wywiad z chujoza urbanem.docx

(42 KB) Pobierz

Wstyd być i Żydem, i Polakiem

Cząstka żydowskiej tożsamości przypuszczalnie przyczyniła się do ukształtowania mojej osobowości bardziej, niż jestem tego świadom. Nie mam na myśli zaprogramowania etnicznego, raczej konsekwencje wychowania w takim, a nie innym domu, skłonności, których źródła trudno jednoznacznie określić.... Z Jerzym Urbanem rozmawia Ewa Koźmińska-Frejlak.

Czy ma pan jakieś wspomnienia sprzed wojny?

W dzieciństwie wychowywałem się w typowej, mieszczańskiej rodzinie inteligenckiej wyemancypowanych Żydów. Było to środowisko już w drugim albo trzecim pokoleniu polskojęzyczne, funkcjonujące wyłącznie w obrębie kultury polskiej i europejskiej, ateistyczne. Należeli do niego ludzie wykształceni, średnio zamożni lub zamożni, wyznawcy poglądów liberalnych, czujący się kosmopolitami. Część z nich emigrowała z Polski, ale wielu też z emigracji wracało. Zamknięci w swoim małym światku, gardzili plebsem żydowskim, językiem żydowskim, wyglądem żydowskim – krótko mówiąc, z pogardą traktowali tradycyjnych Żydów, z którymi, zresztą nie mieli żadnych kontaktów. Jednocześnie, w minimalnym tylko stopniu, kontaktowali się ze społecznością polską rozumianą jako katolicką. Przyjaciele i znajomi rodziców wywodzili się z tej właśnie, rozsypanej po świecie – głównie Europie i Stanach Zjednoczonych – inteligencji lub burżuazji żydowskiej. W jej kręgu toczyło się życie towarzyskie, w którym aktywnie uczestniczyli.

W mojej rodzinie dopiero rodzice otrzymali porządne wyższe wykształcenie. Dziadek od strony mamy był bogatym fabrykantem, miał służbę, samochód z szoferem. Urodził się pod Białymstokiem, pochodził więc najpewniej ze sztetlu, mimo to jednak był polskojęzycznym ateistą; nic mi nie wiadomo o tym, żeby dziadkowie znali jidysz, a jeśli znali, to się z tym nie zdradzali... Drugi dziadek skończył pomaturalną szkołę optyczną u Zeissa w Niemczech. Dziadkowie żyli z rozmachem. Mieli dom letni, ale także wielkie mieszkanie w Łodzi, gdzie przebywały różne ciotki-rezydentki – to była duża rodzina... Ojciec i matka uciekali od stylu życia swoich rodziców. Mieszkaliśmy w czteropokojowym nowoczesnym mieszkaniu, z kaloryferami – już nie piecami – i innymi jak na owe czasy nowoczesnymi urządzeniami. Nasza dwupokoleniowa rodzina przypominała model skarykaturyzowany przez Gombrowicza jako Młodziakowie. Pamiętam również, że służące były dobierane w taki sposób, żeby mnie nie nawracały. Tak więc na przykład kucharka była komunistką, jej mąż siedział w więzieniu. Dbano, by opiekunka nie "wciskała" choinki na święta w przekonaniu, iż "dziecko jest biedne, że nie ma choinki, nie ma Wigilii, nie ma prezentu..." Przedświąteczna gorączka służby bywała źródłem zadrażnień i niechęci. Rodzice świadomie separowali mnie od prób asymilacji wyznaniowej. W tamtym czasie i środowisku dziecko wychowywała wynajęta do tego osoba i żyło ono w odrębnym świecie pokoju dziecięcego i przedszkola. Z rodzicami stykałem się na krótko w określonych porach dnia.

Czy o przynależności do tego zamkniętego środowiska, o którym pan opowiada, decydowały poglądy polityczne, czy raczej podobieństwo korzeni...

Grupowało ono osoby wykorzenione z żydostwa, ale też zachowujące odrębność od ogółu polskiego społeczeństwa. Nikt ze znajomych nie był przechrztą, nikt nie był również – jak to w czasie okupacji określano – "aryjczykiem", katolikiem czy rdzennym Polakiem o słowiańskich korzeniach. Wszyscy żenili się i rozchodzili w obrębie tej postżydowskiej grupy. Różnie nazywano tę formację, po hebrajsku – amchu – to znaczy [dosł. hebr. nasz lud] "nasi", ex nostris – po łacinie to samo. Oni sami nie mówili o sobie "jesteśmy Żydami", raczej o katolikach – "Polacy". W ten sposób podkreślali własną odrębność, chociaż czuli się Polakami w sensie kultury, języka, zainteresowań politycznych, kibicowania literaturze czy filmowi. Prasy jidysz nie czytali, do teatru żydowskiego nie chodzili – nie znali języka, to był świat, który porzucili i którym gardzili.

A czy w pańskim domu uwzględniano jakieś tradycyjne święta żydowskie?

Nie, w ogóle nie istniały.

A  jakieś elementy tradycji żydowskiej?

Żadne. Wiedzy o takich tradycjach z domu nie wyniosłem. Chodziłem do przedszkola z językiem francuskim, uczyłem się gry na pianinie – to były nieudane przedsięwzięcia, ale obowiązkowe. Wszystko to jednak trwało krótko, bo gdy miałem sześć lat, wybuchła wojna i od razu – w ciągu kilku dni – zawalił się cały ten świat. Ojciec, współwłaściciel i redaktor naczelny jednej z łódzkich gazet ["Głos Poranny"], figurował na niemieckich listach proskrypcyjnych z karą śmierci za atakowanie Hitlera, więc myśmy całą rodziną już w pierwszych dniach wojny uciekli z Łodzi. Wyruszyliśmy w kilka samochodów, ale zabrakło nam benzyny i dotarliśmy tylko do Warszawy. Uznawszy, że kobiety i dzieci są mniej zagrożone, dalej pojechali już mężczyźni, którzy ostatecznie dotarli do Lwowa. Matka, licząc, że Niemcy może nie przekroczą Wisły, zabrała mnie pod Otwock, zamieszkaliśmy w Śródborowie. Dość szybko jednak wróciliśmy do Łodzi, gdzie już zaczęła się okupacja. Zaraz potem wyrzucono nas z mieszkania, wprowadzono opaski...

Czy pańska rodzina je nosiła?

Tak. Ale już w listopadzie 1939 roku opuściliśmy z matką Łódź. Działały wtedy specjalne przedsiębiorstwa organizujące nielegalne przerzuty przez wschodnią granicę i myśmy się zabrali z takim transportem do Lwowa, gdzie był ojciec. Za radzieckich czasów rodzice kontynuowali stosunki towarzyskie z łódzkimi znajomymi ze swojego kręgu. Spotykali się, pomagali, a przede wszystkim planowali, co robić dalej, jak wydostać się z opresji radzieckiej. Zmiana naszego statusu polegała na tym, że objęło nas innego rodzaju kryterium dyskryminacji – pod okupacją niemiecką byliśmy Żydami, teraz staliśmy się burżujami. Moja rodzina zajmowała pokój w podzielonym mieszkaniu bankiera lwowskiego. Drugi pokój zajmowała maszynistka z NKWD, z której córką przyjaźniłem się i bawiłem. Opowiadałem jej z pewną przesadą, jak wyglądało nasze przedwojenne burżujskie życie, co z pewnością nie było bezpieczne. Prawdziwym zagrożeniem okazała się jednak kartka z Paryża, od przyjaciela ojca, Juliana Tuwima. Tuwim, tak jak ja, pysznił się, że spotkał się z księciem Januszem Radziwiłłem, padły także inne słynne nazwiska – wtedy ojca wezwano do NKWD. Tam zaczęto wypytywać o to, co go łączy z Radziwiłłem. Na nasze szczęście oni mieli dossier ojca, z którego przesłuchujący enkawudzista wyczytał, że ojciec przed wojną skarżył niejakiego Fikusa, właściciela endeckiej gazety wydawanej w Poznaniu. Fikus nazwał ojca radzieckim szpiegiem i na dowód zamieścił fotografię, jak ojciec wychodził z poselstwa radzieckiego w Warszawie z paczką. Zgodnie z radziecką mentalnością enkawudziści uznali, że skoro ojciec przed sądem skarżył się, że w prasie nazwano go radzieckim szpiegiem, to znaczy, że zapewne nim był. Zwolnili go z rewerencjami i awansowali na miejskiego urbanistę. Dzięki temu nie podlegaliśmy "zsyłce" na Sybir, a nawet mogliśmy skorzystać z ewakuacji, kiedy nastąpił niemiecki najazd. Nie zdążyliśmy jednak na odjazd ciężarówki i tak zostaliśmy we Lwowie, do którego na przełomie czerwca i lipca 1941 weszli Niemcy.

Po wejściu Niemców kilkakrotnie zmieniliśmy mieszkanie, żeby zatrzeć ślady. Mieliśmy już nowe papiery, gdzie nie było wpisane jak w tych radzieckich, że jesteśmy Żydami. Nasze nazwisko zapisano w zmienionym brzmieniu, podobno zresztą niechcący – źle przeczytano litery alfabetu rosyjskiego. Nie nazywaliśmy się więc odtąd Urbach, tylko Urban. Na początku zamieszkaliśmy w pokoju jakiejś willi. Przyszedł tam do mnie wynajęty przez rodziców ksiądz, miał mnie nauczył żegnać się, i podstawowych modlitw... Pamiętam, że przychodził i udzielał mi lekcji. Właśnie wtedy pouczono mnie, że jestem Żydem i że mam o tym nie mówić. Bardzo się rozpłakałem...

Rozumiem, że wcześniej nie miał pan tej świadomości?

Nie miałem. Zaraz po tej rozmowie wyszedłem na podwórko, do dzieci, i pierwsze, co im powiedziałem, to właśnie, że jestem Żydem. Wobec tego ci, którzy nam wynajęli mieszkanie, chcąc się nas pozbyć, przyszli i powiedzieli, że pytało o nas gestapo. Uciekliśmy i zaraz potem trafiliśmy do jakiegoś hotelu przerobionego ze szpitala dla astmatyków. Okazało się, że są tam sami tacy jak my – Żydzi "przefarbowani" na gorliwych katolików, którzy starali się zgubić swoją tożsamość. Między sobą jednak nikt nie przyznawał się do tego, że jest Żydem. Zasadą było, że ukrywający się Żydzi nie utrzymywali ze sobą kontaktów, bo to wzmagało niebezpieczeństwo. Właśnie na "aryjskich papierach" nasz świat znacznie się poszerzył. Całe nasze otoczenie było nowe, katolickie...

Przenieśliśmy się do Budzanowa, później do Tarnopola.

Wszyscy razem?

W Budzanowie byliśmy całą rodziną. Znajomy ojca załatwił mu pracę przedstawiciela niemieckiego urzędu kolportażu, takiego ówczesnego RUCHU. Mieliśmy więc nie tylko zarobek, ale i delegację służbową, która uzasadniała przed miejscową ludnością nasz pobyt na wsi i chroniła przed ewentualnymi łapankami. Ojciec pracował jako kioskarz sieci, ale sprzedaż gazet była fikcją – nikt ich nie kupował. Mimo to co niedziela odbywały się ceremonie sprzedaży – ojciec szedł pod kościół z gazetami, siadał i pokazywał, że sprzedaje... Sytuacja zmieniła się w 1943 roku, kiedy ruszyła radziecka ofensywa, wtedy wszystkie gazety były niezwykle pożądane. Te ojca sprzedawałem na poczcie, za dziesięciokrotną cenę, od razu jak przyszły. Ludzie szukali informacji, gdzie jest front i co się dzieje.

W Budzanowie widzieliśmy, jak wywożono Żydów do Trembowli, do getta w powiatowym miasteczku. Zaraz potem ludność miejscowa przystąpiła do niszczenia zabudowań żydowskich – rabowali i rozbierali domy – zabierali okna, piece... Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Od tego czasu oficjalnie Żydów w Budzanowie już nie było, choć wiedzieliśmy, że pojedynczy ludzie się ukrywali. Później byłem świadkiem likwidacji getta w Trembowli. Mieszkańców małych gett, takich jak to w Trembowli, zabijano na miejscu, a ja z matką zupełnie przypadkowo znaleźliśmy się tamtej nocy w mieście. Zatrzymaliśmy się u miejscowej prostytutki. Razem z nami, pamiętam, była u niej jakaś żydowska dziewczyna. Kiedy wokoło zaczęto strzelać, ona wybiegła i została zabita... Znaleziono ją podobno – czego na szczęście nie widziałem – zastrzeloną w gnojówce. Dla mnie tamte wydarzenia były pamiętne nie tylko ze względu na grozę związaną ze strzelaniną wszędzie wokół i informację, że tam zabijają Żydów, ale ponieważ cały ten koszmar został spersonifikowany – zginęła osoba, która chwilę wcześniej siedziała obok mnie, śpiewała, nawet pamiętam co... Rano wyjechaliśmy z Trembowli, nie oglądając się za siebie. Wróciliśmy do Budzanowa, z którego jakiś czas potem przenieśliśmy się do Tarnopola, ale już tylko z matką. Ojciec wcześniej opuścił Budzanów, dowiedziawszy się, że Niemcy szykują aresztowania i on znalazł się wśród osób zagrożonych. Ukrywał się gdzieś kilkanaście kilometrów od nas. Później przyszedł front i oddzielił nas od ojca, i jego, z poboru, skierowali do polskiego wojska.

Po zajęciu Tarnopola przez Rosjan wróciliśmy do Budzanowa, gdzie po prostu łatwiej się żyło. Niedługo potem przyjechał ojciec i zabrał nas ze sobą do miejsca, w którym w tamtym momencie stacjonowała jego dywizja. Później już po prostu taszczył nas razem z wojskiem. Podróż do jego jednostki była wstrząsającym przeżyciem. Na każdym drzewie przy szosie byli wisielcy – ukraińscy nacjonaliści powieszeni przez radzieckich na postrach... Makabra. Ponieważ jednak ci Ukraińcy też mordowali, ich los nie budził współczucia. Widok był straszny, ale nie czuliśmy współczucia dla społeczności ukraińskiej, wśród której żyliśmy przez dwa lata! Podobny psychologiczny mechanizm zdecydował o obojętnym stosunku otoczenia do Zagłady – po prostu nastąpiło ogólne znieczulenie. Człowieczeństwo przyznawano tylko tym, których uważało się za swoich współplemieńców. Gdy więc radzieccy rozprawiali się z Ukraińcami – jednych biorąc na Sybir, innych rozstrzeliwując – uznawano to za naturalną sprawiedliwość dziejową: przedtem ci rżnęli, teraz ich rżną. Zresztą w tamtym rejonie tak już było i wcześniej – w lasach królowała partyzantka ukraińska, bulbowcy i banderowcy, którzy do siebie strzelali, do tego regularne oddziały partyzantki radzieckiej i Niemcy. Wszyscy ze sobą wojowali. Tamtejsze stosunki były tak rozwichrzone, że po Holokauście nadal trwało wzajemne wyrzynanie się i to nie budziło emocji.

W wojsku ojciec został redaktorem gazetki "Do Boju". Miał do dyspozycji dwie kryte ciężarówki. Jechała nimi redakcja – a w jej szeregach grupa młodych poetów z Arnoldem Słuckim i inni żydowscy uchodźcy (oczywiście byli też nie-Żydzi). Na jednym z samochodów przewożono też drukarnię. Gdzieś tam nas ulokował i całą rodziną dotarliśmy do Lublina, gdzie mieszkaliśmy około pół roku. Tu z kolei ojciec pracował jako redaktor tygodnika PPS-owskiego ["Barykada Wolności"] – gdzieś po drodze wstąpił do PPS, był też posłem do KRN.

Kiedy tylko jednak wyzwolono Łódź, ojciec załatwił sobie funkcję pełnomocnika rządu do spraw związanych z prasą, kulturą, zdaje się też z domami mieszkalnymi, i pojechał do Łodzi. De facto porzucił wtedy funkcje i posady rządowe. Dla niego, ale też i dla nas to był powrót do domu, który stanowił cel i marzenie przetrwania. Zatem ojciec został w Łodzi, zajął nasze przedwojenne mieszkanie i kilkadziesiąt innych mieszkań dla znajomych, którzy będą wracać. Po jakimś niedługim czasie dołączyliśmy do niego z matką.

To musiał być luty 1945 – w Łodzi dominowali jeszcze Niemcy traktowani jak podludzie. Chodziłem, pamiętam, po niemieckich pałacach, które dla mnie otwierano, szabrowałem zabawki po dzieciach niemieckich fabrykantów. To była wielka przygoda... Polaków w mieście było niewielu, większość wysiedlono; ci, którzy wrócili, nosili biało-czerwone kokardki – żeby się odróżniać od Niemców. Ja odmówiłem noszenia takiej kokardki – uważałem, że to jest to samo co opaski dla Żydów. Dostałem więc po mordzie od rówieśników jako Niemiec...

Zostaliśmy w Łodzi. Rodzice powoli sobie uświadamiali, że świat, w którym przed wojną żyli, przestał istnieć – zarówno w sensie towarzyskim, w dużym stopniu także ekonomicznym i społecznym. Każdy z ich środowiska, kto wrócił, budził radość. Spotkaniom towarzyszyły opowieści, że ten jest gdzieś w świecie, a inny zabity...

Czy do pana to też docierało?

Miałem wtedy dwanaście lat, więc rozumiałem sens i treść tych rozmów, ale nie podzielałem  poczucia rodziców, że żyjemy na cmentarzu i w pustce. Mój świat nie został zabity – dopiero powstawał. Powroty, głównie ze Związku Radzieckiego, z Syberii, trwały długo – jeszcze przez cały ’46 rok. Ojciec pilnie trzymał te "dobre" mieszkania – niekoniecznie były to mieszkania pożydowskie – w których osadzał znajomych. Traktował to jako rodzaj misji środowiskowej.

Wojna odmieniła całkowicie Łódź. Znikła przecież żydowska ludność miasta... Czy dostrzegał pan tę zmianę?

Nie, bo mój krajobraz się nie zmienił. Oczywiście, widywałem przed wojną ortodoksyjnych Żydów, ale oni znikli z mojego pola widzenia już kilka lat wcześniej. Wiedziałem poza tym, że Żydów wymordowano, ale nie miałem poczucia wspólnoty z nimi, więc pustki nie czułem. Poza tym przed 1939 rokiem nie chodziłem po ulicach żydowskich, tylko po tych pryncypalnych, eleganckich, gdzie handlujący chałaciarze – jak to moi rodzice elegancko mówili – byli przybyszami z innej planety. W kwartale ulic, po którym poruszałem się jako dziecko, było ich niewielu. Niemcy nie zniszczyli miasta, moja Łódź stała nienaruszona... Zresztą z Łodzi wyjechałem mając lat sześć, niemal drugie tyle spędziłem poza tym miastem, a ze środowiskiem dosłownie żydowskim – w sensie językowym i świadomości narodowej – zetknąłem się dopiero w 1948 roku, z chwilą wstąpienia do ZMP, kiedy "opiekowałem się" szkołą żydowską.

A czy pan w tamtym okresie tuż powojennym prowadził jakieś życie rówieśnicze? Miał pan jakichś znajomych, przyjaciół?

Nie ist...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin