Juliusz Verne - Wśród Łotyszów.rtf

(342 KB) Pobierz
Un Drame en Livonie Tragedia w Inflantach

Juliusz Verne

Wśród Łotyszów

Przekład J. P.

Czasopismo: Wieczory Rodzinne

Warszawa 1906

SPIS TREŚCI

Rozdział I              2

Na granicy              2

Rozdział II              2

Łotysz za Łotysza.              2

Rozdział III              2

Rodzina Ozolinów.              2

Rozdział IV              2

W karetce pocztowej.              2

Rozdział V              2

Szynk „Pod Złamanym Hakiem”.              2

Rozdział VI              2

Niemcy i Łotysze.              2

Rozdział VII              2

Śledztwo.              2

Rozdział VIII              2

W Dorpacie.              2

Rozdział IX              2

Oskarżenie.              2

Rozdział X              2

Badanie.              2

Rozdział XI              2

W obliczu tłumu.              2

Rozdział XII              2

Jerzy Sturit.              2

Rozdział XIII              2

Powtórne śledztwo.              2

Rozdział XIV              2

Cios za ciosem.              2

Rozdział XV              2

Na grobie.              2

Rozdział XVI              2

Zeznanie Kroffa.              2

 

Rozdział I

Na granicy

Noc była ciemna, zimowa. Pomiędzy olbrzymimi złomami lodu ostrożnie jak wilk przesuwał się jakiś człowiek. Ciepłe spodnie, kaftan z krowiej skóry sierścią na zewnątrz i czapka z nausznikami bardzo niedostatecznie zabezpieczały go od ostrego przejmującego mrozu. Usta i ręce miał popękane. Na niebie chmury gromadziły się coraz gęstsze i opadały coraz niżej, grożąc lada chwila śnieżycą wściekłą A jednak były to już pierwsze dni kwietnia. Lecz po 58º szerokości północnej zima jest zwykle ciężka i długa.

Nieznajomy szedł ciągle naprzód, nie zatrzymując się nawet dla nabrania oddechu. Nogi nie wymawiały mu posłuszeństwa. Widocznie jego siły fizyczne dorównywałymoralnym.[1]

Zaledwie około godziny jedenastej przystanął, odetchnął głęboko i zawołał głosem silnym, drżącym ze wzruszenia:

– Nareszcie jestem na granicy Inflant… na granicy mojej ojczyzny!..,

Wyciągnął ręce ku zachodowi, jakgdyby chciał przycisnąć do piersi śnieżne przestrzenie rodzinnej ziemi.

Przybywał z daleka, z bardzo daleka – przebiegł tysiące wiorst, omijając tysiące niebezpieczeństw, zwyciężając niezliczone przeszkody. Spryt, odwagę, energję i siłę miał niepospolite. Tułaczka jego trwała już przeszło trzy miesiące, pędził przez nieogarnione okiem stepy, gąszcza leśne, jary górskie, częstokroć zbaczając z drogi, by nie wpaść w ręce posterunków strażniczych, albo czujnej policyi, węszącej wszędzie ludzi podejrzanych i oglądającej skrzętnie paszporty podróżnych.

Cudem prawie dosięgnął granicy inflanckiej.

Niestety jednak ziemia rodzinna nie jest dlań kresem podróży. Nie spocznie tutaj na łonie kochającej i ukochanej rodziny, nie ogrzeje się przy cieple domowego ogniska.

Jest przecież tylko zbiegiem. Pędzić musi wciąż dalej i dalej, do portu najbliższego. Tam wsiądzie na pierwszy statek, i wtedy zaledwie uczuje się bezpiecznym, gdy brzegi Inflant znikną mu z oczu na zawsze!

– Granica! – wymówił raz jeszcze.

Granica ta była bardzo niewyraźna, z południa ku północy prowadziła przez jezioro Pejpus. Żadna większa rzeka, żaden łańcuch górski nie oddzielał Estonii, Inflant i Kurlandyi, objętych ogólnem mianem prowincyi Nadbałtyckich od innych prowincyi monarchii Rosyjskiej.

Kim był ten człowiek około trzydziestoczteroletui, wysoki, silnie zbudowany, o szerokich ramionach i potężnym torsie? Z pod kaptura, nasuniętego na czoło, świeciły żywe oczy, których blasku mróz zaćmić nie zdołał i wymykała się gęsta jasna broda. Za szerokim fałdowanym pasem miał ukryty worek skórzany z kilku rublami zaledwie i duży, sześciostrzałowy rewolwer. U pasa zwieszał się długi nóż w pochwie skórzanej, torba z resztkami zapasów żywności i tykwa do połowy napełniona wódką. W ręku miał gruby i mocny kij. Wędrował tylko nocą, więcej się bowiem obawiał agentów policyjnych, niż wilków lub niedźwiedzi. Miał nadzieję, że dzięki niezmordowanej czujności i ostrożności zdoła dotrzeć pomyślnie do jednego z portów, leżących nad morzem Bałtyckiem lub zatoką Fińską.

Dotąd udawało mu się omijać szczęśliwie posterunki policyjne, żądające pasportu, którego on, oczywiście, nie posiadał wcale. Co będzie jednak w tych okolicach nadmorskich, gdzie ilość agentów jest zdwojona? Władze, niewątpliwie, o jego zniknięciu były już zawiadomione. Należał przecież do przestępców politycznych, których rząd ściga z gorliwością największą.

Jezioro Pejpus ma około stu dwudziestu wiorst długości i sześćdziesiąt szerokości. W lecie kursuje po niem mnóstwo łódek rybackich, zbudowanych bardzo pierwotnie z pni drzewnych, zaledwie z kory odartych i spojonych ze sobą za pomocą desek nieociosanych. Spławiają na nich do sąsiednich miasteczek i nawet do zatoki Ryskiej zboże, len, konopie. Prócz tego mieszkańcy nadbrzeżni zajmują się rybołówstwem, jezioro bowiem obfituje w ryby. Zimą wszelka żegluga ustaje, Pejpus okrywa się powłoką lodową tak mocną i grubą, że oddział artyleryi przejść po nim może bezpiecznie.

Zbieg orjentował się z trudnością na tej pustyni śnieżnej, najeżonej tu i owdzie złomami lodu. Szedł jednak naprzód śmiało, krokiem pewnym, chcąc jeszcze przed wschodem słońca stanąć po drugiej stronie jeziora.

– Zaledwie druga po północy – mówił do siebie, – mam jeszcze przed sobą ze dwadzieścia wiorst do zrobienia, a tam znajdę może jakąś opustoszałą chatkę rybacką, gdzie wypocznę do zmierzchu… Teraz jestem już w swoim kraju…

Zapomniał o znużeniu, odzyskał równowagę ducha. Gdyby nawet agenci policyjni wpadli na jego ślady, potrafi im się wymknąć.

Pokrzepił się kilku łykami mocnej wódki i szybko ruszył naprzód, nie zatrzymując się już ani na chwilę.

Około godziny piątej, przy pierwszych błyskach świtu zamajaczyły mu w oddali cienkie, okryte szronem sosny, oraz małe grupy nikłych brzózek i klonów.

Ląd zatem był już blizko. Niebezpieczeństwo się zwiększyło. Wiedział, że na brzegu jeziora ustawione są straże.

Nie zdziwił się zatem wcale, gdy wśród rozciągającej się naokoło mgły gęstej zamigotało jakieś blade, żółtawe światełko.

– Czy się ten ognik porusza czy nie? – mówił do siebie, opierając się o jeden ze sterczących obok głazów lodowych i pilnie wpatrując się w przestrzeń.

Była to kwestya bardzo ważna, rozstrzygała bowiem, czy światełko jest latarką, jaką zazwyczaj noszą z sobą strażnicy, czy też oświeconym z wewnątrz posterunkiem żołnierskim. Tak czy owak ostrożność nakazywała skierować się na prawo lub lewo od światełka.

Udał się na lewo, z tej strony bowiem las wydawał się mu gęstszym.

Zaledwie uszedł kroków pięćdziesiąt rozległo się nagle donośne: „kto tam?”, wygłoszone z silnym akcentem niemieckim.

Nieznajomy nie odrzekł słowa, tylko co prędzej rzucił się na ziemię. Równocześnie padł wystrzał, kula świsnęła mu koło uszu.

Został więc dostrzeżony! Lecz mgła gęsta była mu sprzymierzeńcem. Strażnicy mogą pomyśleć, że się omylili!

Po krótkiej chwili ujrzał w pobliżu postacie dwu ludzi. Rozglądali się wokoło, głośno zamieniając urywane zdania.

– Czy pewny jesteś, że istotnie widziałeś kogoś podejrzanego? – pytał jeden

– Tak – odparł drugi, zdaje mi się że to jakiś włóczęga, przekradał się na nasz brzeg.

– Ba!… nie pierwszy to i nie ostatni!

– Trudno trafić wśród takiej mgły!… A szkoda, że chybiłem!… Miał pewnie przy sobie wódkę… Bylibyśmy się uraczyli…

Szukali dalej, ożywieni nadzieją zdobycia upragnionej wódki. W końcu jednak, widząc daremność swych zabiegów, oddalili się zwolua.

Upewniwszy się, że istotnie zaniechali poszukiwań, nieznajomy powstał i szybkim krokiem skierował się ku wybrzeżu. Dotarł tam jeszcze przed wschodem słońca. Szczęściem, o parę wiorst od posterunku, dostrzegł jakąś nędzną, opuszczoną chałupę, gdzie mógł znaleść bezpieczne schronienie.

Z początku miał zamiar spędzić tutaj dzień cały na czuwaniu i przekonać się, czy strażnicy nadbrzeżni nie śledzą go dalej Lecz zmęczenie wzięło górę nad rozsądkiem. Wyczerpany i zziębnięty wyciągnął się w kącie izdebki, otulił w swój kaftan i zasnął głęboko.

Zbudził się zaledwie o trzeciej po południu.

Wychylił się przez okno i bacznie rozglądał wokoło.

Strażnicy nie opuścili swych stanowisk, widocznie doszli do przekonania, że mniemany włóczęga był tylko przywidzeniem.

Wobec tego nieznajomy zabrał się do spożycia posiłku. Jedzenia mogło mu starczyć jeszcze na parę razy, lecz wódkę wysączył już do ostatniej kropli.

– Ba! – rzekł do siebie – w pierwszej lepszej wiosce, dostanę wszystko, czego mi potrzeba. Rosyanie nie odmawiali mi nigdy pomocy, tembardziej nie mogą mnie odtrącić bracia Łotysze!

Rozumował słusznie. Czy jednak mógł mieć pewność, że trafi właśnie do mieszkania Łotysza? Jeżeli zły los zawiedzie go do Niemców, to z pewnością zbiega oszczędzać nie będą.

Zresztą do miłosierdzia ludzkiego uciekać się nie potrzebował. Miał przecież jeszcze kilka rubli w skórzanym worku za pasem! A co będzie później – to pokaże przyszłość!

Gdy zmierzch już zapadł, około godziny 7-ej, nabił rewolwer i opuścił chatkę. Wieczór był łagodny, wiatr południowy, temperatura podniosła się wyraźnie; na śniegu pojawiły się ciemniejsze plamy: wszystko zdawało się zapowiadać odwilż.

Otaczający krajobraz był bardzo monotonny. Jak okiem sięgnąć równina. Tylko na północo-zachodzie wznosiły się lekkie wzgórza, dochodzące zaledwie stu pięćdziesięciu metrów wysokości. Droga więc była łatwą do przebycia. Należało tylko dostać się do portu, zanim odwilż uczyni te śnieżne przestrzenie niemożliwemi do przebycia.

W odległości 15-tu wiorst od Peypusu leży miasteczko Ecks. Nieznajomy nasz przybył około godziny 6-ej rano. Nie chciał jednak wstąpić do miasta z obawy policyi; zatrzymał się więc w jakiejś ruderze, o wiorstę od Ecksu i tu przespał dzień cały. Zaledwie około 6-ej po południu ruszył w dalszą drogę, udając się w kierunku południowo-zachodnim. Zamiarem jego było dotrzeć do Embachu.[2]

Wreszcie po jedenastu wiorstach uciążliwej drogi stanął nad zarośniętym olchami i klonami brzegiem tej rzeki. Ztąd, zamiast iść lasem, skierował się przeto na lód, który był jeszcze dosyć mocny.

Silny deszcz, padający od samego rana, przyspieszał tajanie śniegów i utrudniał drogę. Gdyby mróz był tak tęgi, jak dnia poprzedniego, iść po lodzie byłoby dużo łatwiej A jednak znajomy postanowił dojść przed rankiem jeszcze do jeziora.

Była to przestrzeń nielada – dwadzieścia pięć wiorst! Od czasu do czasu lód trzeszczał mu pod stopami, grożąc załamaniem… Tu i owdzie omijał przeręble i podwajał kroku.

Widmo niebezpieczeństwa potęgowało energię. Kaftan futrzany chronił od wichru. Podkute gwoździami podeszwy pozwalały iść szybko po śliskim lodzie.

Do świtu pozostawało jeszcze parę godzin. Jezioro tam leży wśród lasów, z pewnością zatem znajdzie w pobliżu jakiś szałas opuszczony, stanowiący w lecie przytułek drwali, którzy w tych okolicach zajmują się wyrębem drzew. Nie zbraknie tam węgla i suchych gałęzi, roznieci więc ogień i ogrzeje zziębnięte członki.

Zapasów starczy mu jeszcze na cały dzień…

Nagle w ciemności rozległo się wycie głuche, przeraźliwe…

Nieznajomy stanął i zaczął nasłuchiwać uważnie.

Wycie powtórzyło się raz, drugi i trzeci… za każdym razem coraz silniejsze… chwilami towarzyszyło mu jakby szczekanie… aż wreszcie wszystkie te głosy zlały się w jedną dziką, przerażającą ponurą melodyę, która wybuchła w końcu z taką gwałtownością, że krew zastygła w żyłach nieszczęśliwego.

Nie było wątpliwości: o kilkaset kroków najwyżej pędziło stado dzikich zwierząt, które już może poczuły obecność ludzką.

– Wilki… – szepnął bezdźwięcznie – wilki… i to już blizko…

Położenie było groźne niezwykle. Z jednym wilkiem człowiek śmiały i silny może sobie dać radę, nawet gdyby nie miał broni innej, prócz kija. Lecz gdy jest ich kilka, nie wystarczy nawet rewolwer.

O uniknięciu walki nie można było nawet marzyć. Brzegi Embachu są niskie i obnażone. Ani jednego drzewa, na któreby się można schronić. Jedyną deską ratunku była ucieczka co sił. Tak też i zrobił. Wkrótce jednak zrozumiał, że odległość między nim a wilkami zmniejszała się z każdą chwilą. Już tylko dwadzieścia kroków dzieliło go od straszliwych drapieżców. Stanął i obejrzał się wokoło. Wydało mu się, że wśród otaczających go ciemności płoną jakieś światełka jakby żarzące się węgle.

To oczy wilków gorzały tak jasno – tych wilków wychudzonych, zgłodniałych, żarłocznych, żądnych zdobyczy.

W jednem ręku trzymał kij, w drugiem rewolwer. Strzelać jednak postanowił tylko w ostateczności, by nie zwrócić uwagi strażników, którzy się mogli znajdować w pobliżu.

Wilków było sześciu. Pierwszego, który się nań rzucił, położył kijem na miejscu. Następnie wymierzył w głowę drugiego cios tak potężny, że kij złamał się na połowę. Wilk upadł martwy.

Nieznajomy uciekał dalej. Cztery rozwścieczone wilki pędziły za nim w ślad. Odwrócił się i wystrzelił cztery razy.

Dwa zwierzęta, ranione śmiertelnie, rozciągnęły się na śniegu, brocząc krwią. Lecz dwa inne, do których chybił, nie odstępowały go ani na krok. Nie miał czasu, by nabić rewolwer powtórnie. Drapieżce chwytały go za poły kaftana. Widział tuż przy sobie ich okropne płaszcze, rozwarte szeroko, czuł oddech płonący. Pędził co sił. Gdyby się raz był potknął, byłoby już po nim. Rozszalałe wilki rozszarpałyby go na części.

Czyż więc naprawdę wybiła jego godzina ostatnia?

Przebył tyle trudów, tyle niebezpieczeństw po to, by w kraju ojczystym stać się pastwą zgłodniałych drapieżców!

Wreszcie przy pierwszych brzaskach świtu ujrzał przed sobą upragnione jezioro. Deszcz ustał, mgła tylko lekko osłaniała ziemię. Wilki obrywały mu co chwila nowe kawałki futra. Bronił się jak mógł kolbą rewolweru.

Nagle potknął się o jakąś drabinę. Zkąd się tu wzięła? O co się opierała? Mniejsza o to! Dosyć, że była dlań zbawianiem…

Drabina pochylała się nieco ukośnie i nie sięgała ziemi. Pochwycił rękami szczeble i zaczął się wspinać szybko w górę. Wilki wpiły się ostremi kłami w jego buty, rozdzierając skórę.

Drabina ugięła się pod ciężarem człowieka. Jeżeli się złamie, zguba nieszczęśliwego jest nieuchronną. Potwory pożrą go żywcem.

Ze zręcznością majtka, wspinającego się po linach na maszt najwyższy, czepiał się coraz wyższych szczebli. Wreszcie tuż nad głową ujrzał jakąś belkę, rodzaj grubej osi, na którą wskoczył w mgnieniu oka.

Teraz był już w miejscu bezpiecznem.

U stóp drabiny wilki miotały się jak wściekłe, napełniając powietrze głuchem przeraźliwem wyciem.

Rozdział II

Łotysz za Łotysza.

Belka, na której się zbieg nasz umieścił, stanowiła wał, połączony z kołem; do wału tego przytwierdzone były cztery drabiny, właściwie cztery skrzydła młynu, wznoszącego się na małym wzgórzu, niedaleko od miejsca, gdzie Embach zlewa swe wody z wodami jeziora.

Szczęściem w chwili obecnej młyn znajdował się w stanie spoczynku.

Czy jednak stan ten mógł trwać długo? Jeżeli nad ranem zerwie się wicher i zacznie obracać skrzydła, jak to się wtedy utrzymać na wale? Zresztą młynarz mógł dostrzedz obecność obcego człowieka w miejscu tak niezwykłem.

Nieznajomy rozumiał doskonale całą trudność swego położenia, nie myślał jednak o zejściu na ziemię, wilki bowiem nie odchodziły wcale od stóp wzgórza i w dalszym ciągu wyły straszliwie. Hałas ten piekielny mógł nawet zbudzić ze snu mieszkańców wioski.

Pozostawała więc jedyna droga ratunku, a mianowicie: dostać się do wnętrza młyna i w razie gdyby ten był pusty zupełnie – spędzić tam dzień cały, a nad wieczorem puścić się w dalszą drogę.

Przesunął się ostrożnie do małego okienka w dachu, przez które przechodziła dźwignia ruchu.

Dach kształtem swym przypominał łódkę obróconą dnem do góry i spoczywał na okrąglakach; pozwalało to skierować przyrząd ruchu w stronę wiatru. Cały zaś budynek był nieruchomy w przeciwieństwie do młynów holenderskich, obracających się dokoła swej osi.

Zbieg przecisnął się ostrożnie przez wązkie okienko i znalazł się na małym poddaszu, gdzie umieszczony był wał poziomy, który za pomocą systemu kół zębatych i drąga łączył się z kamieniem młyńskim, ustawionym na piętrze dolnym.

W izdebce panowała zupełna cisza i ciemność. Tuż przy ścianie z grubych tarcic znajdowały się strome schody, prowadzące na dół. Ostrożność jednak nakazywała pozostawać na poddaszu. Zresztą głód i senność dokuczały biedakowi srodze. Spożył resztki żywności do ostatniej kruszyny. Nie kładł się jednak i czekał poranka.

Około pół do ósmej mgła się podniosła. Nieznajomy wychylił się z okienka i rozejrzał wokoło: na prawo ciągnęła się równina, pokryta brudnym, topniejącym śniegiem, przecięta drogą, biegnącą hen! w przestrzeń ku zachodowi; tu i owdzie sterczały pnie obnażonych drzew, ponad któremi unosiły się stada błotnego ptactwa. Na lewo lśniły lody Wierzjerwu i Embachu.

Tu i owdzie zieleniły się jodły i sosny, odbijając jaskrawo od ogołoconych z liści, wynędzniałych olch i klonów.

Odetchnął lżej, przekonawszy się, że wilki opuściły już dawne stanowisko.

– Tak – rzekł do siebie wilki odeszły, lecz większe jeszcze niebezpieczeństwo grozi mi ze strony policyi. W miejscowościach nadmorskich ilość agentów jest podwojona, trzeba się mieć na baczności… Umieram ze znużenia, nim zasnę jednak, muszę obmyśleć ucieczkę w razie pogoni.

Rozjaśniło się zupełnie. Temperatura podniosła się o kilka stopni. Wiatr powiał od zachodu. Czy okoliczność ta nie skłoni młynarza do przystąpienia do pracy?

Najwyżej o pół wiorsty leżała niewielka wioseczka z szeroko rozrzuconemi domkami o dachach, krytych słomą, ubielonych śniegiem. Tam pewnie mieszkał i młynarz.

Po krótkim namyśle zbieg zeszedł na dół i zatrzymał się na dolnem piętrze w pobliżu kamienia młyńskiego. Dokoła ułożone były worki ze zbożem. Młyn więc nie był opuszczony.

Wobec tego rozsądek nakazywał wrócić do izdebki pod strychem i przespać się kilka godzin. Zostać na dole było niebezpiecznie. Dwoje drzwi zamykało się tylko na zwykła zasówkę i w razie deszczu każdy przechodzień mógł tutaj szukać schronienia.

W parę minut później był już po strychem, rzucił się na ziemię i zasnął głęboko.

Gdy się zbudził było już dosyć późno. Zapewne około czwartej. Młyn jednak stał ciągle.

Nagle uszu jego dobiegł szmer rozmowy prowadzonej z wielkim ożywieniem na piętrze dolnym. Już z pierwszych słów zrozumiał, kto się tam znajduje i jakiego niebezpieczeństwa uniknął – jeżeli uniknął – wracając na górę. Czy jednak uda mu się opuścić młyn przed lub po odejściu ludzi, których głosy słyszał w tej chwili?

Byli to agenci policyjni: podoficer i dwaj jego pomocnicy. W owym czasie rozpoczęła się właśnie rusyfikacya prowincyi Nadbałtyckich, ulegających dotąd wpływom niemczyzny. Większą część policyantów stanowili rdzenni Niemcy. Pomiędzy nimi gorliwością i sprytem wyróżniał się podoficer Eck. Ze szczególną zajadłością śledził sprawy kryminalne i polityczne. Każde powodzenie napełniało go dumą, każdy zawód – bólem. Tym razem czynił poszukiwania z energią gorączkową, szło bowiem o schwytanie Łotysza, który zbiegł z Syberyi.

Około godziny dziewiątej rano młynarz, widząc, że wiatr się zerwał, przyszedł do młyna, lecz nim się zabrał do wprawiania w ruch motoru, deszcz zaczął padać i wiatr ustał; nie wracał jednak do wioski w nadziei że, się wkrótce rozpogodzi. W parę godzin później we drzwiach młynu ukazał się Eck w towarzystwie dwu pomocników.

– Czy nie przechodził tędy – badał podoficer – człowiek lat około trzydziestu pięciu?

– Nie – odparł marynarz.– Nikt obcy nie zaglądał do naszej wioski. Czy to miał być cudzoziemiec?

– Nie. Łotysz.

– Łotysz… – powtórzył młynarz.

– Tak, łotr, którego pojmanie przyniesie mi dużo zaszczytu.

Dla policyanta każdy zbieg jest łotrem.

– Poszukujecie zatem zbiega? – pytał znowu młynarz.

– Od dwudziestu czterech godzin. Zdaje się bowiem, że go widziano na jeziorze Pejpus.

– A czy wiecie, dokąd on dąży – badał młynarz, ciekawy z natury.

– Naturalnie, że do jakiegoś portu – odrzekł Eck. Do Rewla a może do Rygi.

Rozumował słusznie. Zbieg najprawdopodobniej dążył do Rewla, ponieważ port ten odmarza najwcześniej. Lecz Rewel, jedno z najstarszych miast hanzeatyckich, zaludniony przez Niemców i Estończyków, znajdował się w odległości stu czterdziestu wiorst od młyna. Podróż więc zajęłaby dużo czasu.

– Dlaczego do Rewla? Jabym sądził, że do Parnawy…– zauważył młynarz.

Istotnie odległość do Parnawy wynosiła zaledwie sto wiorst. Ryga zaś, oddalona o wiorst dwieście, leżała najdalej.

Łatwo sobie wyobrazić, z jakiem skupieniem uwagi nieszczęśliwy zbieg przysłuchiwał się rozmowie.

– Tak – mówił podoficer, droga do Parnawy również jest strzeżona. Major Verder wszelako przypuszcza, że ptaszek uda się do Rewla, zkąd łatwiej będzie mógł odpłynąć.

Major Verder był szefem policyi inflanckiej i gorliwym germanizatorem.

Rozmowa ciągnęła się kilka minut jeszcze w tym samym duchu. Eck zostawił rysopis zbiega: wzrost więcej niż średni, budowa silna, lat 34, gęsta blond broda, kaftan brunatny.

– Raz jeszcze zapewniam panów – oświadczył młynarz, że człowiek ten… Łotysz, zdaje się.

– Tak, Łotysz.

– Otóż, człowiek podobny do rysopisu, nie ukazywał się wcale w naszej wiosce i w żadnym domu niczego się o nim nie dowiecie.

– Pamiętaj – przerwał Eck – że każdy kto mu udzieli przytułku, będzie uwięziony i traktowany jak jego wspólnik!

– Niech bóg nas od tego zachowa! Wiem, co mi grozi i z pewnością na niebezpieczeństwo się nie narażę.

– Dobrze zrobisz – dodał Eck, źle jest zadzierać z majorem Verderem.

– Będę się tego strzegł.

Wreszcie policyanci zaczęli się żegnać, mówiąc, że rozpoczną dalsze poszukiwania na drogach, prowadzących do Rewla i Parnawy.

– Tymczasem – rzekł młynarz, mam do was prośbę. Wiatr się wzmaga. Wieje od południo-zachodu. Pomóżcie mi zatem skierować skrzydła ku wschodowi. Nie będę wracał do wioski i zostanę tutaj na całą noc.

Eck przystał chętnie. Wyszli wszyscy przez drzwi przeciwległe, uchwycili dźwignię zewnętrzną, obrócili dach i skierowali motor w stronę wiatru.

Wkrótce skrzydła zaczęły się obracać szybko. Eck i jego pomocnicy odeszli ku północo-zachodowi. Zbieg nie uronił ani jednego słowa. Wiedział już, że jest śledzony… Że cała policya jest w ruchu… że na każdym kroku czyha nań niebezpieczeństwo… Czy uda mu się dotrzeć do Rewla?… A może lepiej skierować się ku Parnawie?…

Wobec teg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin