśmy uczciwie. Anton znalazł list
akademika Abałkina, w którym ten wyrażał żal z
powodu braku kontaktu z niejaką Oksaną Prudnikową,
a ja pojechałem do Pieczorskiego Archiwum
Wojskowego. Zaprowadzili mnie tam do ciemnego
zimnego bunkra, pokazali stertę papierowych teczek,
wyższą ode mnie, i powiedzieli, że to, co mnie
interesuje, gdzieś tu jest. Kajam się - splunąłem i nawet
nie próbowałem szukać.
Zresztą, dostaliśmy polecenie „wykonać" na bazie
tego, co już mieliśmy, i od tego momentu Anton zaczął
z dumą nosić identyfikator z napisem: „Kierownik
laboratorium", a ja-^ "Pilot projektu «Geniusz»".
Anton, jako kierownik, zaczął skanować płaszczyznę
czasową, a ja przygotowywałem się do przerzutu. Nie
wiem tylko, po co Anton wziął sobie dwóch
praktykantów? Na monitor nie może sam patrzeć, czy
jak? A na dodatek jego żona cały czas się tu kręci.
Ginekolog, nawiasem mówiąc, a doktorat obroniła z
klasycznego rosyjskiego wychodka.
- Arkady, celuj bardziej w prawo - rozległ się znowu
szept w moim uchu.
- Przecież mówiłeś, że w lewo? - zdziwiłem się,
ścierając z twarzy burą powłokę z komarów.
- Nie masz, Arkasza, żadnego wyczucia kierunku -
protekcjonalnie oświadczył Anton. - Nic dziwnego, że
zabłądziłeś.
Mądrala. Po tajdze ganiać to nie to samo, co na
monitorze trasę kontrolować. Niechby sam naciągnął na
siebie robocze ubranie i gumiaki, i przyleciał tu.
Popatrzyłbym wtedy na to jego „prawo-lewo".
Jeśli ktoś nie wie: ubranie robocze jest koloru
niebieskiego albo zielonego, albo szarego, z grubej
tkaniny, wkładane na stanowiskach roboczych czy w
wolnym czasie, gdy zachodzi niebezpieczeństwo
zabrudzenia się lub uszkodzenia powłoki skóry. Jeśli
ubranie miało kolor błękitny, to nazywało się „jeansy" i
wykorzystywane było jako strój wyjściowy lub
reprezentacyjny. Gumiaki - wysokie buty z
połączonych warstw gumy i tkaniny.
- Już jesteś blisko - pośpiesznie rzucił Anton. -
Zostało ci ze dwieście metrów. Podsumujmy,
znajdujesz Oksanę Prudnikową, nakładasz jej na rękę
retonoblizer, jutro razem idziecie do miasta, po drodze
na wasz tabor napadają amerykańscy komandosi, i w
tym zamieszaniu wyciągamy was. Jasne?
- Powtarzaliśmy to dziesięć razy! - Cholera mnie
wzięła: - Ile razy jeszcze będziesz truł?
- Uważaj, nie pokręć! - plótł dalej Anton, nie
zwracając uwagi na moje słowa. - Kiedy zaczną
wybuchać błyskoszumowe granaty z gazem łzawiącym,
to będzie znaczyło, że zostaliście napadnięci!
- Wiem, nie jestem durniem.
- I ostatnia rzecz - mamrotał niezrażony Anton. - Nie
zapomnij: nazywasz się Pachomow, Siemion
Siergiejewicz, kierownik wydziału w przedsiębiorstwie
numer trzysta siedemnaście. Poszedłeś do lasu
dwudziestego piątego lipca i zabłądziłeś. Znalazłem
wczoraj w archiwum protokół o rozpoczęciu
poszukiwań tego Pachomowa, tak więc, jakby co -
sprawa czysta, nie przyczepią się.
- A jak sprawdzą? Może już wrócił?
- Jak sprawdzą? Tam nie tylko światłowodów nie
ma, tam nie ma prądu! Mogą się dowiedzieć tylko w
mieście, a tam już nie dotrą.
- A jak...
- Uwaga, zaczynamy!
W tym momencie, wyszarpnąwszy się z objęć
jakiegoś krzewu, dosłownie wypadłem na wąską
ścieżkę, zatrzymałem się z ulgą i zacząłem otrząsać z
siebie liście i szpilki. Ubranie pokryte było niezliczoną
ilością smolistych plam, do każdej fałdki i do
wszystkich kieszeni nasypało się szpilek, a na dodatek
po tkaninie pełzały jakieś żuczki i pajączki. Dobrze
przynajmniej, że nie musiałem się obawiać
konsekwencji ukąszeń: przed przerzutem wpompowali
we mnie trzy megaszczepionki, po każdej tydzień
musiałem leżeć w łóżku. Potem Stiopa, nasz biotechnik,
powiedział, że można było zrobić jedną, bezbolesną, ale
okres aktywności ma o półtora roku krótszy. Dodałem
mu za to środka przeczyszczającego do
pomarańczowego soku, mądrala się znalazł. Niech
sobie posiedzi, pomyśli.
Nie było sensu tu tkwić, dlatego, oczyściwszy
wnętrze butów, poderwałem się, odpędziłem stado
komarów i ruszyłem dalej, ale nie minęło dziesięć
sekund, jak usłyszałem surowy głos:
- Stój, kto idzie!?
- Pachomow, Siemion Siergiejewicz -
zameldowałem dokładnie i wyraźnie. - Kierownik
działu zakładu produkcyjnego numer trzysta
siedemnaście. Dwudziestego piątego lipca poszedłem
na grzyby i zabłądziłem.
- Idiota... - rozległ się w uchu jęk.
- Sam idiota! - odgryzłem się.
- Kto idiota?! - zdziwił się surowy głos.
- Sam idiota jestem - powtórzyłem. - Mam na myśli
siebie. Poszedłem na grzyby i zabłądziłem.
- Czy ty aby, wujku, nie sfiksowałeś? - zapytał głos.
- Tak - zgodziłem się szybko. - Dwa tygodnie w
lesie siedzę, zmęczony jestem, zdenerwowany.
- Coś za bardzo rumiany jesteś i dobrze odżywiony,
jak na dwa tygodnie w lesie - rzucił powątpiewająco
głos.
- Odżywiałem się surowymi grzybami i jagodami -
podałem przygotowaną wcześniej wersję. - Piłem wodę
z czystych źródlanych strumyków.
Odpowiedziało mi długie milczenie. Potem surowy
głos zapytał:
- Dokumenty są?
- Skąd niby?! - zdziwiłem się. - Kto bierze ze sobą
do lasu dowód osobisty?
Jeśli ktoś nie wie: dowód osobisty to coś jak numer
identyfikacyjny, tyle że na papierze. W Muzeum
Rosyjskim są takie eksponaty, trzy różne typy.
- Odwróć się plecami i podnieś ręce - zażądał głos.
Usłuchałem. Po chwili usłyszałem ostrożne kroki. Po
kilku
2001 / 10
10687772.001.png
SUKCES OPERACJI „GENIUSZ”
sekundach poczułem na karku ciężki gorący oddech,
moje ciało zaczęły oklepywać pachnące dymem dłonie.
- Dobra, niech będzie.
Opuściłem ręce i obejrzałem się: surowy głos
należał do chudego chłopaka, jakieś piętnaście lat na
oko. Miał na sobie jasnozielony strój, z niebieskimi
paskami na ramionach, na szyi wisiał automat.
Jeśli ktoś nie wie: automat - rodzaj broni, coś jak
blaster, ale nie ma samonaprowadzania i strzela małymi
metalowymi kapsułami. W muzeum artylerii pozwolili
mi „walnąć" z takiego - do tej pory ramię mnie boli.
- Idziemy - powiedział chłopiec i wskazał ścieżkę.
- Idziemy - zgodziłem się i sprecyzowałem na
wszelki wypadek: - A do wojska nie biorą aby od
osiemnastego roku życia?
- Du ist szpik inglisz?! - niespodziewanie ryknął
chłopak.
- Co-o? - nie zrozumiałem go.
- Nic - surowo rzucił chłopiec. - Sprawdzałem cię.
Zadajesz dziwne pytania.
- A o co zapytałeś?
- Pytałem, czy mówisz po angielsku.
- Aa... - zacząłem, ale w tym momencie w uchu
rozległ się wściekły szept Antona:
- Milcz, idioto!!!
- Sam idiota! - odgryzłem się.
- Co powiedziałeś? - nastroszył się chłopak.
- Powiedziałem, żem idiota - opanowałem się. -
Poszedłem na grzyby i zabłądziłem. -1 dodałem na
wszelki wypadek: - Pachomow, Siemion Siergiejewicz,
kierownik działu zakładu produkcyjnego numer trzysta
siedemnaście. Dwudziestego piątego lipca poszedłem
na grzyby i zabłądziłem.
- Tak - skinął głową chłopak i poklepał się po
kieszeniach. - Masz co palić?
- A co to takiego?
- Tfu! - splunął chłopak. - Przecież cię
przeszukiwałem! Przez tę rozmowę i ja zaraz sfiksuję.
Idziemy, co tak stoisz!
widziałem, chociaż ich istnienie było dobrze
potwierdzone dokumentami z piątego-szóstego wieku.
Coś tam się mówiło o trzech żerdziach, czy o
wysokości... Nie pamiętam. Zresztą, na to odludzie
może jeszcze te przepisy nie dotarły.
- Oto, towarzyszu kapitanie, zatrzymałem
przestępcę. - Chłopiec niedbale machnął dłonią obok
skroni. - Szedł w stronę wsi.
- Dobra, Stiopa. Jesteś wolny.
- Yhy - skinął głową chłopak i oddalił się.
- Nie „yhy", a „tak jest"! - krzyknął za nim kapitan i
wstał z ganku.
Dowódca różnił się od chłopaka wiekiem, bardziej
sztywnym i ciemniejszym ubraniem i mnóstwem
malutkich gwiazdek na ramionach. Na okrągłej
rumianej twarzy ciemniały gęste wąsy, a bujne ciemne
loki dziwnie otaczały dużą łysinę. Trzymanym w ręku
niewielkim żelaznym nożykiem wycinał coś z
wierzbowej gałązki. - Kim jesteś, skąd się tu wziąłeś? -
zapytał, nie patrząc na mnie.
- Pachomow, Siemion Siergiejewicz - powiedziałem
po raz trzeci. - Kierownik działu zakładu
produkcyjnego trzysta siedemnaście. Dwudziestego
piątego lipca poszedłem na grzyby i zabłądziłem.
- No i ile czasu tam „błądziłeś"?
- Dwa tygodnie.
- Zmęczony pewnie jesteś, głodny?..
- Bardzo zmęczony - przytaknąłem. - I głodny.
- Ale wyglądasz - pierwszy raz popatrzył na mnie
kapitan -jakbyś z wczasów przyjechał.•
- Przecież mamy sierpień - powiedziałem. - W lesie
dojrzały jagody, grzyby. A większość tych gatunków
roślinności nadaje się do konsumpcji w stanie
surowym. Na dodatek nie nadeszły jeszcze mrozy, a
opadów ostatnio nie było.
- A masz lusterko, gościu z lasu? - uśmiechnął się
kapitan.
- Nie - wzruszyłem ramionami. - A bo co?
- A to - kapitan wstał - że gdybyś się żywił
jagodami, to miałbyś usta czarne, jak topielec.
- A ja jadłem grzyby. Tylko prawdziwki. Jest ich
tam tyle, co gwiazd w galaktyce.
- Powiedz mi jeszcze, że popijałeś je wodą ze
strumyków - uśmiechnął się jeszcze szerzej kapitan i
zaczął obmacywać kołnierz mojego ubrania. - Nie
kryjesz tu ampułki?
- Jakiej ampułki?
- Zwyczajnej. Z cyjankiem potasu.
- Ale co pan?! - wzdrygnąłem się. - Przecież to
straszna trucizna! Nie wolno jej pod żadnym pozorem
nosić w ubraniu!
W tym momencie kapitan cofnął się o krok i
popatrzył na mnie z ogromnym zainteresowaniem, po
czym zapytał:
- Nie chodziłeś do kina? Książek o szpiegach nie
czytałeś?
- Jak to - nie czytałem? I widziałem ich mnóstwo
razy. W skafandrach...
***
Wieś Tiumonia składała się z pięciu dość daleko od
siebie położonych chat.
Jeśli ktoś nie wie: rosyjska chata to wysoka,
prostokątna, drewniana budowla, bardzo podobna do
standardowego modułu na rodzinny sterowiec, ma
jakieś osiem metrów szerokości, pięć wysokości i około
trzydziestu długości. W późnych informatycznych
źródłach przyjęto chatę przedstawiać jako coś małego, o
powierzchni trzydziestu-czterdziestu metrów, ale takie
małe chaty pojawiły się dopiero w drugiej połowie
dwudziestego wieku i były wykorzystywane przede
wszystkim przez ludzi z miast jako czasowe schronienie
na czas wypoczynku; powinno się je rozpatrywać raczej
jako stacjonarne namioty, a nie jako domy.
Każdą z chat otaczał duży ogród, niewysokie
krzewy jagodowe i rzadko rosnące, ale ogromne
jabłonie. Żadnych płotów, siatek i opłotków nie
2001 / 10
10687772.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin