John Morressy - Murphy pokazuje, co potrafi.doc

(127 KB) Pobierz

 

 

MURPHY POKAZUJE CO POTRAFI

John Morressy

 

              Conhoon o Trzech Darach miał żelazne zasady i ściśle ich przestrzegał. Krótko mówiąc, był twardym człowiekiem i twardym czarownikiem.

              Mieszkał samotnie w surowym otoczeniu pasującym do jego zasad. Nie dzielił tej samotności nawet z żadnym zwierzęciem: psy były jak na jego gust zbyt nadskakujące, koty bezużyteczne, a wśród szczurów i myszy cieszył się złą reputacją. Kilka pająków pilnujących swoich sieci w ciemnych kątach pod sufitem i ze dwie dziesiątki tłustych, czarnych owadów prowadzących wilgotny i nieciekawy żywot pod starymi skrzyniami to było całe jego towarzystwo. Conhoona to urządzało.

              Chociaż był pełnoprawnym członkiem cechu czarowników, widywał swoich cechowych kolegów nie częściej niż innych ludzi. Denerwowało go to, co działo się w zawodzie i nie chciał się denerwować jeszcze bardziej wysłuchując nadętych usprawiedliwień zachowań, które dla niego były nie do usprawiedliwienia.

              Czarownicy rzucają czary na ludzi. Tego się ich uczy. Jest to coś słusznego i właściwego. Czarownicy nie odczyniają czarów, nie osłabiają ich, nie zmieniają ich w coś przyjemniejszego. Czarować ich szybko, czarować ich tęgo i trzymać ich pod czarem – to, zdaniem Conhoona, jest zadaniem czarownika.

              Inni jednak zapatrywali się na to inaczej i było ich coraz więcej. Wzrastały również ich wpływy w cechu, gdzie coraz więcej członków wolało szukać uznania w oczach publiczności niż troszczyć się o poziom kwalifikacji. Zawód upadał. Podobnie zresztą, jak wszystko inne. Conhoon usiłował ich ostrzegać od stu lat z górą, ale nikt go nie słuchał.

              Niech odczują to na własnej skórze, powiedział sobie Conhoon. Niech sobie odczyniają uroki, zdejmują czary, nadskakują wszystkim i zanim się obejrzą, zniknie lęk przed czarownikami, a zaraz potem i sami czarownicy, i dobrze im tak.

              Uradowany tą myślą Conhoon nałożył sobie drugą porcję gęstej owsianki. W połowie talerza usłyszał w oddali słaby odgłos końskich kopyt. Mruknął coś pod nosem, cała przyjemność ulotniła się w jednej chwili i ze złością przełknął sporą grudę owsianki. Odgłos kopyt był coraz głośniejszy. Ktoś nadjeżdżał. Odgłos ucichł i wkrótce Conhoon usłyszał człapanie ludzkich kroków po błocie otaczającym jego chatę.

              - Szukam czarownika Conhoona – odezwał się niepewny głos.

              Zabezpieczywszy się szybkim czarem od nieprzyjaznego najścia czarownik uchylił okno wychodzące na błotniste uroczyszcze stanowiące jego podwórko.

              - Nazywam się Conhoon – powiedział. – A ty kto?

              - Ludzie nazywają mnie Ru Czarny Paznokieć – zabrzmiała odpowiedź.

              - Nie pytałem, jak cię nazywają ludzie, tylko jak się nazywasz, a to są często dwie różne sprawy. Spytam więc raz jeszcze: jak się nazywasz?

              - Jestem...- zaczął gość i ucichł. Obejrzał się niepewnie i jego dłoń poszukała rękojeści miecza. Był szczupłym mężczyzną o smagłej twarzy i ciemnych oczach, oczy miał rozbiegane i podejrzliwe. – Gdzie jesteś? – spytał. – I dlaczego mam ci powiedzieć, jak się nazywam?

              - Odpowiadaj, ćłamięgo, i nie marnuj czasu czarownika, bo jak spuszczę na ciebie czary, to...

              - Scoggery! Nazywam się Scoggery! – wykrzyknął przestraszony przybysz.

              - No, już lepiej. Więc jaką masz do mnie sprawę, Scoggery? Wyjdź zza tych krzaków, jeśli łaska, i stań tak, żebym mógł mieć cię na oku.

              Przybysz zrobił kilka kroków.

              - Mój pan przysyła mnie, żeby się poradzić w sprawie czaru.

              - Chodzi więc o czar? Mam znakomity czar: zaraza na ziemie niemiłego sąsiada, kołowacizna na jego bydło, pryszczyca na córki, ruptury na synów i sporysz na jego zboże, a wszystko to w ciągu jednej nocy. Przepiękny czar. I niedrogi.

              - My już mamy czar. Mój pan chce się od niego uwolnić.

              Conhoon otworzył okno na oścież i wystawił głowę na zewnątrz. Poranne słońce odbiło się od jego łysiny i niechlujna siwa broda zatrzęsła się, kiedy pogroził pięścią i ryknął.

              - Co się porobiło z tymi ludźmi? Za czasów mojej młodości, połowa mieszkańców tego kraju chodziła z czarami i jakoś dawali sobie radę. Nie pędzili do najbliższego czarownika z płaczem i narzekaniem, tylko zaciskali zęby i żyli ze swoim czarem, a jeszcze się cieszyli, że nie spotkało ich nic gorszego. Ale ci dzisiejsi ludzie... – tu przeszedł do pomruków i innych nieartykułowanych wyrazów odrazy.

              - Ale to jest bardzo złośliwy czar – wtrącił Scoggery po chwili ostrożnego milczenia.

              - To jest istota każdego czaru, ćłamięgo.

              - Ten jest złośliwszy niż inne. To zagraniczny czar.

              - Co ty powiesz? – Gniew i pogarda w głosie Conhoona powoli ustępowały miejsca zaciekawieniu. – A któż to szwenda się tutaj i rzuca zagraniczne czary na naszą ludność?

              - To był dżin.

              - Dżin? Jeden z tych, co wyłażą z mosiężnego, arabskiego dzbanka, mają głowę okręconą szmatą i za luźne portki?

              - Ten sam.

              Conhoon oparł się na parapecie i zamyślony zagłębił palce lewej dłoni w zmierzwionej brodzie wytrząsając z niej między innymi resztki owsianki. Przelatujący wróbel złapał jedną okruszynkę i odleciał, w ślad za nim pośpieszyli jego koledzy. Conhoon nie zwracał najmniejszej uwagi na te popisy ptasiej zręczności. Po chwili wyplątał palce z brody i rzekł:

              - Wejdź. Chcę usłyszeć coś więcej o tym dżinie i jego czarach.

              Scoggery wszedł bojaźliwie do izby rozglądając się za jakimiś odrażającymi zwidami w kątach albo za, pod i między sprzętami. Nie dostrzegł nic budzącego grozę. Poza zwykłym bałaganem kawalerskiego mieszkania, były tu jeszcze tylko stosy staromodnych ksiąg. Nieznoszącym sprzeciwu gestem Conhoon wskazał mu miejsce przy stole. Scoggery spojrzał łakomie na niedokończoną miskę owsianki.

              - Jestem bardzo głodny, mistrzu, a pragnienie sprawia, że w gębie mam smak jak w łapciu żebraka – powiedział żałosnym głosem.

              - Na twoje nieszczęście nie lubię słuchać, jak ktoś gada z pełną gębą. Opowiedz mi o tym dżinie i jego czarach, a potem pomyślimy o jedzeniu i piciu.

              - Poproszę choć o łyk wody – powiedział Scoggery błagalnie. – Nie miałem w ustach ani kropli od świtu.

              - Za czasów mojej młodości nie pijało się wody, póki nie zakończyło się dziennej pracy, a i wtedy nie dostawało się więcej, niż można było zaczerpnąć dłonią. Ale ci dzisiejsi ludzie... – Conhoon zakończył niskim, pełnym nagany warknięciem i wskazał stojący przy kominku cebrzyk, z którego wystawała rączka czerpaka.

              Scoggery łapczywie wypił jeden czerpak, zrobił głęboki wydech wyrażający satysfakcję, a potem nabrał drugi czerpak i ten też wypił, powtórnie dając wyraz zadowoleniu. Wreszcie otarł rękawem usta i usiadł na swoim miejscu.

              - Napiłeś się, teraz opowiadaj o dżinie.

              - Już. – Scoggery poprawił się na zydlu i oparłszy łokcie na stole pochylił się przybierając ponury wyraz twarzy. – Moim panem jest Mirmul o Smętnym Obliczu, ósmy na liście najbardziej ponurych ludzi w Irlandii, wyprzedzany na niej tylko przez Szalonego Sweeneya i siedmiu pustelników od studni Traig Dhaa Bhan. Ale czar, który nad nim ciąży, może sprawić, że przesunie się przed pustelników zagrażając Sweeneyowi, bo jego jedyna córka, czarnooka Blai, została zamieniona w szczura. I to w okropnego szczura, strasznie szczurowatego, z długim świdrowatym pyskiem, z ogonem jak kawałek brudnego sznurka i chmarą pcheł, które skaczą po jej oślizgłej brudnej sierści – a wszystko to za sprawą nochatego dżina z grubymi paluchami, który powinien na parszywych kolanach dziękować mojemu panu za to, że go w swojej łaskawości wyzwolił z cuchnącej, mosiężnej butelki, będącej jego więzieniem przez ostatnie trzy tysiące lat. Ale co tacy jak on mogą wiedzieć o wdzięczności?

              - Szczur, powiadasz? Paskudna rzecz, rzucić taki czar na czyjąś córkę – zauważył Conhoon, a jego twarz stężała w wyrazie dezaprobaty.

              - Rzeczywiście okropny czar. A przygnębienie Mirmula jest tak wielkie, że słońce ma ochotę zajść natychmiast po wschodzie, a mleko kwaśnieje zaraz po wydojeniu.

              - W krajach cywilizowanych panuje zwyczaj zaklinania pięknych księżniczek w ropuchy, w którym to stanie są przynajmniej pożyteczne, bo łapią muchy. A jaki może być pożytek ze szczura?

              - Diabelska sztuka – potwierdził Scoggery kręcą głową

              Conhoon podsunął mu pod nos oskarżycielski palec.

              - A czy twój pan nie zasłużył sobie na karę za to, że zadał się z dżinem? Co taki dżin może widzieć o ropuchach, skoro pochodzi z pustynnych krajów, gdzie można się żywcem upiec na słońcu? To bardzo zacofana klasa duchów, a poza tym cudzoziemcy.

              - Ale to nie wina mojego pana, mistrzu. To była sztuczka Fiachy Podróżnika, który dał mu mosiężną butelkę, pięknie wypolerowaną i lśniącą jak złoto elfów w świetle księżyca, i powiedział, że człowieka, który wyciągnie korek, czeka wielka niespodzianka. Fiacha od dawna żywił urazę do mojego pana.

              - Wszyscy to wiedzą.

              - Ale tego lata Mirmul wybrał się na polowanie ze swoimi słynnymi ogarami i osaczył w lesie wielkiego wilka z wąwozu mBolcain, który zagryzł trzech braci Fiachy, i teraz trzyma go w zamku.

              - Naprawdę?

              - To prawda. Fiacha bardzo się tym zdenerwował i poprzysiągł straszliwą zemstę. Z czasem jednak mu przeszło i jego słowa stały się jak miód. Mój dobry pan przyjął butlę jako dar pokoju i zdradę Fiachy przypłacił utratą córki, i teraz tylko ty, mistrzu, możesz mu pomóc – powiedział Scoggery składając dłonie w geście błagania i nadziei.

              - Nie zajmuję się odczynianiem czarów i uroków – stwierdził Conhoon sucho. – Ze względu na okoliczności jestem gotów zwiększyć rozmiary szczurzycy dziesięciokrotnie i zabezpieczyć ją amuletem przeciwko dalszym sztuczkom Fiachy, a wszystko za cenę, której twój pan zgoła nie odczuje, ale nic więcej nie mogę zrobić.

              - Tylko ty możesz tu pomóc, mistrzu – upierał się Scoggery.

              - Nic podobnego. Odczynianie czarów i uroków zostawiam innym, którzy aż się do tego palą.

              - Zdjąłeś przecież wielki czar, na skutek którego trzy hrabstwa pustoszyła plaga myszy i kretów.

              - Zrobiłem to i omal nie przypłaciłem życiem słabości, jaka mnie potem opanowała – powiedział Conhoon marszcząc się i dotykając starej szramy na czubku łysej głowy. – Nigdy więcej.

              - Musisz, mistrzu. Tylko ty możesz tu pomóc.

              Conhoon potrząsnął głową.

              - Z sąsiedzkiej przyjaźni dla twego pana i całkowicie gratis dostarczę ci nazwisko czarownika zajmującego się takimi sprawami. Mieszka wraz z żoną za morzem, ale dam ci nieomylne wskazówki, które doprowadzą cię do jego drzwi.

              - To się na nic nie zda.

              - On nie jest gorszym czarownikiem ode mnie, ona zaś jest piękną i dobrą kobietą o słodkim głosie. Mają duże doświadczenie w podobnych sprawach i aż zbyt miękkie serca jak na mój gust.

              Scoggery był jednak niewzruszony.

              - Najmądrzejszy człowiek w królestwie Mirmula powiedział, że tylko puk może sobie poradzić z dżinem i jego czarami, a tylko czarownik Conhoon może sobie poradzić z pukiem.

              Conhoon zanurzył palce w brodę. Ich ruch na moment powstrzymała bariera włosów zlepionych resztkami jajka, ale czarownik był tak pogrążony w myślach, że nawet tego nie zauważył. Lekki deszcz okruchów posypał się na stół niezauważony. Po dłuższej chwili Conhoon oparł dłonie na stole, podniósł się i mruknął:

              - Ollav. Skoro on tak powiedział, to nie ma dyskusji.

              - Pomożesz więc mojemu panu! – zakrzyknął radośnie Scoggery.

              - Poszukam znajomego puka, a potem zobaczymy. A teraz pewnie chcesz jeść.

              Zrzędząc pod nosem w odpowiedzi na skwapliwe potwierdzenie Scoggery’ego Conhoon wskazał mu osmalony saganek z resztką owsianki. Scoggery rzucił się na jedzenie, a tymczasem czarownik zaczął szykować się do podróży. Robił to z mieszanymi uczuciami. Odczynianie czaru uważał za zdradę swego powołania, a Mirmul, sądząc po jego zachowaniu, który zasłużył na to, co go spotkało. Z drugiej strony Mirmul nie szczędził pochwał pod adresem irlandzkich czarowników, a to było zachowanie zasługujące na pochwałę, nawet u prostaków. Fiacha też zasługiwał na nauczkę za swoje spółki z zagranicznymi duchami. Może uda się zdjąć czar, ale to będzie wymagało zmierzenia się z czarami innego czarownika, w dodatku dżina, i skorzystania z usług puka, rzecz zawsze ryzykowna. Jednym słowem, było to bagno.

              Pozostawała też kwestia zapłaty, o czym nie było jeszcze mowy. Na tę myśl Conhoon odłożył sakwę, do której pakował różne zapasy i odwrócił się do Scoggery’ego.

              - Jak będzie moja zapłata? Czy ollav ustalił cenę? – spytał.

              Scoggery, zaskoczony z ustami pełnymi owsianki, spojrzał na napierającego czarownika. Mało się nie udławiwszy przełknął, złapał powietrze i z trudem wyjąkał:

              - Nie. Cenę ustali sam Mirmul, ale mój pan słynie ze szczerości.

              - Szczerość jest jak księżyc, synu. Raz jest bardzo wielki, a raz znika całkowicie. Chcę usłyszeć konkretną sumę.

              Scoggery zastanowił się przez chwilę.

              - Kiedyś dał pewnej wiedźmie dziesięć sztuk złota za uwolnienie od zarazy jego łaciatej krowy.

              - Nie mówimy teraz o krowie, tylko o córce i to zaklętej takim czarem, że sam diabeł by zapłakał. Dziesięć sztuk złota nie jest żadną ceną za odczynienie takiego czaru.

              - Ta łaciata krowa była jego ulubienicą. Ale myślę, że za uwolnienie swojej Blai dałby dwadzieścia.

              Conhoon zastygł bez ruchu, zasępiony; potem wrzucił do sakwy piętkę chleba i mruknął:

              - Marnie z nimi obojgiem, jeżeli nie da więcej.

 

              Wędrowali przez cały ten dzień, potem przez następny i jeszcze część następnego, aż wreszcie, kiedy słońce mieli wysoko nad głową, choć niewidoczne za chmurami i mżawką, dotarli do ponurego mokradła, pośrodku którego w gęstej kępie stała nędzna chałupa puka Murphy’ego. Mieszkał tam z żoną, teściami, starą ciotką i dwoma stworzeniami, które były ni to jego krewniakami, ni to wyjątkowo pokracznymi i groźnymi zwierzakami domowymi. Z tego, co wiadomo o pukach, mogły być i jednym, i drugim. Conhoon i Scoggery wędrowali w milczeniu. Scoggery’ego, człowieka towarzyskiego i rozmownego, ponura okolica skłaniała do tym większej gadatliwości, ale ilekroć otworzył usta, Conhoon uciszał go spojrzeniem, gestem lub syknięciem. Tego dnia nie udało mu się odezwać ani słowem aż do świtu i aż przebierał nogami w niemożności ulżenia sobie. Kiedy Conhoon przejechał przez mokradło wąską, zdradziecką ścieżką, zsiadł i przywiązał wyraźnie zadowolonego wierzchowca do suchego drzewa. Scoggery trzymał język za zębami, choć aż go skręcało. Kiedy jednak Conhoon zaczął wyciągać z różnych woreczków i kieszeni przedmioty, zdradzające, że zaraz przystąpi do czarów, Scoggery nie mógł dłużej siedzieć cicho.

              - Czy tu mieszka puk? Czy jest w domu? – spytał zdesperowany.

              - Jest w pobliżu – odpowiedział Conhoon.

              Scoggery oblizał wargi.

              - Jak wygląda puk?

              - Obraza dla oka, zgrzyt dla ucha, wstręt dla nosa; odrażający w dotyku, denerwujący w ruchu i groteskowy w spoczynku, a zawsze niebezpieczny i złośliwy; oto, jaki jest puk – wyrecytował czarownik układając na ziemi dziwny wzór z kamieni.

              - Zaiste, okropny stwór – powiedział Scoggery przysuwając się do Conhoona i spoglądając nerwowo ku ponurej, ociekającej wodą ciemności pobliskiego lasu.

              - To prawda. Prosiłbym o ciszę, w czasie kiedy będę pracował nad małym zaklęciem dla naszego wspólnego dobra. I odsuń się trochę, bo nie lubię tłoku.

              Scoggery posłuchał natychmiast, cofając się o kilka kroków w stronę bagna. Conhoon ukląkł, ułożył ostatni kamień, wyprostował się, zamruczał pod nosem i wykonał ruch ręką. Potem sięgnął do sakwy.

              - Co robisz teraz? – spytał Scoggery.

              - Pokrzepiam się i tobie radzę zrobić to samo. Możemy tu chwilę poczekać.

              - Czy puk jest w drodze? – spytał przestraszony Scoggery.

              - Przyjdzie – powiedział Conhoon wyjmując skórkę chleba oraz kawałek bardzo twardego sera i sadowiąc się na jednym z głazów.

              - Czy można na nim polegać? Jeżeli jest tak złośliwy, jak mówisz, może się w ogóle nie pokazać.

              - Puk Murphy jest mi winien przysługę, o czym ollav dobrze wie, i swój dług spłaci. Puki są złośliwe, ale uczciwe.

              - Jaką przysługę wyświadczyłeś pukowi?

              - Nie twoja sprawa. Siadaj i jedz.

              Scoggery usiadł na zwalonym drzewie obok głazu czarownika. Wypił kilka łyków wody i bez przekonania zabrał się do kromki chleba, ale perspektywa znalezienia się twarzą w twarz z pukiem wyraźnie tłumiła jego apetyt. Po jakimś czasie przysunął się bliżej do Conhoona i spytał ostrożnym szeptem:

              - Jak będzie wyglądał puk, kiedy się zjawi? Czy będzie straszny?

              - Jeśli mu się spodoba, może przyjąć widok tak przerażający, że padniesz trupem na sam widok – powiedział Conhoon. Scoggery jęknął i ukrył twarz w dłoniach. – Nie mogę powiedzieć nic pewnego – ciągnął Conhoon. – Murphy często przybiera postać dość zażywnego sześćdziesięciolatka, ale puk może też być ptakiem, niemowlęciem, kudłatym kucem, plamą cienia, zmarszczką na wodzie albo czymś jeszcze innym.

              - Czy pojawia się z wielkim rykiem, tak że zdążę zasłonić oczy?

              - Czasami. Ale może też zmaterializować się bez żadnego ostrzeżenia. Z pukiem nigdy nic nie wiadomo.

              Wątpliwość ta nie pocieszyła Scoggery’ego, który zdał sobie sprawę, że puk może spaść na nich w każdej chwili albo może już jest wśród nich, nierozpoznany i nie zapowiedziany. Murphy mógł być pniem, na którym siedzi, kałużą przy jego stopach, a nawet kromką chleba, którą natychmiast odrzucił. Przysuwając się bliżej czarownika i strzygąc niespokojnie oczami na wszystkie strony Scoggery spytał:

              - Jeżeli może być tyloma rzeczami, to dlaczego nazywa się Murphy? Poznałem ze stu Murphych i wszyscy byli zwykłymi ludźmi, jak my. Nigdy bym nie pomyślał, że to może być nazwisko puka.

              Conhoon przeżuł kęs, wypluł skórkę z sera i powiedział:

              - Po pierwsze, ja jestem czarownikiem, a nie zwykłym człowiekiem, jak ty. Po drugie, nazwisko Murphy to kwestia wygody, pozwalająca mu prowadzić interesy z tymi, którzy nie są pukami. Gdyby wymienił na głos swoje prawdziwe nazwisko, każdy, kto by je usłyszał, na miejscu by ogłuchnął, oniemiał i zwariował.

              - Coś takiego! – powiedział Scoggery zduszonym szeptem. Najchętniej znalazłby się jak najdalej stąd. Żałował, że Mirmul miał córkę, że wdał się w awanturę z Fiachą, że spytał o radę swojego ollava i wysłał swojego wiernego Ru Czarnego Paznokcia alias Scoggery’ego z tą straszną misją. Chciałby, żeby to wszystko się skończyło. Wolałby, żeby się w ogóle nie zaczynało.

              - Mój zacny Conhoonie – odezwał się za jego plecami ochrypły głos tonem radosnego powitania. Scoggery odwrócił się i ujrzał zażywnego mężczyznę około sześćdziesiątki, stojącego na grząskim gruncie na skraju bagna. Osobnik ten nie zapadał się wcale, tylko niczym mydlana bańka unosił się na powierzchni. Ubrany był w dobrze skrojone ubranie z drogiego tweedu, które jednak wymagałoby porządnego wyszczotkowania. Zachowywał się jowialnie, jego uśmiech budził zaufanie i tylko w powietrzu unosił się jakiś niepokojący smrodek. Scoggery skokiem przysunął się do boku Conhoona.

              - Czyżby to puk Murphy zjawił się na pogawędkę? – powiedział czarownik jak ktoś przyjemnie zdziwiony nieoczekiwanym przybyciem przyjaciela.

              - We własnej osobie – rzekł puk z promiennym uśmiechem, zbliżając się o cztery kroki. Nie zostawił w błoci żadnych śladów, ani on, ani laska z tarniny, na której się opierał.

              Scoggery wsunął się za Conhoona, starając się utrzymywać czarownika między sobą, a pukiem. Bezskutecznie. Murphy przyglądał mu się z umiarkowanym zainteresowaniem.

              - Kim jest ten nieznajomy? – spytał.

              - To sługa Mirmula o Smętnym Obliczu, tego, którego córkę zaklęto w szczura – wyjaśnił Conhoon.

              Murphy złożył palce lewej dłoni w ekscentrycznym geście i Scoggery poczuł mrowienie w karku i czubkach uszu. Ciszę naruszył nagły trzask i mrowienie ustało jak ręką odjął. Murphy potrząsnął dłonią i włożył na chwilę końce palców w usta.

              - Silnym czarem chronisz siebie i jego – powiedział z pretensją.

              - W tych lasach i bagnach kręci się teraz podejrzane towarzystwo. Za czasów mojej młodości kobieta mogła bez lęku przejść całą Irlandię z dzieckiem przy piersi. Ale ci dzisiejsi ludzie... – Conhoon potrząsnął smutno głową.

              - To prawda, co mówisz, ale czy nie mógłbyś wyświadczyć staremu znajomemu przysługi i powiedzieć, co to za czar?

              - A wiesz, że zupełnie zapomniałem – powiedział czarownik z wystudiowanym żalem.

              Murphy wyrozumiale wzruszył nierównymi ramionami.

              - To się zdarza z zaklęciami. Powiedz mi, proszę, czy udajesz się w jakieś szczególne miejsce? I czy mogę ci czymś służyć?

              - Prawdę mówiąc udajemy się do zamku Mirmula o Smętnym Obliczu w sprawie młodej damy zamienionej w szczura.

              - I w tej sprawie mnie wezwałeś?

              - Czyż mógłbym przechodzić tędy i nie zatrzymać się na pogawędkę z pukiem Murphym?

              - To bardzo miło z twojej strony – powiedział puk, mrugając i uśmiechając się z dezaprobatą. – Zamieniona w szczura, powiadasz... kawał dobrej roboty. Coś, czego nawet puk by się nie powstydził. Czy to twoje dzieło, Conhoon?

              - Nie, nie moje. To dzieło dżina, który wyskoczył z mosiężnej butelki i nawet się nie przedstawiwszy zmienił całkiem przystojną kobietę w oślizgłego, zapchlonego szczura.

              - Dżin – powtórzył puk niskim, złowróżbnym głosem. Przestał się uśmiechać, a spod kapelusza wypłynęły mu smużki ciemnego dymu.

              - Straszny dżin, proszę pana – wykrzyknął Scoggery wyskakując zza pleców czarownika i z podnieceniem wymachując rękami – w wielkich spodniach jak stare worki, z kółkiem w uchu i szmatą okręconą dookoła głowy, bez koszuli na grzbiecie i cały czas śmiał się odrażająco.

              Dżin w całej krasie – stwierdził Murphy z rozwagą. – A może mi powiesz, co on tu robi wśród przyzwoitych ludzi? Kto go tu zaprosił?

              Scoggery powtórzył to, co wcześniej opowiedział Conhoonowi. Murphy słuchał go cierpliwie. Co jakiś czas bębnił palcami po gałce swojej tarninowej laski, a z nosa, z ucha lub spod kapelusza wypuszczał kłąb dymu, ale nie odzywał się ani słowem. Dobroduszny wyraz znikł z jego twarzy i kiedy Scoggery skończył swoją opowieść, puk wyglądał przerażająco, a z jego ust wypływał ciąg fraz, których ogólny sens nie budził wątpliwości, choć wypowiadane były w języku nieznanym istotom śmiertelnym. I chwała Bogu.

              - Gdzie jest ten dżin? – spytał cicho Murphy, kiedy przestał złorzeczyć.

              - Tego, niestety, nie wiemy, ale myślę, że ty mógłbyś... – zaczął Conhoon.

              - Znajdę go i odbędziemy długą i poważną rozmowę. I jeżeli do wieczora nie zniknie z tej wyspy, zacznę go kopać – powiedział puk Murphy stalowym głosem – i będę go kopać od miejsca naszej rozmowy do Doliny Głuchych i każdym kopniakiem złamię mu trzy kości, a za każdym razem, kiedy spadnie na kamienie, złamie sobie następne trzy kości, chyba że spadnie na ul albo gniazdo szerszeni, albo wyląduje na szczycie drzewa wśród drapieżnych ptaków. A kiedy już przegonię go przez całą długość tej ciemnej doliny, będę go kopał dalej na zachód aż do Cruachu i ostatnim kopniakiem poślę go do jaskini, w której mieszka Ponura Kompania, Airitech za swoimi dziećmi i krwiożerczymi, garbatymi, ognistoszponymi kompanami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin